Jan Parandowski (1895-1978) studiował nauki humanistyczne (m.in. filologię klasyczną, archeologię i historię sztuki) na Uniwersytecie Lwowskim. W latach 1922-24 pracował jako kierownik literacki lwowskiej oficyny Altenberga, redagując serię przekładów. W roku 1929 przeniósł się do Warszawy, gdzie był m .in. redaktorem działu literackiego Polskiego Radia. W czasach okupacji brat udział w konspiracyjnym życiu kulturalnym. Po wojnie, jako profesor zwyczajny, objął katedrę literatury porównawczej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Jako długoletni prezes polskiego PEN-Clubu reprezentował naszą literaturę na wielu światowych kongresach stowarzyszenia. Odbyt szereg podróży naukowo-badawczych do krajów południowej i zachodniej Europy, głównie do Grecji i Włoch. Wybitny prozaik (m.in. Niebo w płomieniach, Dysk olimpijski - nagrodzony w 1936 roku brązowym medalem na Olimpiadzie w Berlinie, Król życia. Zegar słoneczny), eseista (m.in. Trzy znaki Zodiaku, Eros na Olimpie, Alchemia słowa), tłumacz arcydzieł literatury klasycznej (m.in. Odyseja Homera i O wojnie domowej Cezara). Doskonały stylista, znawca i popularyzator kultury.


Jan Parandowski – „Niebo w płomieniach”


Rozdział III

Teofil, wyszedłszy z kościoła Marii Magdaleny, ujrzał świat przeobrażony. Zostawił go niedawno w szarym powietrzu, na granicy odwilży, a teraz lekki mróz przynosił płucom swą szklaną czystość i niebo bezszelestnie osuwało się białą ścianą śniegu. Teofil podstawiał rękaw płaszcza, aby pochwycić duże, gwiaździste płatki, których niewiele zaznał w tym roku. Zbiegłszy ze szkarpy, skręcił w ulicę Kopernika, chcąc jak najrychlej uciec z pobliża domu. Nie słuchał wołania kolegów; pragnął być sam, iść w to białe miasto, które majaczyło w dole. Przed nim szły dwie panny; mówiły po niemiecku. Posłyszał:

- Die Luft ist sehr angenehm. (Pogoda bardzo przyjemna.)

Aż odetchnął głęboko, aby poczuć smak mrozu, zwilżonego śniegiem. Jedna z nich, ta właśnie, która mówiła przed chwilą, odwróciła się i zajrzała wprost w oczy Teofila czarnym błyskiem spod ośnieżonych rzęs. Natychmiast przyśpieszył kroku i wyminął je, aby nie wyglądało, że idzie za nimi. Panny zniżyły głos do szeptu, na pewno mówiły o nim. Czuł ich wzrok na wszystkich niedostatkach swej osoby: na czapce, już zniszczonej i śmiesznej, bo miała klapy do opuszczania na uszy; na płaszczu, który był nieco wytarty na siedzeniu i którego fałdy przy dragonie otwierały się niekształtnie; na wykręconych obcasach bucików. Wiedział, że nie posiada nawet tych pozorów elegancji, które przy dobrej woli można przysporzyć szkolnemu ubraniu, i cierpiał nad tym. Już wyrastał ze stanu niewinności, w którym beztrosko wysiadywał swe grube, szare spodnie, póki ich tył nie stał się przezroczysty jak pajęczyna, wygniatał łokcie, gubił guziki w zamęcie burd, szukał czapki za piecem. Dziś rano po raz pierwszy odczuł potrzebę szczotki, którą odkrył tam, gdzie zawsze dotąd istniała, chociaż o tym nie wiedział - w starej pochewce z zielonego sukna, wiszącej w alkierzu.

Obejrzawszy się spostrzegł, że panny zniknęły za gazą śniegu. Nie widząc ich, nie czując na sobie ich wzroku, przygarnął się z rozkoszą do tych czarnych oczu, które wyjrzały ku niemu z zaróżowionej twarzy znad brzegu futerka. Die Luft ist sehr angenehm. Nigdy słowo niemieckie nie było równie powabne. Dotychczas przychodziło do niego spod pożółkłych od tytoniu wąsów profesora Mayera - mdłe i zgryźliwe, albo z gęstwiny czarnej brody profesora Kleina - rozciągnięte i pretensjonalne, albo z twardych szczęk profesora Pawlika - szorstkie i chrzęszczące, u niego zaś samego jakby puchło na dziąsłach i bulgotało zdaniami bez składni. A oto miało kształt i dźwięk, i zapach. Przez nie śnieg stawał się bardziej gwiaździsty, powietrze rzadsze i podniebne - to ono tajało w płucach melodią szerokich oddechów!

Wchodząc w ulicę Karola Ludwika otrzepał się ze śniegu, nawet wytrząsnął czapkę, której denko pokryło się białą skorupą. Nie był to jeszcze czas corsa, ludzi było niewiele i nie z gatunku tych, którzy w południe zapełniają chodniki od Kasy Oszczędności do końca Akademickiej. Ten salon Lwowa był jakby w pokrowcach pod śniegiem, którego nikt nie kwapił się uprzątać. Ale już od strony teatru policjant odbywał swój ront, dzwoniąc po bramach na stróżów, aby wychodzili z miotłami. Jego mosiężny półksiężyc ustąpi niebawem na jezdnię, między fiakry i tramwaje, gdy zaczną wschodzić gwiazdki oficerów. Jeszcze ich nie widać, jeszcze forysie glansują buciki, wydobywają najwyższy blask z ostróg, pochew szabli, guzików, które przeznaczone są na to, aby rwać oczy pań i panien idących na „dwunastówkę".

Teofil w skrytości ducha zazdrościł wojownikom Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, gdyż podzielał pospolite mniemanie, że ich smukła talia, ich krok taneczny, okrągłe ruchy ramion podnoszących się do salutowania - są szczytem elegancji. Co więcej, postanawiał przejąć od nich sposób noszenia czapki na bakier, jeśli uda mu się przy wiosennym odnowieniu garderoby uzyskać czapkę nie granatową, ale czarną i wyższą od przepisowego fasonu.

Idąc bez celu, dotarł aż pod teatr. Z żydowskiej dzielnicy wychodzili starzy Izraelici w wytartych cylindrach, zmierzając powoli na miejsce codziennych zebrań na Wałach Hetmańskich. Teofil przeszedł na drugą stronę, przypomniawszy sobie, że ma z polskiego zadanie domowe na temat: „Pamiątki historyczne miasta Lwowa". Postanowił rozejrzeć się w nich, zaczynając od rynku.

Był on świątecznie pusty. Ratusz, nie podszyty zamętem targu, stał osowiały w swym szarym czworoboku, ziewając otwartą bramą, przez którą nikt nie wchodził. Neptun, zupełnie sarmacki w baranicy śniegu, zamroził na ten dzień studnię, która zazwyczaj bębniła po kamieniach dwoma prętami wody. Zdawało się, że wieża ratuszowa urosła, podciągnęła się jeszcze trochę w górę, aby móc zajrzeć w ciekawsze strony miasta; na ganku u szczytu strażak, okutany w długie futro, odmierzał bez przerwy swą kwadratową przestrzeń, ze zgiełkiem zegara pod stopami, z ciszą białego nieba nad głową - więzień śnieżystych przestworzy.

Teofil poprzestał na jednym spojrzeniu, jakby uchylił drzwi do dużego, zimnego pokoju, w którym nikogo nie ma; ulica Ruska z dalekim profilem Wołoskiej Cerkwi zamajaczyła w głębi jak ciemna sień; zawrócił w stronę katedry. Obszedł ją od kaplicy Boimów, która od razu go znużyła. Nie miał ucha dla ciszy kanonicznego zaułka, nie miał oka dla tej fasady opitej i obżartej rzeźbą. Spod stromej ściany katedry umknął, jakby miała się zawalić. Radosna droga, na którą wszedł z pierwszymi gwiazdkami śniegu, przepadła gdzieś wśród ulic miasta. Włóczył się jak zabłąkany. Od czasu do czasu potykał się o nieszczęsne „pamiątki historyczne": kościół Bernardynów, kolumnę błogosławionego Jana z Dukli, kościół Jezuitów — i coraz głębiej nasiąkał nudą. Całe miasto zszarzało jak godzina profesora Majewskiego.

Ugrzeczniony pedagog, który na ukłony uczniów odpowiadał szerokim ruchem kapelusza, który bardzo umiejętnie omijał zaimek „ty", tą właśnie uprzejmością więził chłopców na swoich godzinach w ciszy i uwadze godnej lepszego użytku. Był to nieskazitelny urzędnik nauki. Gdyby Wysokie c.k. Ministerstwo Oświaty zdołało ożywić paragraf swych instrukcji dotyczący nauczania języka ojczystego i gdyby ten paragraf ubrało w piaskowy garnitur, nie mógłby on sprawować się lepiej niż profesor Majewski. Każda lekcja była odrobiona starannie, w przepisowej ilości stronic podręcznika i odchodziła do aktów, które już były załatwione i zarejestrowane, poza możliwością jakichkolwiek uchybień. Rzecz zdumiewająca, że oprócz upadłych dwójarzy nikt nie naruszał tego porządku, wszyscy mieli w głowach dobrze ułożone epoki, okresy, stulecia literatury, od pieśni o św. Aleksym do „Żeńców" Szymonowica, zadanych w sobotę. Dyrektor lubił pokazywać inspektorom i wyższym dygnitarzom schludne lekcje profesora Majewskiego, wolne od niespodzianek, prowadzone „zupełnie nowocześnie", czyli bez katalogu, rzekłbyś: w muzycznym nastroju, tak dalece wstawanie i siadanie uczniów było podobne do ruchu klawiszy. Każdy z baronów Rady Szkolnej Krajowej zapisywał sobie w pamięci ujmującą postać profesora o rumianych policzkach i ostrych blond wąsikach.

Dla świętego spokoju Teofil stał się jednym z jego najlepszych uczniów. Osiągnął to najpierw samym zeszytem do zadań, który był zawsze wzorowo utrzymany, w co wdrożył się bez przymusu, mając po ojcu zamiłowanie do czynności kancelaryjnych. O resztę postarał się równie małym kosztem, gdyż zawsze w jakiś sposób zwrócił na siebie uwagę w momencie, w którym mógł pośpieszyć z odpowiedzią trafną i w jego smaku. „Grodzicki zachowuje się na polskim jak kurwa" - taka była opinia wąsatego repetenta, Bieniasza, i Teofil czuł, że musi być w tym coś prawdy, chociaż miał bardzo niejasne pojęcie o tego rodzaju kobietach.

Śnieg przestał padać, ulica Karola Ludwika szumiała gęstym tłumem, ale Teofil ledwo to zauważył. Wcisnął się w tę ciemną pustkę, którą od pewnego czasu odnajdywał w sobie i gdzie karmił się goryczą i smutkiem. Nie umiałby powiedzieć, czego mu brak, a trapił go bezgraniczny niedostatek. Nie dorósł do słów, które by to mogły wyrazić. Znalazł się na tej przełęczy życia, gdzie pragnie się być w jakiejkolwiek sprawie przyczyną, a nie zawsze tylko skutkiem, i gdzie rodzi się lęk, że człowiek może zostać na resztę swych dni oszołomionym i bezradnym widzem.

Mała wąska i kręta ulica Sienkiewicza była właśnie na miarę jego wewnętrznego ucisku. Zaniedbana, z kupkami śniegu pamiętającymi początki zimy, oparta z jednej strony o parkan całkowicie zalepiony afiszami, cuchnęła uryną, łajnem i potem koni, śpiących przy dyszlach dorożek, których właściciele nie odstępowali szynku, zionącego z otwartych drzwi swym kwaśno-słonym oddechem. Teofil nigdy jej nie omijał ze względu na okna wystawowe sklepu Propsta. Wisiały w nich długie rzędy widokówek, kolorowe reprodukcje obrazów, fotografie rzeźb i Teofil co tydzień wybierał sobie nowy ideał: jakąś główkę marzącą lub zalotną, jakieś jasne pukle wyłaniające się z kwiatów, jakieś białe ramię, które by mógł obsypać pocałunkami. Ale dziś przypomniał sobie o tym dopiero w połowie ulicy, gdy już nie chciało się wracać, a przejście przez okropną jezdnię było niemożliwe. Za chwilę stał w bramie pasażu Mikolascha.

Bojko, w długim baranim kożuchu, rzucał garście kasztanów na gorącą blachę. Była to jedna z tych wiekuistych postaci, które Teofil pamiętał od pierwszych dni pamięci. Ileż to książek z końcem każdego roku przemieniło się w niklowe szóstki i piątaki, które następnie znikały w skórzanej torbie tego szafarza najwcześniejszych czereśni, wybornych andrutów, pierników, czekoladek! Teofil nie dochowywał mu absolutnej wierności, miał jeszcze inne budki, stragany, małe cukierenki rozproszone po mieście niby gospody przydrożne, lecz w ogólnym rachunku Bójko z pasażu stał na czele jego wszystkich wydatków. Teraz minął go ukradkiem, gdyż nie miał ani halerza.

Wchodząc do pasażu doznawał zawsze podniecenia, jakby w oczekiwaniu niespodzianki. Tyle już rzeczy zdarzyło się pod tym oszklonym dachem, pod patronatem zagadkowych postaci, wymalowanych z wielką rozrzutnością szkarłatu i złota na dwóch olbrzymich obrazach, umieszczonych pod środkowym sklepieniem! Tu widział pierwszego w życiu dzika u progu restauracji Ilkowa; tutaj oczarował go nurek w swej bani z mosiądzu i szkła, w gumowym ubraniu i trzydziestokilowych butach, który właził do ogromnej kadzi napełnionej brudną wodą i wyszukiwał na dnie centy rzucane mu z krzeseł; tu po trzykroć podziwiał papuasa o białej wełnie włosów i czerwonych tęczówkach, który kilku wężowymi ruchami uwalniał się z kajdanów, łańcuchów i kłódek, w jakie go zamknięto; tu widywał karły i dziewczęta przeraźliwie tłuste, ważące po sto pięćdziesiąt kilo, i siostry syjamskie, i Murzynów, mających skórę wytatuowaną w obrazy bitew, lasów, słoni. Przez ten pasaż szła odrobina zapachu dalekich światów, które nawiedzały skromny Lwów rzadko i ubocznie. Aż któregoś dnia rozwarła się głębsza i szersza szczelina z pierwszym filmem. Teofil miał osiem lat. Żywe, migające obrazki przedstawiały epizod z wojny rosyjsko-japońskiej, Napad Chunchuzów na pociąg, sala, która jak cały Lwów była w sojuszu z Japonią, krzyczała: Banzaj (japoński okrzyk: Niech żyje!) po spektaklu. Trwało to kwadrans, kosztowało 20 centów, śniło się po nocach i nie miało się tak rychło powtórzyć. Dopiero w rok później otwarto w pasażu prawdziwe kino, a minęło jeszcze parę lat, zanim Teofil uzyskał tyle samodzielności, by mógł z niego korzystać. I teraz oto cały parter kina był wyklejony afiszami zapowiadającymi nowy program, a w górze wisiały olbrzymie fotografie Psylandra, Asty Nielsen, Maksa Lindera, Henny Porten, cudotwórców i czarodziejów nowego porządku.

Teofil mógłby iść przez pasaż z zawiązanymi oczyma, kierując się strefami zapachów. Oto kończy się woń kawy i tytoniu, która wieje od kawiarni, tuż za nią przecina drogę wąskie pasmo świeżej, soczystej woni owoców z koszów, wystawionych przed sklepem Schleichera, i wreszcie drogeria Mikolascha nasyca powietrze zapachem chemikaliów. W tej ostatniej, surowej strefie, nad muszlą bez wody, w podmuchach zimna z dwóch bram stoi biała marmurowa panna.

Od lat jest ona przedmiotem sporu w Radzie Miejskiej, jak był nim posąg Wiktorii w senacie rzymskim, u schyłku starożytności. I tak samo jak on ma swoich świętych Ambrożych i Symmachów, którzy walczą o nią przy śmiechach i oklaskach galerii. Pobożny profesor, z grzywą siwiejących włosów, z wypiekami i błyszczącymi oczyma ascety nawiedzanego przez lubieżne pokusy, co tydzień grzmi przeciw powabnej kobietce i wali w pulpit pięścią gotową wziąć młot i pokruszyć biały kamień, tak jakby to robił na Forum, gdyby los, dając mu nazwisko nieomal łacińskie, przyodział go był jednocześnie w epokę stosowniejszą dla jego namiętności. Zacni drukarze, blacharze, rzeźnicy, zasiadający w Radzie Miejskiej, są głusi na jego słowa, radykałowie i socjaliści drwią z niego, nawet ludzie zdolni podzielać Jego przekonania nie śpieszą się z poparciem, bojąc się śmieszności, a on tymczasem grozi, zaklina, łamie ręce, albowiem Wróg czyha i tysiąc młodych dusz może w każdej chwili porwać na zatracenie wizerunkiem Grzechu!

Teofil, jak zawsze, zatrzymał się na sekundę przed swą marmurową rówieśniczką i pominąwszy twarz, obrzucił wzrokiem jej nagie uda, biodra i piersi.

Powrót