Książki o Lwowie i Kresach Południowo - Wschodnich (2004)
Album - zdjęcia Krzysztofa Hejke, tekst Jerzy T. Petrus, wstęp: Marian kard. Jaworski, metropolita lwowski, i Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa,
Kolejny „lwowski" album znanego fotografika, Krzysztofa Hejke, poświęcony jest tym razem jednemu tylko obiektowi architektonicznemu — katedrze obrządku łacińskiego, pierwotnie pod wezwaniem Św. Trójcy, następnie (do dziś) pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. (Inne dwa albumy autorstwa K. Hejke „Cmentarz Łyczakowski" i „Tam gdzie lwowskie śpią Orlęta" zostały omówione w „Roczniku Lwowskim 2002"). Album jest pierwszą w całym edytorstwie polskim tak bogatą dokumentacją fotograficzną tej lwowskiej świątyni. Założenia sygnalizowanej edycji przedstawili w swym wstępie metropolita lwowski, kard. Marian Jaworski i minister Andrzej Przewoźnik.
Liczne zdjęcia ukazują gotycką bryłę katedry w pejzażu urbanistyczno-architektonicznym miasta, jej integralne powiązanie z zabytkową zabudową centrum — tuż przy Rynku w niewielkiej odległości od pl. Mickiewicza (dawniej — Mariackiego). Ujęcia tej bryły w różnych perspektywach (zob. np. obie wyklejki, na początku i na końcu albumu) obrazują dominantę świątyni (a szczególnie wieży katedralnej) w krajobrazie miasta wraz z charakterystycznymi wyniosłościami innych znaczących budowli — wieży ratusza, licznych kościołów. Nade wszystko jednak autor albumu starał się uwydatnić różnorodne stylistycznie piękno wnętrza katedry i niezwykłe bogactwo jej wystroju architektonicznego, malarskiego, rzeźbiarskiego, o wybitnych wartościach historyczno-artystycznych. Katedra, która powstała z fundacji króla Kazimierza Wielkiego (w ścisłym związku z lokacją miasta Lwowa na prawie magdeburskim) i budowana w latach 1370—1493, zachowała w ciągu wieków gotycką konstrukcję i zasadniczy kształt gotyckiej świątyni, o wyraźnej proweniencji śląsko-małopolskiej (Wrocław i Kraków). Natomiast wnętrze i otaczające katedrę kaplice całkowicie zmieniły swoje cechy stylistyczne wskutek kolejnych etapów przebudowy warunkowanej m.in. nieuchronną zmianą gustów estetycznych. Najbardziej radykalne zmiany nastąpiły w XVIII w. w związku z programem prac podjętych w latach 1760—1775 z inicjatywy arcybiskupa Wacława Hieronima Sierakowskiego, o czym z pasją pisał Władysław Łoziński: ...„Z ... epoki gotyckiej pozostała nam dziś tylko jedyna katedra, niestety w roku 1765 przez arcybiskupa Sierakowskiego z barbarzyńską gruntownością przebudowana tak że tylko w małej części zachowała ślad swego pierwotnego stylu" (w: Sztuka lwowska w XVI i XVII wieku. Architektura i rzeźba", Lwów 1901, str. 2). W szczególności ściany, filary i sklepienia pokryła rokokowa polichromia, subtelne w kolorycie i wzornictwie freski wykonane przez Stanisława Stroińskiego. Uzyskany został niezwykły efekt artystyczny, pięknie odzwierciedlony w albumie (zob. np. rokokową dekoracje na gotyckich filarach). Modernizacyjna działalność lwowskiego metropolity, choć budzi sprzeczne opinie, i choć zatarła wcześniejszy wystrój, sprawiła jednakże, że katedra popadająca w coraz gorszy stan techniczny i rażące zaniedbanie, uzyskała nowe wnętrze późnobarokowe i rokokowe, z nowym wyposażeniem we wspaniałe ołtarze i wystrój rzeźbiarski o wybitnych walorach artystycznych. Zdjęcia K. Hejke zdają się potwierdzać pogląd autora tekstu towarzyszącego albumowi:... rokokowa dekoracja freskowa ...nadała gotyckiej budowli oryginalny wygląd, tworząc pełną światła, harmonijną przestrzeń o nieprzeciętnych walorach estetycznych, nie mającą sobie równych w Polsce". Podobną w tonie opinię wyraża prof. Jan K. Ostrowski, dyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu:... Nałożenie rokokowych malowideł na gotycki szkielet architektoniczny stworzyło...niezwykle fantazyjną całość o baśniowym wręcz charakterze" (w: tenże, Lwów-dzieje i sztuka UNIVERSITAS, Kraków 1997, str. 48). Autor albumu zdaje się jednakże mniej interesować przestrzennością założenia architektonicznego, nie bryłą budowli i jej usytuowaniem w przestrzeni miasta, ale ważny jest dla niego detal albo konkretny zespół (czy też obiekt) wyposażenia wnętrza katedry. I w tym zakresie osiąga znakomity efekt, spotęgowany wielką umiejętnością tworzenia nastroju poprzez operowanie światłem i zdolność uchwycenia bogatej skali refleksów świetlnych. Ta znakomita gra pełnego światła, cieni i półcieni ukazuje w pełni walory plastyczne malowideł, obrazów, rzeźb, ołtarzy, pomników nagrobnych, płaskorzeźb, tablic pamiątkowych, witraży. Trzeba też podkreślić, że fotografie świetnie uwydatniają charakter tworzywa dzieł sztuki, wypełniających katedrę — czy jest to marmur lub alabaster w kilku odcieniach (w ołtarzach lub w niektórych pomnikach nagrobnych — jak abpa Jana Zamoyskiego i abpa Jana Tarnowskiego), marmur czerwony (jak ołtarz w Wielkiej Zakrystii), czy jest to płyta z brązu (w nagrobkach, zwłaszcza tych w typie późnorenesansowym — np. wojewody ruskiego Stanisława Żółkiewskiego, ojca przyszłego hetmana, a zwłaszcza brąz w odlewach postaci w charaterystycznej pozie półleżącej — nagrobek wojewody ruskiego Mikołaja Herburta Odnowskiego, dzieło z Norymbergi), czy jest to drewno (jak w stallach kanonickich) lub stiuk gipsowy (dekoracja ścian i sklepień, zwłaszcza w kaplicach). Spośród 10 kaplic dobudowanych do korpusu świątyni, autor albumu skupił uwagę na dwóch: na kaplicy Buczackich (zw. potem Wiśniowieckich) i kaplicy Kampianów, oraz dodatkowo — na kaplicy Boimów, usytuowanej tuż obok katedry, a zbudowanej na terenie dawnego cmentarza przykościelnego. Wspomniane kaplice mają szczególny charakter — mauzoleów rodzinnych znaczących lwowskich rodów patrycjuszowskich, ale także wyróżniają się walorami plastycznymi dekoracji zewnętrznej i wystroju wnętrza. Dwie z nich — Wiśniowieckich i Boimów — powtarzają schemat kaplicy Zygmuntowskiej katedry na Wawelu w Krakowie, co doskonale oddają fotografie, zwłaszcza tak charakterystycznej kopuły — w formie i w dekoracji jej wnętrza. W dokumentacji fotograficznej autor albumu skupił uwagę przede wszystkim na późnorenesansowej kaplicy Boimów — uwydatniony jest zwłaszcza niemal barokowy przesyt dekoracyjny nie tylko wnętrza, ale nade wszystko fasady, wyróżniającej się wśród wszystkich tego typu obiektów sakralnych na terytorium dawnej i współczesnej Polski przebogatą formą rzeźbiarską (w kamieniu), wykazującą wpływy sztuki północnej Europy — według jednych badaczy — w jej odmianie niderlandzkiej, według zaś innych — wpływy rzeźby wschodniopruskiej (proweniencja z Gdańska lub Królewca). „O niepowtarzalności kaplicy — pisze we wspomnianym wyżej dziele prof. Jan K. Ostrowski — decyduje niezwykle rozbudowany zamysł ikonograficzno-dekoracyjny, a szczególnie rozwiązanie fasady, kojarzącej się niektórym badaczom z cerkiewnym ikonostasem". Jest to dzieło tak niezwykłe, że niemożliwe jest jego pominięcie w jakichkolwiek przewodnikach po Lwowie, nie mówiąc już o wszelkich opracowaniach z dziejów sztuki i architektury lwowskiej; nie można też pominąć tej kaplicy w zwiedzaniu Lwowa, więc też nie mogło zabraknąć jej obrazu w albumie. Kaplica ta wzmiankowana jest także we wszystkich ważnych wspomnieniowych tekstach o Lwowie: wspominał ją Jan Parandowski, używając przenośni „obżarta i opita rzeźbą" („Niebo w płomieniach"); opisywał ją Stanisław Wasylewski w klasycznym dziele „Lwów" wydanym ongiś w serii „Cuda Polski", a współcześnie wznowionym w formie reprintu; w serii kilkutomowych swych uroczych gawęd o Lwowie („Tamten Lwów-świątynie, gmachy, pomniki") Witold Szolginia kaplicę tę określał jako „szkatuła na kosztowności" i także przywoływał wspomnienia Józefa Wittlina („Mój Lwów") z tymi określeniami przebogatej dekoracji:... „Trudno opisać oszałamiające bogactwo tej „kaplicy ogrojcowej", a zwanej tak od głównej, nad ołtarzem, płaskorzeźby przedstawiającej Chrystusa w Ogrójcu. Kapią po prostu Boimy od kamiennych łudzi, świętych i aniołów, od inkrustracji i sztukaterii, i to nie tylko wewnątrz, bo i cała kamienna fasada wygląda jak czarny, kamienny tort łub szkatuła maharadży. To robota niemieckich artystów. Kto by jednak chciał nadwerężyć szyję, nie pożałuje, bo przy oglądaniu wnętrza kopuły i latarni naprawdę przypomni mu się Florencja i majoliki della Robbiów". Wspomniany ołtarz z Chrystusem w Ogrójcu zobaczymy na całostronicowej fotografii (warto zwrócić uwagę na kolorystykę zdjęcia); wpatrując się zaś w zewnętrzną dekorację, nasuwa się skojarzenie z przesytem ornamentyki fasad romańskich katedr we Francji lub w Niemczech, gdzie szczegóły rzeźbiarskie (zwłaszcza wizerunki postaci) nie są wielkiej klasy artystycznej, ale w całości wyrazu — zespoły rzeźb, figur, elementów dekoracyjnych robią przecież niezwykłe wrażenie. Tak i w tym wypadku — zdjęcia autorstwa K. Hejke ukazują łącznie: i prostotę wykonania detali (by nie powiedzieć: toporność warsztatu), i zarazem bogactwo szczegółów; ukażą, że to skojarzenie ze „szkatułą maharadży" jest całkiem celne (potrzeba tylko trochę wyobraźni) ukażą, że ten chaos detali, przesyt wystroju płaszczyzn fasady, gdzie niemal nie ma żadnego wolnego miejsca, tworzy jednak nową jakość estetyczną, która zachwyca a w każdym razie budzi zdziwienie, nawet jeśli ręka rzeźbiarza — Hanusza Scholza(prawdopodobnie pochodzącego z Królewca) — nie zdradza cech mistrzostwa, i jego umiejętności wykonawcze zostaną ocenione jako mierne: jeden z największych znawców sztuki lwowskiej, prof. Mieczysław Gębarowicz w obszernym studium poświęconym kaplicy Boimów stwierdził, iż był to twórca pozbawiony „iskry bożej" (w: Studia z historii sztuki XVII wieku, Towarzystwo Naukowe Toruńskie, Toruń 1966). Znakomicie zaś sfotografowane wnętrze kopuły potwierdzi nawiązanie w jej koncepcji do kopuły renesansowego mauzoleum Zygmuntowskiego w katedrze wawelskiej. Uważne przyjrzenie się realizacji artystycznej dekoracji wnętrza zdradzi, że powstała ona z innej ręki niż dekoracja fasady — różnica poziomu warsztatu jest wyraźna. Istotnie, dekorację tę wykonywał Jan Pfister z Wrocławia, jeden z najwybitniejszych rzeźbiarzy przełomu XVI i XVII wieku, twórca wybitnych dzieł w kościołach w Tarnowie (ogromny nagrobek Ostrogskich) i w Brzeżanach (zespół nagrobków Sieniawskich — ich fragmenty obecnie znajdują się w zbiorach dzieł sztuki lwowskiej w zamku w Olesku). Autora albumu nie zawiodło także wyczucie szczególnego zjawiska artystycznego, jakim jest monumentalna lwowska rzeźba figuralna. Barokizacja katedry przeprowadzona pod kierunkiem lwowskiego architekta Piotra Polejowskiego z inspiracji wspomnianego już abpa Sierakowskiego wyraziła się m.in. wyposażeniem naw świątyni (zwłaszcza przy filarach i ołtarzach) w wielkie figury świętych — proroków, apostołów i aniołów. Barokowy przepych wnętrza katedry z posągami świętych oddaje całościowo np. rycina T. Klementa z 1855 r. Ale fotografie lepiej oddają to, co jest szczególnie charakterystyczne dla rzeźby figuralnej umieszczonej tak w katedrze, jak i na zewnątrz niej. Wyróżnia się ona specyficznymi cechami stylistycznymi, właściwymi tylko dla rzeźby lwowskiej. Postacie są swobodnie kształtowane jakby poza kanonami anatomii; odznaczają się nasileniem dramatyzmu i ekspresji, przepojone są niekiedy wewnętrznym żarem: ...„wysmukli święci o ascetycznym wyglądzie przybierają ruchliwe, często taneczne pozy. Postać ludzka stała się fantazyjnie powyginanym stelażem, na którym rozpięte są rozwiane niewidzialnym wiatrem szaty, o charakterystycznych ciętych, ostrych krawędziach...Od kilkudziesięciu lat przyjęło się określanie rzeźby lwowskiej z czasu ok. 1740—1780 jako rokokowej. Trzeba jednak pamiętać, że pojęciu rokoka nadaje się ... specyficzne znaczenie, nazywając nim sztukę pełną ekspresji, a często i religijnego mistycyzmu, sztukę, w której ramach odżyły zapomniane, zdawałoby się, tradycje późnego gotyku i manieryzmu" — charakteryzuje rzeźbę lwowską z XVIII w. prof. Jan K. Ostrowski (w: Lwów — dzieje i sztuka, UNIVERSITAS, Kraków 1997, s. 46—47). Wpatrując się w prezentowane w albumie rzeźby figuralne, stwierdzimy sami, jak trafna jest powyższa ocena. Pewien niedosyt budzi natomiast zbyt fragmentaryczna prezentacja gotyckiego krucyfiksu (zob. strona 84) w kaplicy Chrystusa Ukrzyżowanego (Jabłonowskich) sprowadzonego z Krakowa w 1473 r., wybitne dzieło XV w. umieszczone pierwotnie na belce łuku tęczowego katedry. W czasie XVIII-wiecznej przebudowy wnętrza katedry krucyfiks ten został włączony w kompozycję stiukowego ołtarza wzniesionego 1775—1776 przez Jana Obrockiego, jednego z grona wybitnych rzeźbiarzy tego czasu, w kaplicy fundacji wojewodziny bracławskiej Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. W albumie postać ukrzyżowanego Chrystusa nie tylko że „wyjęta" jest z ołtarza, a więc z tła architektonicznego, ale przede wszystkim ujęcie z profilu tylko głowy i części korpusu nie pozwala właściwie ocenić całej rzeźby i jej walorów plastycznych. Wydaje się, że w tym wypadku niezbyt fortunna kompozycja fotografii sprawia, że powstaje tutaj dysonans wrażeń estetycznych: uwaga oglądającego skupia się nie na krucyfiksie, usytuowanym na samej lewej krawędzi całostronicowej fotografii, ale na fragmentach rokokowej dekoracji ściany kaplicy wypełniającej większość powierzchni ilustracji: na stiukowych puttach — ulatujących aniołkach, na fantazyjnej stiukowej draperii ujętej na środku fotografii, wreszcie na klasycy żującym gzymsie. W tym układzie kompozycyjnym ilustracji, owa dekoracja w swym wyrazie wydaje się być banalna, mało ciekawa i mało oryginalna, z niekorzyścią dla wybitnego małopolskiego dzieła sztuki gotyckiej. Wreszcie wspomnieć trzeba o zespole świetnych zdjęć ukazujących niezwykłe bogactwo tematyczne, kolorystyczne oraz wzornictwa wyjątkowego w skali świątyń polskich zespołu witraży, będących dziełem wybitnych twórców z końca XIX wieku, a wykonanych częściowo w Monachium, a także w Krakowie — w tym ówcześnie najważniejszym centrum sztuki witraży w kraju. Część fotograficzną albumu poprzedza szkic Jerzego T. Petrusa „Czas zatrzymany". Wybitny historyk sztuki, wicedyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu-Państwowych Zbiorów Sztuki, wiele swych prac poświęcił zabytkom na terenach wschodnich Rzeczypospolitej, zwłaszcza na obszarze dawnej Ziemi Lwowskiej. Szkic w swej strukturze problemowej: Historia, Poza Macierzą, Królewskie śluby, Sanktuarium, Biskup odnowiciel, Skarbnica sztuki, w syntetycznym ujęciu przedstawia główne etapy powstawania i architektonicznych przeobrażeń lwowskiej katedry, jej rolę w dziejach narodowych i w dziejach polskiego Kościoła, w tym jako bardzo ważnego na obszarze całej Rzeczypospolitej sanktuarium maryjnego (tu właśnie, w tej świątyni, wyraziła się w XVII wieku poprzez tzw. śluby króla Jana Kazimierza idea powierzenia królestwa polskiego Matce Bożej — Regina Regni Poloniae — Królowa Korony Polskiej, a która to idea była i jest jednym z najważniejszych filarów polskiej religijności i kultu Maryi, tak szczególnie w odniesieniu ogólnonarodowym odnowionego w latach 60. XX wieku poprzez tzw. śluby jasnogórskie prymasa Stefana Wyszyńskiego w okresie uroczystości millenijnych — obchodów 1000-lecia powstania państwa polskiego i zarazem 1000-lecia chrztu Polski). W szkicu omówiono także walory zabytkowo-artystyczne wnętrzna świątyni (jej wyposażenia) oraz dodatkowo — scharakteryzowano losy katedry po 1946 r., a więc w okresie, gdy Lwów po zmianie granic państwowych między Polską a Związkiem Sowieckim na mocy sławetnych układów aliantów w Jałcie został włączony w obszar radzieckiej Ukrainy i zaczął być intensywnie sowietyzowany, a życie religijne było rugowane ze sfery publicznej i prywatnej. Dopełnieniem sygnalizowanego szkicu jest towarzysząca mu ciekawa ikonografia z XVIII, XIX i z XX wieku (z okresu 20-lecia międzywojennego) — rysunki i fotografie. Tak więc otrzymaliśmy wartościową edycję albumową, godną polecenia nie tylko tym wszystkim, którym świątynia ta była bliska z racji uznawania jej za główny kościół rodzinnego miasta lub miasta jako miejsca kiedyś stałego zamieszkania. Album godny jest polecenia także wszystkim, którzy doceniają znaczenie i wartość narodowego dziedzictwa kulturalnego, gdziekolwiek jego materialne przejawy się znajdują, i które trwa niezmiennie w wymiarze symbolicznym oraz duchowym w kulturze narodowej, promieniując swym oddziaływaniem ponad granicami państwa. Na koniec zaś — dygresja szczególnego rodzaju. W tekście albumu i w opisach fotogramów nie raz pojawiają się nazwiska w brzmieniu niemieckim budowniczych katedry i wielu artystów z Wrocławia (lub z Gdańska bądź Królewca), których dzieła upiększają lwowską katedrę. W cytowanym zaś wyżej fragmencie wspomnień J. Wittlina pojawia się wręcz określenie „to robota niemieckich artystów". Ten rodowód niemiecki przypisywany był rozmaitym artystom zresztą w różnych studiach poświęconych architekturze i sztuce Lwowa pisanych pod koniec XIX wieku i w okresie nieco późniejszym. Fakt ten wzbudził namiętną reakcję architekta Jana Sas Zubrzyckiego, znanego w swoim czasie profesora Politechniki Lwowskiej. W swojej książce „Zabytki miasta Lwowa" wydanej własnym nakładem we Lwowie w 1928 r., za wszelką cenę przeprowadza znów tezę odrębną, ale także wymowną w swym „estetycznym nacjonalizmie", tym razem o charakterze skrajnie polonofilskim. W żarliwych, nawet egzaltowanych sformułowaniach, na niemal wszystkich stronach swej książki dowodzi, że w całej sztuce lwowskiej nie ma jakichkolwiek wpływów obcych — włoskich, niderlandzkich, ormiańskich i z niemieckiego obszaru kulturowego, jest tylko sztuka polska, wywodząca się z rdzennie narodowych pierwiastków, z odwiecznego ducha polskiego, z polskiej wielowiekowej tradycji budownictwa, posiadającego własną autonomię stylistyczną. Dotyczy to oczywiście, w opinii Zubrzyckiego, także łacińskiej katedry. Ona cała jest z ducha i ze stylu polskiego: i łuk tęczowy jest polski, i takież są podziały architektoniczne (dwudzielne), sklepienia piastowskie, „sam rzut poziomy...to utwór rdzennie do architektury polskiej należący", i filary są ze szkoły krakowskiej, itd., i „daremne usiłowania naciągane, by wyśledzić tu coś zachodniego. O sztuce niemieckiej ani mowy!", a „choroba nasza na polu sztuki, czepiająca się płotu niemieckiego i włoskiego, to urojenia przynoszące ujmę całej powadze naukowej" (tamże, s. 17), i jakby zapomniał, że w szczególności sztuka gotycka i w architekturze, rzeźbie i w malarstwie nie zrodziła się wszak na ziemiach polskich; samą katedrę, pierwotnie gotycką, usilnie też stara się zakwalifikować do pewnej lokalnej odmiany architektury gotyckiej w Polsce, określanej mianem „gotyku nadwiślańskiego", ale zabieg ten, co dziś dobrze rozumiemy, jest głęboko nietrafny. Nie sposób przytaczać tutaj wszystkich opinii uczonego architekta, generalnie kwestionującego oddziaływanie idei artystycznych w ich międzynarodowym obiegu w różnych epokach. Zabawna też jest ekwilibrystyka, usiłująca wykazać słowiańską etymologię obco brzmiących nazwisk lub przydomków różnych artystów, tak że w istocie rzeczy,jak tu szukać Włocha? Rzymianina?"; mistrzowie lwowscy to Polacy po polsku czujący i budujący!" (s. 27). Nawet tę zadziwiającą kaplicę Boimów (w wersji Zubrzyckiego-Bojanowskich) stara się ów autor w obszernych wywodach określić jako tchnącą „od dołu do góry, wewnątrz i zewnątrz, duchem sztuki czysto miejscowej, polskiej", a takoż i lwy rozmieszczone w różnych stylizacjach wśród bogatej ornamentyki „dadzą się zrozumieć przy uwzględnieniu ducha szczerze sarmackiego, a zatem polskiego" (s. 79). A skoro już nie da się zakwestionować nazwisk artystów pracujących przy tym obiekcie, to Jan Pfister i Hanusz Schultz pracowali tutaj „nie jako wysłannicy kultury niemieckiej, tylko uczniowie szkoły wrocławskiej, która w czasie owym tchnęła jeszcze przeważną siłą polską" (s. 80). Można zrozumieć żarliwy patriotyzm autora i duchowy oraz polityczny kontekst jego wywodów: w tej skrajnej obronie polskości Lwowa, mającej emanować także ze wszystkich najwspanialszych dzieł architektury tego miasta, nie wyłączając nawet Katedry Ormiańskiej, Cerkwi Wołoskiej i Cerkwi św. Jura, pobrzmiewa dążność do wzbogacenia wszelkiej argumentacji, mającej uzasadniać polski czyn, także zbrojny, w obronie terytorialnej przynależności Lwowa i szerszej — Galicji Wschodniej do odradzającego się po I wojnie światowej państwa polskiego. Jednakże patriotyczne pobudki wyrodziły się w specyficzny szowinizm, który wszakże tak jak w aspekcie politycznym, tak i w dziedzinie pojmowania dziedzictwa artystycznego, wydaje złe owoce, i służy złej sprawie, nie mówiąc już o zakłamaniu właśnie prawdy naukowej. Spór o poczucie narodowe i przynależność narodową lub państwową artystów z dawnych wieków jest sporem właściwie nierozstrzygalnym (chyba że w wiarygodnych źródłach zachowały się osobiste w tej materii deklaracje danych twórców) i obecnie poznawczo całkowicie jałowych (dość przypomnieć onegdaj nieustający klasyczny spór: Wit Stwosz — Polak czy Niemiec). Nic też nie jest w stanie zatrzeć tej obiektywnej prawdy, że w obszarze europejskim nieustannie trwała międzynarodowa migracja twórców i jednocześnie, w ślad za tym — przenoszenie rozmaitych idei i doświadczeń artystycznych z jednych obszarów kulturowych na inne. Była to najwspanialsza przygoda sztuki europejskiej, jaka mogła się zdarzyć. Dzięki niej zaistniało właśnie to niezwykłe bogactwo i oryginalność dzieł w różnych krajach, gdzie tradycje miejscowe zderzały się z uniwersalizmem stylów, i gdzie przeszczepiane były doświadczenia artystyczne, inspirujące z kolei nowe dokonania, w zależności już od twórczej indywidualności kreatorów dzieł sztuki. To dobrodziejstwo wymiany artystycznej i jej niezwykłe skutki stało się wielkim dobrem znaczących centrów miejskich dawnej Rzeczypospolitej, jak Krakowa, Wrocławia, Gdańska, Torunia, i właśnie Lwowa, nie mówiąc już o ośrodkach miejskich innych państw. To z tej wędrówki artystów i idei wyrosło piękno zabytków Lwowa, które nawarstwiając się w ciągu wieków, zaklęte w swej formie materialnej, w znacznej części dotrwało do dziś, budząc podziw i zachwyt. Od szowinizmu „artystycznego" niedaleka droga do szowinizmu politycznego i narodowego, przejawiając się także w celowym i świadomym niszczeniu obiektów, w zacieraniu ich proweniencji, a tego właśnie Lwów doświadczył dobitnie w niedawnym okresie historycznym, z niezwykłą stratą i dla kultury polskiej, i dla kultury dziś niepodległej Ukrainy. I tyle tylko można rzec na zakończenie: kultura jest wartością wspólną, którą trzeba pielęgnować, ratować, i dobrze, że dziś lwowska katedra znów odzyskuje dawny blask „po trudnych i smutnych latach". Maciej Miśkowiec
Kłodawa 2002, s. 291 Dzieje polskości kresów wschodnich to temat ogromny i często bolesny. Osiągnąwszy swoje apogeum u schyłku pierwszej Rzeczypospolitej, w latach zaborów na skutek wrogiej polityki caratu kresowa polskość ulegała stopniowej redukcji. Jednak dopiero w dwudziestym wieku danym jej było przeżywać najgorsze chwile. Stało się tak w wyniku eksterminacyjnej polityki reżimu sowieckiego oraz w latach drugiej wojny światowej i zaraz po jej zakończeniu, dzięki zbrodniczej działalności nacjonalistów ukraińskich spod znaku OUN i UPA. Wspomniane właśnie wydarzenia mają już swoją literaturę. Niemniej jednak tematy związane z eksterminacją kresowych Polaków dalekie są od wyczerpania. Otwarcie po rozwiązaniu ZSRR wielu archiwów, dawniej niedostępnych, stwarza nadzieję na dalszy postęp wiedzy o tragicznych wypadkach. Udział w badaniu dziejów kresowian ma nie tylko nauka historyczna, ale również socjologia czy nawet historia literatury. Na całość ogólnego obrazu życia danej społeczności składają się przecież nie tylko opracowania biegu wydarzeń historycznych głównie bazujące na materiałach archiwalnych, ale również i utwory pamiętnikarskie relacjonujące indywidualne losy jednostek, czy nawet całych środowisk mocno wplecionych w bieg historii. Uzupełniają one rejestry suchych faktów, dodając im barwy i czyniąc bardziej wymownymi. Do rzędu tych ostatnich świadectw miejsca i czasu należy książka Mieczysława Łozińskiego pt. Polonia nieznana. Jest ona poświęcona tragicznym losom polskiej ludności kresowej na prawobrzeżnej Ukrainie, odciętej przez granicę ryską oraz kurtynę stworzoną przez sowiecki reżim od Polski, jej kultury i cywilizowanego świata. Autor osnuł treść swojej wstrząsającej opowieści na kanwie własnych przeżyć oraz przeżyć najbliższych, sąsiadów, znajomych i innych, którzy znajdowali się w jego polu widzenia. Skojarzył je z ogólnym tłem warunków życia w ZSRR doby stalinowskiej. Mieczysław Łoziński — dzisiaj polski emerytowany nauczyciel matematyki urodził się 25 stycznia 1925 roku we wsi Horodyszcze w pobliżu Żytomierza na sowieckiej Ukrainie. Zamieszkiwał tam przez lat dziewiętnaście.
O swojej młodości spędzonej w ZSRR, Łoziński pisze:
Pamiętnik Łozińskiego jest poświęcony właśnie tym ludziom — „Polonii nieznanej", która w odcięciu od świata przeżywała swój dramat. Jak się łatwo domyślić, stanowi on rodzaj hołdu złożonego tym, których bestialsko pomordowano strzałami w tył głowy lub pozbawiono życia poprzez katorżniczą pracę w łagrach i tym, co przeżyli, ale również byli ofiarami, bo zostali brutalnie odarci ze swojej kultury, często języka i niekiedy religii, którzy ocaleli trwając na ziemiach dalekich kresów, jako kaleki kikut tętniącej niegdyś życiem tamtejszej polszczyzny. Łoziński uzupełnia znaną już dzisiaj w zarysach dzięki badaniom naukowym historię polskiej autonomii, która istniała na Ukrainie w latach 1925—1935. Jego książka choć posiada cechy pamiętnika trzyma się jednak dokładnie ram, jakie stworzyły wypadki historyczne. Szary i ponury dzień powszedni w państwie totalitarnym był przecież nawet w życiu nic nie znaczącego zwykłego człowieka wypadkową kierunków kreślonych przez politykę reżimu. Ona bowiem pozwalała przeżyć lub też odbierała częstokroć życie, ingerowała więc w tą najbardziej prywatną sferę każdego człowieka. W latach swego pobytu na Żytomierszczyźnie autor na drodze indywidualnej recepcji nie mógł oczywiście poznać całego sensu dostrzeganych wydarzeń i mechanizmów tamtejszego życia. Jego możliwości poznawcze były ograniczone. Wynikało to zarówno z młodzieńczego wieku (do czasu) autora, jak i z istniejących warunków, w których terror fizyczny i psychiczny oraz będąca jego częścią składową planowa dezinformacja, robiły swoje. Bez wątpienia taka właśnie sytuacja wpłynęła na charakter tekstu Polonu nieznanej. Osobiste przeżycia zostały tam jakby przyporządkowane do faktów historycznych i dopiero wtedy do końca zrozumiane przez samego autora. Książka operuje więc wiedzą historyczną, wspomagając jej wymowę pierwiastkiem psychologicznym, co uplastycznia całość obrazu i czyni go dla masowego czytelnika daleko łatwiej przyswajalnym. Bez wątpienia jest to wielka zaleta pamiętnika Łozińskiego. Wśród wielu rozdziałów książki, w których przeważa wątek autobiograficzny na szczególną uwagę zasługuje dziewiąty. Nosi on tytuł „Zbrodnia bez kary". Autor omawia tam okoliczności wymordowania w okresie pomiędzy 15 sierpnia 1937 r. a 15 listopada 1938 r. 111.091 mężczyzn — Polaków zamieszkałych na sowieckiej Ukrainie. Zbrodni tej dokonała NKWD. W roku 1937 z rozkazu (nr 00485) szefa tej instytucji Jeżowa aresztowano 139.835 „polskich szpiegów", 28.744 osoby skazano wówczas na wieloletnią pracę katorżniczą w obozach, resztę zaś od razu pozbawiono życia. Zbrodnia ta przez długi czas okrywana tajemnicą znacznie przewyższa swymi rozmiarami późniejszą zbrodnię katyńską. Wiadomości na ten temat podawane przez Łozińskiego przeplatają się z informacjami dotyczącymi odkrytych cmentarzysk kości ludzkich czy np. budynków więziennych itp. Czytając jego książkę bardziej można poczuć powiew śmierci niż w wypadku studiowania suchych relacji profesjonalnych historyków. Po tej lekturze smak „nieludzkiej ziemi" dla wielu stanie się może bardziej realny i oczywisty, poniektórym ułatwi strząsanie resztek propagandowych osadów nagromadzonych w epoce, która w Polsce miała miejsce przed rokiem 1989. Spisując swoje wspomnienia, Mieczysław Łoziński czuje się przedstawicielem całego pokolenia z dalekich kresów. Chce upamiętnić jego dramat nie tylko jako pewnej sumy bezbronnych jednostek, ale jako żywej części naszego narodu, części eksterminowanej i wysiedlanej, pozbawianej własnej tożsamości, własnej duszy. Myśląc o swoich ziomkach pisze: „To wielki rozdział historii naszego Narodu, którego brakuje nie tylko w podręcznikach historii, lecz i w pamięci Polaków". Wyraża też obawy, że popełnione zbrodnie w całości nigdy nie zostaną ujawnione. Sądzi, że zarówno upływ czasu jak i opór postkomunistycznych elementów nie pozbawionych nadal wpływów, utrudnia docieranie do archiwów i innych źródeł informacji. Obawy swoje wyraża takimi oto słowami: „Prace nad kompletnym opracowaniem losu Polonii radzieckiej, między innymi zbrodni z lat 1937—1938, nie zostały jeszcze podjęte i zastanawiam się, czy zostaną przez kogokolwiek podjęte. Są skomplikowane, zadawnione, niezwykle czasochłonne, rozmiarami znaczne, a ponadto wymagają szerokiego, niełatwego przecież wglądu do tajnych archiwów byłego Związku Radzieckiego". Łoziński zaopatrzył swoją książkę w liczne zdjęcia obiektów sakralnych oraz innych budynków, osób, kopie wycinków prasowych czy dokumentów. Stara się w ten sposób przybliżyć czytelnikom swoja bliższą ojczyznę i zwrócić uwagę na pulsujące tam znowu, choć słabo polskie życie. Jego książka to także materiał dla socjologa. Pokazuje rozkład lokalnej mniejszości narodowej w warunkach systemu totalitarnego. Bierze pod lupę różne strony praktycznego oddziaływania systemu sowieckiego, który jeśli nie zabijał swoich prawdziwych lub wyimaginowanych wrogów, to przynajmniej bezwzględnie obezwładniał. Jeśli nie zabierał życia, to kradł dusze. I dlatego był znacznie bardziej niebezpieczny niż inne systemy totalitarne. Polonia nieznana to książka, którą warto przeczytać. Przypomina ona, że już przed Katyniem system sowiecki dokonał masowej zbrodni na dalekich kresach, pozbawiając życia ponad 111.000 istnień ludzkich. Bogumił Grott 1 Zob. M. Iwanów: Pierwszy naród ukarany. Polacy w Związku Radzieckim 1921—1939. Warszawa—Wrocław 1991; tenże: Pierwszy naród ukarany. Stalinizm wobec polskiej ludności kresowej 1921—1939. Warszawa 1991; J. M. Kupczak: Polacy na Ukrainie w latach 1921—1939. Wrocław 1999; W. Lizak: Rozstrzelana Polonia. Polacy w ZSRR 1917—1939. Szczecin 1990; Międzynarodowa konferencja naukowa „Polska droga do Kazachstanu", Żytomierz, 12—15października 1996 r. „Przegląd Polonijny" [Kraków] 1997, z. 3; H. Stroński: Represje stalinizmu wobec ludności polskiej na Ukrainie 1929—1939. Warszawa 1998.
Kraków 2003, Wydawnictwo Edukacyjne, s. 135, fot. 14. W 2003 r. nakładem Wydawnictwa Edukacyjnego ukazała się niezwykle ciekawa pozycja dla badaczy historii Lwowa okresu wojennego, a także dla badaczy holocaustu i historyków prawa. Oto bowiem wnuk Leszek wydał zapiski swojego dziadka Maurycego z okresu 1941—1942, tj. od wkroczenia do Lwowa Niemców, do lutego 1942 r., uzupełnione swoimi wspomnieniami (miał wówczas 10 lat i mieszkał przez długi okres razem z dziadkiem). Ów dziadek to Maurycy Allerhand — jeden z najwybitniejszych prawników polskich okresu międzywojennego, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i członek Komisji Kodyfikacyjnej Rzeczypospolitej Polskiej. Autor bardzo wielu cennych opracowań z zakresu prawa prywatnego, a przede wszystkim z prawa cywilnego, procedury cywilnej i prawa handlowego. Oryginał zapisków znajduje się dziś w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie w zespole o nazwie „Teka Lwowska" (sygn. 229/1-25). Ciekawostką jest, że przez wiele lat nikt nie wiedział o ich istnieniu. Zostały odnalezione po śmierci prof. Stefana Stasiaka (przedwojennego profesora orientalistyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie), podczas prac porządkujących jego prywatne archiwum. Nie wiemy i prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, w jaki sposób znalazły się one w jego posiadaniu? Czy zostały mu przekazane przez prof. Allerhanda, czy też uzyskał je w inny sposób? Nie wiemy też, czy stanowią one całość spisanych przez Allerhanda obserwacji, czy jedynie część, a druga cześć zaginęła? Zapiski znajdują się na kilkudziesięciu kartach i pisane są własnoręcznie przez autora — głównie ołówkiem. Początkowo na czystych arkuszach, a potem na odwrotnych stronach dokumentów z kancelarii adwokackiej Profesora. Pismo jest dość drobne i w kilku miejscach prawie nieczytelne. Istnieją więc problemy z prawidłowym odczytaniem przede wszystkim nazwisk. Brak jest też w zasadzie systematycznego układu. Leszek Allerhand podjął się więc zadania chronologicznego uporządkowania oraz odczytania zapisków dziadka. Wydaje się, że poza kilkoma pomyłkami uczynił to dobrze. Dobrym pomysłem było przeplatanie zapisków Profesora własnymi wspomnieniami, gdyż sprawiło to, że tekst stał się bardziej syntetyczny i czytelny, a wspomnienia wnuka niejako uzupełniają pamiętnik dziadka. Po krótkim wstępie, w którym Leszek (wnuk) opisuje losy zapisków dziadka oraz przedstawia motywację, która doprowadziła do ich wydania, dochodzimy do „Życiorysu Profesora" (s. 15—20). Czytelnik dowiaduje się z niego, kim był Maurycy Allerhand, jakie miał poglądy oraz jak żył. Czytamy tu między innymi: „Maurycy Allerhand nie angażował się w jakąkolwiek politykę, nie należał do jakichkolwiek partii lub stronnictw politycznych. Reprezentował postawę pełnej asymilacji z narodem i państwem, w którym żyje" (s. 16). Rzeczywiście, pochodzący z ziemiańskiej rodziny żydowskiej prof. Allerhand należał do grupy, która dążyła do zasymilowania się z narodem polskim, a której jednym z najwybitniejszych przedstawicieli był wieloletni wiceprezydent Lwowa Wiktor Chajes. W okresie od 1920 do 1929 r. był czynnym członkiem gminy żydowskiej, a w latach 1924—1929 pełnił z ramienia Rządu Polskiego obowiązki jej komisarza, a następnie przez okres kilku miesięcy przewodniczącego Komisji Rządzącej. Mimo iż z życia politycznego wycofał się, przez cały czas cieszył się ogromnym uznaniem i szacunkiem zarówno wśród społeczności polskiej jak i żydowskiej. Był bardzo lubianym nauczycielem akademickim i nawet w czasie rozruchów antysemickich na uniwersytecie w 1938 r. otrzymał od organizatorów wystąpień z polskich organizacji nacjonalistycznych osobistą ochronę (s. 17). Po wybuchu wojny i zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną prof. Allerhand został usunięty z Uniwersytetu podobnie jak większość jego kolegów z wydziału. Po kilku miesiącach przyjęty został na nowo i w okresie od stycznia 1940 r. do czerwca 1941 r. pracował w Katedrze Prawa Cywilnego kierowanej przez prof. Kazimierza Przybyłowskiego. W pierwszych dniach po wkroczeniu do Lwowa Niemców miasto stało się świadkiem pogromów antyżydowskich, organizowanych przez część ludności ukraińskiej. Wówczas też prof. Allerhand zaczął spisywać swoje obserwacje w postaci jakoby relacji z własnych obserwacji (pamiętników). Opisuje on wydarzenia z pierwszych dni po zajęciu Lwowa przez Niemców, kiedy to jego syn Joachim (przez wiele lat asystent w Katedrze Procedury Cywilnej UJK i adwokat, a w czasie kampanii wrześniowej oficer WP) został dotkliwie pobity przez Ukraińców (s. 37). Przedstawia spotkanie na komendzie gestapo przy ul. Pełczyńskiej, gdzie został wezwany przez pułkownika Steffensa i był przesłuchiwany. Dowiadujemy się, że Niemcy traktowali go jako jednego z przywódców gminy żydowskiej. Ciekawostką jest, że w czasie przesłuchania profesor stwierdził: „nigdy nie zajmowałem się polityką, ale przyznaję się do narodowości polskiej", co wywołało „zdziwienie" u gestapowca (s. 34). W czasie przesłuchania został poproszony o napisanie krótkiej historii żydowskiej gminy wyznaniowej, co też uczynił i na drugi dzień dostarczył do gestapo (odpis tej historii, napisany w języku niemieckim znajduje się w Archiwum ŻIH pod sygnaturą 229/4, a w opracowaniu tekst ten jest przetłumaczony i załączony jako aneks — s. 130—134). W literaturze często pisze się, że Allerhand był pierwszym, do którego zwrócili się Niemcy o objęcie kierownictwa Judenratu. W zapiskach jednak nie znajdujemy żadnej wzmianki na ten temat. Czyżby Profesor ten fakt pominął, czy też propozycja ta nie miała miejsca? W dalszej części Allerhand pisze o wydarzeniach związanych ze swoją osobą i rodziną. Dowiadujemy się o zajęciu jego mieszkania na ul. Jagiellońskiej 22, gdzie pozostawił bogatą kolekcję dzieł sztuki i prywatną bibliotekę. Opisuje dokładnie całość wyposażenia — wymienia wszystkie cenne obrazy i książki (s. 48—50). Pisze o tułaczce, o mieszkaniu u znajomych, u syna na ul. Sobieskiego 32, w końcu o przeniesieniu się do strefy wydzielonej dla Żydów, gdzie mieszkał w maleńkim mieszkaniu na ul. Zamarstynowskiej 58 (s. 71—72). Z zapisków dowiadujemy się też o życiu codziennym we Lwowie w okresie okupacji hitlerowskiej i o traktowaniu ludności żydowskiej. Profesor opisuje swe spotkania z licznymi znajomymi spośród ludności polskiej i ukraińskiej. Pisze m.in. o spotkaniu z przedwojennym asystentem na Wydziale Prawa UJK Adamem Radziszowskim (s. 36 — Leszek Allerhand podaje tu błędnie nazwisko „Radziszewski"), z woźnym uniwersyteckim Julianem Mazurem. Pisze o spotkaniu z ukraińskim działaczem i profesorem z okresu 1939—1941 „zamianowanym przez bolszewików" Wołodymirem Werhanowskim, który informował go, że pogrom Żydów (w lipcu 1941 r.) urządził „polski motłoch", na co Profesor odpowiedział, że to „Ukraińcy mieli na władzę wpływ" (s. 38). Pisze też o rozmowie z ukraińskim prezydentem Lwowa z 1941 r. Józefem Polańskim, który tłumaczył się, że ustąpił ze stanowiska, „bo mu ciągle wytykano, że Żydów bierze w obronę" (s. 59—60). W wielu miejscach Allerhand opisuje stosunki panujące w Judenracie i swoją pracę w nim — jako konsultanta prawnego. Wspomina o rozmowach z licznymi interesantami. W wielu miejscach opisuje własne przeżycia i odczucia. Rozwodzi się też nad problemami natury prawnej np. nad forma zawarcia małżeństwa religijnego żydowskiego w warunkach wojennych (s. 55—56). Bardzo ciekawe są zapiski dotyczące dość licznego przechodzenia Żydów na religię chrześcijańską, w tym o propozycji, jaką złożył mu Polak z Warszawy, który mówił, że może zorganizować mu papiery aryjskie, ale pod warunkiem, że opuści Lwów i uda się do Warszawy, na co Profesor się nie zdecydował (s. 92). Opisuje też zachowania licznych Polaków, którzy mimo iż nie mieli nic wspólnego z Niemcami, celem uzyskania doraźnych korzyści podpisywali folkslistę, a z drugiej strony pisze o ludziach, którzy mimo iż byli z pochodzenia Niemcami i nosili niemieckie nazwiska, nie wyrzekli się polskości (s. 92—93). Dobrym uzupełnieniem zapisków Profesora są wspomnienia wnuka Leszka, który w taki sposób usystematyzował zapiski dziadka, by chronologicznie przeplatały się one z jego własnymi wspomnieniami: zapiski Profesora, mój pamiętnik, zapiski Profesora, mój pamiętnik... Całość poprzedził wprowadzeniem dotyczącym okresu okupacji sowieckiej, a po tym jak urywają się zapiski dziadka (w lutym 1942 r.), we własnym wspomnieniu przedstawił dalsze jego losy, tj. mieszkanie w getcie oraz tragiczną śmierć w Obozie Janowskim we Lwowie w sierpniu 1942 r. Leszek Allerhand przedstawił także losy swego ojca Joachima i matki Zinajdy. Całość uzupełniają mapka i kilka fotografii rodziny Allerhandów. W trakcie opracowywania autor nie uniknął jednakże pewnych błędów. W tekście znajdują się niewielkie pomyłki dotyczące np. nazwisk (Radziszowski zamiast Radziszewski), które wynikają z trudności w odczytaniu oryginału. Dość istotnym brakiem wydaje się pominięcie dwóch stronnic zapisków (prawdopodobnie poprzez przeoczenie), które znajdują się w Archiwum ŻTH pod sygn. 229/24. Nieuzasadnione pod względem źródłowym jest poprawienie tekstu dotyczącego niejakiego Jakuba Allerhanda i jego brata (sygn. AŻIH 229/2, k. 3—4, w opracowaniu s. 83—84), gdyż bardzo prawdopodobne jest, że opisywana sytuacja nie dotyczy syna Profesora, a kogoś o takim samym nazwisku — być może krewnych. Wiemy, że we Lwowie mieszkało przed wojną kilka rodzin o nazwisku Allerhand, a jeden z nich Stefan Jakub był studentem Wydziału Prawa w okresie międzywojennym (Archiwum Obwodowe we Lwowie, f. 26, op. 3, spr. 1420). Uwagi powyższe nie wpływają jednak na wartość opracowania, które bez wątpienia stanowi istotne źródło dla badających historię Lwowa. Jak już wspomniano zapiski profesora Maurycego Allerhanda urywają się w lutym 1942 r. Nie wiemy i prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się w jakim celu i kiedy dokładnie powstały? Czy pisane były bezpośrednio po zdarzeniach czy też z kilkumiesięcznej perspektywy — jako wspomnienia spisane już w getcie? Staranna datacja wydaje się wskazywać, że zapiski powstawały jako nieregularnie pisany dziennik. Czy profesor pisał dalszy pamiętnik? Jak tekst znaleziony w materiałach prof. Stasiaka znalazł się w jego posiadaniu? Czy Allerhand pisał z własnej inicjatywy, czy może na prośbę przyjaciół lub jakiejś organizacji podziemnej? Pytania te pozostaną najprawdopodobniej bez odpowiedzi. Jednak bez względu na to kiedy i w jakim celu powstały, zapiski Profesora Allerhanda są one cennym źródłem do historii holocaustu oraz życia codziennego we Lwowie podczas wojny, a wspomnienia Leszka, będącego wówczas młodym chłopcem, uzupełniają je tylko i wzbogacają. Adam Redzik
Redakcja naukowa - Aleksander Żakowicz, Lwów 2004, Wydawnictwo „Centrum Europy", str. 368, 440 zdjęć. Na okładce lakierowanej — zdjęcie z 1938 r. autorstwa wybitnego fotografika W. Romera wieży Katedry Łacińskiej, w dalekim tle — bryła katedry św. Jura i przymglona wieża kościoła św. Elżbiety; na tylnej okładce — m.in. panorama Lwowa z Kopca Unii Lubelskiej (zdjęcie T. Bahrynowicza 1902). I nota: „Ta praca zbiorowa jest pierwszym wielkim, wszechstronnym studium dziejów dawnej fotografii we Lwowie w ciągu stu lat (1839—1939). Autorzy prowadzą czytelnika od pierwszych dagerotypów do zdjęć awangardowych dwudziestolecia międzywojennego. Możemy tutaj zapoznać się z twórczością kilkuset artystów — wybitnych twórców jak i dotąd zapomnianych utalentowanych rzemieślników. Na stronach książki ożywają dawni mieszkańcy miasta nad Pełtwią i powstają nostalgiczne widoki jego ulic i placów". Od razu można powiedzieć, że ta zapowiedź w pełni sprawdza się w treści sygnalizowanej pracy. Kim są autorzy tego znakomitego i arcyciekawego opracowania? Zespół jest polsko-ukraiński, ale brak jest bezpośredniej identyfikującej informacji. Jurija Biriulowa (redakcja i układ artystyczny) znamy jako autora świetnego studium „Secesja we Lwowie" (edycja w języku rosyjskim i edycja polska, zob. omówienie pracy w „Roczniku Lwowskim 2001", str. 321—324). On też jest autorem drobiazgowych przypisów do poszczególnych rozdziałów, które mają niezwykłą wartość informacyjno-dokumentalną. Irina Kotłobułatowa (autorka rozdziałów II, III, V — „Fotografowie zawodowi w latach 1860—1914"; „Gremium Fotografów i inne organizacje zawodowe"; „Fotografowie lwowscy w latach 1914—1919") — jest autorką albumu „Lwów na dawnej pocztówce" (Kraków 2002, Międzynarodowe Centrum Kultury). Ona też wraz z mężem Igorem zgromadziła wielką kolekcję fotografii lwowskiej. Nie doczytałem się informacji o Sergiuszu Simonienko, autorze rozdziału I „Dagerotypia i wczesna fotografia 1839—1860". Natomiast tylko treść niektórych przypisów sugeruje, że zespół polskich autorów tworzą zasadniczo pracownicy Zakładu Projektowania, Fotografii i Sztuk Wizualnych Instytutu Plastyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Częstochowie (Aleksander Żakowicz, Dariusz Pleśniak, Jolanta B. Kucharska, Krzysztof Knurowski). Przypisy te wskazują także, że w Zakładzie tym prowadzone są prace studialne nad dziejami fotografii w Polsce, również we Lwowie. Adam Sobota (rozdz. VII-Zbiory fotografii lwowskiej w Muzeum Narodowym we Wrocławiu) jest autorem m.in. katalogu wystawy w Muzeum Narodowym we Wrocławiu w 1977 r. Polska fotografia artystyczna do roku 1939; (w przypisach wymienione są także inne opracowania lub katalogi tego autora, w tym szczególnie katalog wystawy we wrocławskim Muzeum Narodowym w 1991 r. „Fotografia we Lwowie do roku 1939"). Jerzy Piwowarski (rozdz. VIII i IX — „Lwowskie środowisko fotograficzne w okresie międzywojennym" i „Henryk Mikolasch: fotograf i dydaktyk") wraz z Al. Żakowskim jest współautorem materiałów II sympozjum „Fotografia artystyczna na terenach pogranicza w latach 1945—1987" (bliższe dane zob. poz. 80 bibliografii prac o Witoldzie Romerze na str. 361). Podobnie o autorach: Piotr Nowak (rozdz. XI-„Witold Romer: działalność naukowa i artystyczna") oraz Adam Zaleski (również tenże rozdział) dowiemy się tylko pośrednio dzięki odpowiednim przypisom lub danym bibliograficznym jako o autorach innych opracowań z dziejów fotografii. Brak jest natomiast informacji o pozostałych autorach (Jacek Strzałkowski — rozdz. II — „Fotografowie zawodowi w latach 1860—1914"; Marian Młodnicki — rozdz. X — „Józef Świtkowski. Życie i twórczość fotograficzna"; co najwyżej można stwierdzić, że ten ostatni autor mieszka we Lwowie, będąc również posiadaczem kolekcji fotografii). Z tego przeglądu wynika oczywisty wniosek, że w pracach zbiorowych bardzo przydatna jest nota o autorach opracowań, co dla odbioru czytelniczego ma jednak pewne znaczenie. Pewną niedogodnością jest także odrębne wymienianie danych osób jako autorów poszczególnych rozdziałów w sytuacji, kiedy — jak wskazuje zestaw nazwisk na stronie redakcyjnej — faktycznie są współautorami danej części. Już w niniejszej nocie informacyjnej mamy właśnie taką sytuację, kiedy Al. Żakowicz wymieniony jest jako autor np. rozdziału I, ale tenże rozdział przypisany jest równocześnie S. Simonienko; takich niedokładności jest więcej (zob. np. wyżej — I Kotłobułatowa, J. Strzałkowski, ale też A. Żakowicz — rozdz. II, P. Nowak i A. Zaleski rozd. XI), lepiej jest więc dla każdego kolejnego rozdziału od razu podać odpowiedni zestaw autorów. Na książkę składa się jedenaście rozdziałów — odrębnych tematycznie studiów. Wyżej (przy poszczególnych nazwiskach) podano tytuły rozdziałów I, II, III, V, VIII, IX, X, XI Trzeba więc uzupełnić dla pełniejszej orientacji o zawartości merytorycznej dzieła tytuł) pozostałych części: IV— „Fotografia amatorska 1891—1914 i czasopisma fotograficzne"; VI — „Dokumentacja fotograficzna Lwowa Józefa Kościeszy Jaworskiego z lat 1911—1918"; VII — Zbiory fotografii lwowskiej w Muzeum Narodowym we Wrocławiu". Aczkolwiek fotografia jak i pocztówka lwowska budzą coraz większe zainteresowanie, o czym świadczy kilka wystaw zorganizowanych w ostatnich latach w Polsce (Kraków, Wrocław) i którym towarzyszyły ciekawe katalogi, to źródłowe piśmiennictwo poświęcone temu zagadnieniu jest niezwykle rozproszone z reguły w rzadkich i trudno dostępnych edycjach i dokumentowało tylko niektóre kwestie problemowe. Dopiero teraz otrzymujemy w zwartym tomie znakomity przegląd dziejów fotografii lwowskiej — od jej narodzin w I poł. XIX wieku do 1939 r. Podstawą tej pracy są bogate zbiory fotografii w kolekcjach prywatnych we Lwowie, Warszawie, Wrocławiu i w Częstochowie, oraz w muzeach lwowskich (Muzeum Historyczne, Muzeum Etnografii i Przemysłu Artystycznego) i w Polsce (Muzeum Narodowe we Wrocławiu, Muzeum Sztuki w Łodzi, Instytut Sztuki PAN w Warszawie, Biblioteka Narodowa w Warszawie). Na dzieje lwowskiej fotografii składa się działalność wielu pokoleń fotografów zawodowych oraz także amatorów, fotografów poszukujących nowych rozwiązań technologicznych w dziedzinie obróbki fotograficznej i technik wykonywania fotografii (znaczne osiągnięcia mieli w tym zakresie m.in. profesorowie lwowscy). „Odkrywane" i upowszechniane są poszczególne zakresy fotografii: dokumentalnej, portretowej, pejzażowej, martwej natury, zdjęć architektonicznych. Pojawia się tzw. fotografia artystyczna, która staje się odrębnym polem specjalizacji zawodowej. Książka bogato więc dokumentuje w ciągu stulecia pracę rzeszy mistrzów fotografii i najważniejsze ich osiągnięcia, podaje wiele bardzo ciekawych szczegółów biograficznych, ustala imienne listy fotografów w danych okresach historycznych i okresy ich pracy. Szczegółowo prezentuje powstawanie atelier fotograficznych z ich adresową lokalizacją, co dla miłośników Lwowa i ludzi znających jego topografię może być przesłanką do specyficznej wędrówki po dawnym mieście i po czasie, który przeminął. Ustalenia dotyczące sklepów i magazynów z towarami fotograficznymi, niezbędnymi chemikaliami, wydawców i księgarń rozprowadzających materiały i różne edycje z zakresu fotografii są tak dokładne, że możnaby pokusić się o sporządzenie mapy tej sieci handlowej na dawnym planie miasta. Znajdziemy w tej książce wiele szczegółów odnośnie wyposażenia i urządzenia zakładów fotograficznych, informacje dotyczące nie tylko ich właścicieli, ale i ich pracowników. Poznajemy zakres specjalizacji danych zakładów, a w bardzo wielu przykładach podane są informacje, co zachowało się obecnie z dawnej ich „produkcji" fotograficznej. Bogato udokumentowane są kolejne organizacje fotografów lwowskich (Lwowski Klub Miłośników Sztuki Fotograficznej — potem jako Lwowskie Towarzystwo Fotograficzne; Lwowskie Towarzystwo Fotogrficzne „Kopernik"; Stowarzyszenie przemysłowe „Gremium Fotografów we Lwowie"): wnikamy w inicjatywy powołania tych stowarzyszeń i w odrębny ich charakter (profil), w procedury rejestracyjne, w szczegóły statutowe, w zakres działalności, i poznajemy niektórych wybitniejszych członków. Odrębny rozdział prezentuje lwowskie czasopiśmiennictwo fotograficzne, poczynając od 1895 r. („Przegląd Fotograficzny"). Na zawartość tego rozdziału składają się dokładne opisy bibliograficzne poszczególnych tytułów prasowych, charakterystyka ogólna czasopisma, układu (sposobu rozmieszczenia) artykułów różnego rodzaju, oraz podane są przeglądy treści w zakresie technik fotograficznych lub odrębnych spraw naukowych związanych z fotografią, innych problemów zawodowych, wyszczególnione są informacje odnośnie wystaw fotograficznych (krajowych i zagranicznych) lub ich recenzje; scharakteryzowane są kwestie działalności towarzystw fotograficznych (niejednokrotnie z wykazem członków i pełnionych przez nich funkcji), podane są wykazy publikowanych zdjęć (ilustracji) i indeksy nazwisk autorów artykułów. Generalizując — dla różnego kręgu osób interesujących się fotografią, rozdział ten ma szczególne znaczenie jako baza źródłowo-dokumentacyjna. Książka przynosi wiele nowych ustaleń faktograficznych, m.in. odnośnie dokumentacji fotograficznej Lwowa z lat 1911—1918 wykonanej przez Józefa Kościeszę Jaworskiego; dalej — charakteryzuje zbiory w Muzeum Narodowym we Wrocławiu fotografii lwowskiej i twórczości niektórych fotografów lwowskich; szczegółowo omawia lwowskie środowisko fotograficzne w okresie międzywojennym (działalność polskich i ukraińskich towarzystw fotograficznych, dydaktyka fotografii w Politechnice Lwowskiej, czasopisma fachowe-polskie i ukraińskie, wystawiennictwo — w tym spis licznych wystaw). Trzy ostatnie rozdziały mają charakter monograficzny, poświęcone są życiu i dokonaniom wybitnych fotografów: Henryka Mikolascha ze znanej w m. Lwowie aptekarskiej rodziny (tutaj także bibliografia jego prac i fotografii oraz wykaz wystaw i zestawu zdjęć w MN we Wrocławiu), Józefa Świtkowskiego (podobnie — z zestawieniami bibliograficznymi) i Witolda Romera z rodziny osiedlonej na Podkarpaciu (do odróżnienia z Romerami wywodzącymi się z Kurlandii i osiadłymi następnie na Litwie), syna wybitnego geografa, prof. UJK — Eugeniusza Romera. Kariera naukowa i znaczące dokonania naukowe Witolda (Zakład Fotografii Politechniki Lwowskiej) sprzęgła się ściśle z wybitnymi osiągnięciami w zakresie fotografii m.in. artystycznej, znajdującymi uznanie fachowej krytyki. I temu rozdziałowi towarzyszą obszerne zestawienia bibliograficzne. Wydaje się, że książka o dość wąsko zakreślonej tematyce ma z istoty rzeczy stosunkowo niewielki krąg odbiorców, ograniczony do pasjonatów fotografii lub ludzi profesjonalnie zajmujących się tą problematyką. Myślę jednak, że praca ta znajdzie także szerszą rzeszę czytelników. Ukazuje ona bowiem od nowej strony jedną ze sfer funkcjonowania miasta nad Pełtwią, specyficzną, ale niemniej bardzo ciekawą. Losy i działalność owych lwowskich fotografów współtworzyły żywą tkankę społecznego życia miasta i jest to dostatecznie ważne, by sięgnąć po tę książkę, bogatą w bardzo wiele arcyciekawych szczegółów biograficznych i faktograficznych. Wreszcie oprawa ilustracyjna dzieła jest wartością samą w sobie. Zestaw ponad 400 zdjęć z okresu stulecia zaciekawia swą różnorodnością tematyczną — mamy tu przegląd różnych postaci i typowych dla danego okresu czasu ujęć; liczne są zdjęcia krajobrazowe, z różnych uroczystości lwowskich, zdjęcia portretowe. Nade wszystko jednak bogata jest dokumentacja fotograficzna samego miasta — jego pejzażu architektonicznego, poszczególnych obiektów — przemysłowych, wystawienniczych, obiektów użyteczności publicznej, okazałych kamienic i pałaców, rozmaitych wnętrz, pomników na placach i pomników cmentarnych, zwracają uwagę sceny rodzajowe i zdjęcia dokumentalne —jak np. zniszczeń z czasów I wojny światowej, okupacji miasta, rekwizycji dzwonów kościelnych przez Austriaków w 1916 r. Dobrze więc głosi nota redakcyjna: „na stronach książki odżywają dawni mieszkańcy miasta nad Pełtwią i powstają nostalgiczne widoki jego ulic i placów". Można mieć zastrzeżenia co do licznych uchybień korekty tekstu, ale nie decydują one o wartości merytorycznej książki i w żaden sposób nie zmniejszają jej poznawczego znaczenia. Nie znam zasięgu dystrybucji dzieła, ale egzemplarz dzieła ukazał się w sierpniu br. na wystawie księgarni przy Uniwersytecie Warszawskim. Maciej Miśkowiec W dniu 30 listopada 2008 otrzymałem list od p. Jerzego Piwiwarskiego, wyjaśniający sprawę autorstwa poszczególnych rozdziałów książki. Oto jego treść: Szanowny Panie, Z prawdziwą przyjemnością zapoznałem się z prowadzoną przez Pana stroną internetową dot. Lwowa. Miło mi, że znalazły sie tam informacje nt. książki "Dawna fotografia lwowska. 1839-1939", której jestem współuatorem. Niestety, ilość zamieszczonych w niej tekstów sprawiła, że można mieć wątpliwości, dot. precyzyjnego udziału poszczególnych autorów. Pozwolę sobie zatem przedstawić krótkie wyjaśnienie:
Zgodnie z kompetencjami powyższych osób:
Z wyrazami szacunku.
Kraków 2002, Wyd. Baran i Suszczyński, 336 s., ii. (t. 1); We Lwowie i na Pokuciu. Moje miasto utracone. Kraków 2003, Wyd. „Inter Esse", 223 s., il. (t. 2). Dwutomowe wspomnienia Kazimierza Nahlika to książka niezwykła. Autor, absolwent Wydziału Rolniczego Politechniki Lwowskiej z roku 1935, opowiada o latach swego dzieciństwa i młodości spędzonych we Lwowie (gdzie przyszedł na świat) i na dalszych Kresach Południowo-Wschodnich i czyni to nadzwyczaj sugestywnie. To co uderza czytelnika, to ogromna świeżość i bezpośredniość narracji oraz znakomita forma literacka. Dzięki niebywałej, wręcz fotograficznej pamięci odtwarza autor wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat ze zdumiewającą precyzją. Stosując narrację w pierwszej osobie i na ogół w czasie teraźniejszym, osiąga dodatkowy efekt: czytelnik odnosi chwilami wrażenie, że opisywane fakty dzieją się współcześnie. Początek autobiograficznej opowieści Kazimierza Nahlika obejmuje bardzo wczesne dzieciństwo, czyli czas, gdy był on chłopcem zaledwie kilkuletnim. Mamy tu więc niesłychanie dokładny opis lwowskiego mieszkania przy ul. Grottgera, zajmowanego przez rodziców autora. To tu właśnie zaczął on poznawać otaczający go świat: pokój dziecinny, ulubione zabawki, rodzinę, znajomych odwiedzających rodziców i cały koloryt lokalny toczącego się wokół życia. Jako bystry obserwator opisuje autor charakterystyczne dla Lwowa tradycje związane z obchodzeniem świąt. Pozwolę sobie w tym miejscu na osobistą dygresję: szczególnie wzruszyła mnie opowieść o lwowskiej Wigilii Bożego Narodzenia, zawsze tak bardzo oczekiwanej przez dzieci z racji prezentów przynoszonych pod drzewko przez Aniołka. Pamiętam z autopsji, że we Lwowie to właśnie Aniołek (a nie święty Mikołaj, jak w innych dzielnicach Polski) przynosił dzieciom podarunki (a czasami też rózgę) i składał je pod drzewkiem (tak w Mieście nad Pełtwią tradycyjnie nazywano choinkę). Przypominani sobie jak to w latach trzydziestych w willi rodziców na lwowskiej Persenkówce w wieczór wigilijny oczekiwaliśmy z bratem z niecierpliwością momentu, gdy zza drzwi zamkniętego na klucz pokoju odezwie się dźwięk dzwonka — znak, że Aniołek ułożył już prezenty pod drzewkiem. Po otwarciu drzwi mogliśmy nareszcie nacieszyć się upominkami gwiazdkowymi. Otóż niemal dokładnie taki sam opis znalazłem we wspomnieniach Kazimierza Nahlika ... Pierwszy tom omawianej tu książki obejmuje całe międzywojnie, a miejscami nawet okres wcześniejszy. Dzieje się tak, gdy autor (rocznik 1913) sięga pamięcią wydarzeń, których był świadkiem w wieku zaledwie 3—4 lat. Szczęśliwe dzieciństwo i lata młodzieńcze spędzone w polskim Lwowie składają się na opowieść o Mieście, jego ludziach, zabytkach architektury, urokliwych zakątkach, wydarzeniach związanych z życiem rodzinnym, o latach szkolnych aż do ukończenia studiów oraz o początkach kariery zawodowej. Wybuch II wojny światowej stanowi tragiczną cezurę w życiu autora. Tom II wspomnień to opowieść o ostatnich dniach pokoju przed tragedią września 1939 roku oraz zapis wydarzeń z czasów sowieckiej i niemieckiej okupacji Miasta. Życie w zniewolonym przez najeźdźców Lwowie było dla Polaków prawdziwym koszmarem. Trzeba było wielkiego hartu ducha, by w atmosferze codziennych szykan i prześladowań wytrwać, znaleźć źródło utrzymania i zdobyć niezbędne do życia artykuły. Dochodziła do tego eksterminacyjna polityka obu okupantów, zmierzająca do zniszczenia polskiego charakteru Miasta. Po powtórnym zajęciu Lwowa przez Sowietów w roku 1944 nasilający się terror NKWD sprawił, że w rok później autor zmuszony został do opuszczenia z rodziną swej małej ojczyzny i jako ekspatriant osiedlił się w Sopocie a następnie w Krakowie. W latach czterdziestych bolszewiccy okupanci przeprowadzili masowe akcje deportacyjne wywożąc do Rosji sowieckiej rzesze mieszkańców Lwowa i Małopolski Wschodniej. Kazimierz Nahlik szczęśliwie uniknął wywózki na nieludzką ziemię, przedstawił jednak w swych wspomnieniach w rozdziale zatytułowanym „Hiob" wstrząsającą relację o katordze swej matki chrzestnej Stefy Maliszowej wywiezionej przez Sowietów do Kazachstanu. Zestawiając paralelnie fragmenty listów i wierszy pisanych przez Stefę w gułagu z cytatami z biblijnej Księgi Hioba, osiąga autor efekt poruszający czytelnika do głębi, pokazuje bowiem zdumiewającą powtarzalność losów człowieka uwikłanego w tragiczny splot wydarzeń, i to niezależnie od okoliczności i uwarunkowań historycznych. Autor omawianych tu wspomnień jawi się nam jako gorący patriota mający w życiu dwie wielkie miłości: Polskę i Lwów. Podobnie jak wielu mieszkańców Lwiego Grodu Kazimierz Nahlik pochodzi z rodziny, której protoplaści nie mieli czysto polskich korzeni. Dość wspomnieć, że przybyły w początkach XIX wieku do Galicji Karol Nahlik był Czechem, a jego żona — Węgierką. A oto jak poruszająco o swoim poczuciu przynależności narodowej pisze sam autor: „Jak trzy pokolenia moich przodków, uważam się za Polaka, bo na Polaka zostałem wychowany, i polską tylko mową wyrażam w pełni swe myśli. Jak oni, ziemię, na której się urodziłem i wzrosłem, uważam za swoją ojczyznę". Zacytujmy na zakończenie jeszcze jedno wzruszające wyznanie Kazimierza Nahlika, tym razem dotyczące umiłowanego Miasta rodzinnego: „We Lwowie mieszkałem «od zawsze» — w każdym razie od mojego «zawsze»: tam się urodziłem, wychowałem, chodziłem do szkoły, tam żyłem i kochałem, tam od kilku pokoleń żyła moja rodzina, tam na cmentarzu Łyczakowskim były groby moich najbliższych. I jeśli od czasu do czasu pracowałem w jakiejś poznańskiej Środzie, śląskich Mysłowicach czy innej Warszawie, to i tak wracałem zawsze do Lwowa, bo tam była moja Ojczyzna, mój Dom, tylko tam czułem się «u siebie»". Andrzej Mierzejewski
Akademia Pedagogiczna im. KEN w Krakowie, Prace Monograficzne nr 298, Kraków 2001, wyd. II, Wydawnictwo Naukowe Akademii Pedagogicznej s. 329, il. 84 (fot.), 4 il. kolor., tabel 12, tablice genealogiczne I-VII, 1 mapa, indeks nazwisk i nazw geograficznych, wykaz źródeł archiwalnych i drukowanych, literatura. Są rodziny (a właściwie rody), które z pokolenia na pokolenie wpisują się swą działalnością w różnych zakresach trwale w dzieje miast, będących miejscem ich osiedlenia, bytowania i pracy. Nazwiska owych rodów i pokoleniowe losy sprzęgają się nierozdzielnie z losem miasta i jego społeczności w długich okresach czasu, niekiedy w różnych nawet epokach historycznych. Jest wręcz nieraz tak, że dane nazwiska rodowe stają się znakiem wywoławczym odpowiednich miast, a ciągłość pokoleń określa znana formuła „z dziada pradziada". Z wielką więc satysfakcją stwierdzić trzeba, że od wielu już lat historiografia polska wzbogaca się o kolejne monografie przywracające społecznej pamięci dzieje rodów, odgrywających w ciągu wieków ważną rolę w polskich dziejach narodowych. Szczęśliwie więc przezwyciężony został paradygmat badań historycznych i pisarstwa historycznego z pewnej przeszłości, kiedy to programowo (jako wytyczna dominującej ideologii) rugowano z pola refleksji historycznej czynnik jednostki ludzkiej, element „personalistyczny", rolę jednostki w dziejach, o ile nie jest ona „nośnikiem" świadomości klasowej, ideologii klasowej, wyrazicielem typowych interesów czy konfliktów klasowych. Owo biograficzne pisarstwo historyczne ma bardzo zróżnicowany charakter. Obok „klasycznych" monografii naukowych (np. dzieje Tęczyńskich, Tarnowskich, rodu Lanckorońskich z Brzezia [jak na razie ujęcie tylko do XVII w.], Załuskich z Iwonicza, itd.) pojawiły się opracowania popularno-naukowe (dotyczące np. Potockich autorstwa J. Łojka, Branickich — M. Ruszczyca), lub opowieści literacko-dokumentalne, jak będące niedawno dużym wydarzeniem literacko-edytorskim dzieje warszawskiego rodu Horowitzów-Mortkowiczów czy Słonimskich. Są wreszcie popularne reporterskie „sagi" rodzin warszawskich (O. Budrewicz) lub krakowskich (np. Estreicherowie), swoiste kompendia biograficzno-heraldyczne (Potuliccy, Bułhakowie, Kirkorowie) albo opracowania nt. roli w kulturze ojczystej (Lutosławscy, Żeleńscy, Działyńscy). A dla Lwowa? Współczesna biografistyka „lwowska" nie jest bogato rozwinięta, co jest na swój sposób zrozumiałe. Zasłona polityczna dość długo skutecznie była barierą dla tematyki lwowskiej, problem jest znany i nie ma potrzeby go tutaj rozwijać. Zmiana sytuacji w tym zakresie przyniosła charakterystyczny nurt piśmiennictwa wspomnieniowo-sentymentalnego, i w tych ramach sytuują się gawędy biograficzne Witolda Szolgini (w jego cyklu „Tamten Lwów") oraz Jerzego Janickiego (trzytomowy „Alfabet lwowski"), przywołujące pamięć lwowskich wybitnych rodzin lub konkretnych osób związanych z tym miastem. Ważniejsze merytorycznie znaczenie mają biografie naukowe wybitnych polskich uczonych lwowskich (zob. np. „Rocznik Lwowski", „Przegląd Wschodni", zwłaszcza publikacje Instytutu Historii Nauki, Oświaty i Techniki Polskiej Akademii Nauk lub J. Starnawski: Sylwetki lwowskich historyków literatury); wreszcie można odnotować np. monografie poświęcone niektórym wybitnym politykom galicyjskim, związanym siłą rzeczy z Lwowem (M. Bobrzyński, Florian Ziemiałkowski, Tadeusz Cieński). Na tle tego piśmiennictwa wydarzeniem jest sygnalizowana edycja poświęcona dziejom rodu Dzieduszyckich, tak ściśle powiązanych ze Lwowem szczególnie w XIX/XX wieku. Nawet pobieżny przegląd rodowodów lwowskich ukaże, że związek z tym miastem wybitnych rodzin zwłaszcza od XVIII, przez XIX wiek i w I połowie XX wieku ma nieco specyficzny charakter. Niejednokrotnie swe korzenie wywodzą nie od „rdzennych" obywateli miasta, ale od protoplastów nie polskiej narodowości, przybyłych z różnych krajów, na ogół z krajów cesarstwa habsburskiego (Czechy, Austria), zasilając przed okresem tzw. autonomii galicyjskiej i w czasie jej trwania miejscowe kadry administracji urzędniczej lub środowiska nauczycielskiego, następnie polonizując się. Lwowski ród Longschamps de Berier, od założyciela pierwszych lóż masońskich w Polsce do pokolenia wybitnych prawników i po ostatniego rektora UJK (rozstrzelanego na Wzgórzach Wuleckich 4 lipca 1941 r.), którego ciągłość we Lwowie trwała 199 lat, wywodził się od uchodźców z Francji, gdy odwołany tam został edykt nantejski, gwarantujący prawa hugonotów. Rodzina znanych księgarzy Wildów pochodziła z Hesji; rodzina pisarza Gawalewicza — z węgierskiego Spiszu; Fr. Smolka — z rodziny urzędnika pruskiego żandarma z Giżycka na Mazurach. Wiele rodzin czy poszczególnych osobistości tak potem bardzo „lwowskich" swe korzenie wywodzi z innych zaborów niż galicyjski — to przypadek Jana Kasprowicza (Kujawy), Gabrieli Zapolskiej (Wołyń), Antoniego Małeckiego (Wielkopolska), Władysława Bełzy (Warszawa). Tutaj osiedlają się też niektórzy zesłańcy syberyjscy po zakończeniu swego wygnańczego losu (np. Benedykt Dybowski — słynny badacz Bajkału). Lwów jako chwilowe miejsce osiedlenia wielu wybitnych twórców, przybyłych tu w wyniku exodusu w 1939 r. z obszarów okupowanych przez Niemców, to zupełnie odrębna historia. Wreszcie miasto nad Pełtwią przyciąga do siebie wybitne potem osobistości, które swój rodowód wywodzą z historycznej Ziemi Lwowskiej województwa ruskiego. To przypadek np. Artura Grottgera (ur. na Podolu w pow. Bóbrka, i również o skomplikowanym rodowodzie narodowościowym polsko-szwajcarsko-słowackim), Mieczysława Gębarowicza (ur. w Jarosławiu) czy Aleksandra Fredry (ur. koło Jarosławia) i właśnie — to casus Dzieduszyckich, których dzieje rodowe tak bardzo udanie zaprezentował nauczyciel akademicki w Akademii Pedagogicznej w Krakowie. Wstęp, jak zwykle w tego rodzaju dziele, precyzuje jego koncepcję, określa perspektywę poznawczą, omawia bazę źródłową, wykorzystane archiwalia. Te — szczęśliwym losem — w odniesieniu do Dzieduszyckich zachowały się w ogromnym zestawie zarówno we Lwowie (choć rozproszone w różnych zasobach; jest to charakterystyczna spuścizna po okresie pierwszej okupacji sowieckiej kiedy to zapanował szał reorganizacji pod hasłem „ukrainizacji" muzeów, bibliotek i archiwów, i wydzielania oraz przemieszczania zbiorów, stan dobrze już opisany w piśmiennictwie), jak też w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu i w Bibliotece Kórnickiej, po części zaś pozostają w posiadaniu prywatnym rodziny albo też wśród zasobów archiwalnych dotyczących innych rodów, z związku z magnackimi koligacjami Dzieduszyckich, nie tylko w XVIII i XIX wieku, ale zwłaszcza w okresie staropolskim. Rozdział I „Korzenie" przedstawia rodowód Dzieduszyckich, wywodzących się od XV wieku ze szlachty ruskiej, osiadłej w ziemi lwowskiej, w majątku Dzieduszyce niedaleko Stryja nad rzeką Świcą. Majątkiem tym włada pierwszy wymieniony w dokumentach protoplasta rodu — Iwasko Dzyadoschiczki. W rodowodzie tym zwraca uwagę przemiana licznych form nazwiska aż do ostatecznej, znanej aktualnie — upowszechnionej dopiero od XVIII wieku. Nade wszystko jednak interesujący jest m.in. wywód wskazujący na to, że i to pochodzenie ruskie jest wtórne. Charakterystyka herbu Sas, którym pieczętowali się Dzieduszyccy, wskazuje według różnych źródeł, iż rodzina ta, występując według dokumentów po raz pierwszy na forum publicznym w 1464 r. w konfederacji miasta Lwowa i szlachty ziemi lwowskiej przeciw Odrowążom, skupiających wówczas najważniejsze urzędy tej ziemi (wojewody i starosty) wywodziła się de facto z osadników węgierskich i wołoskich przybyłych w XIV wieku z Węgier na Ruś Czerwoną. Stopniowo Dzieduszyccy ulegali więc asymilacji i typowemu procesowi polonizacji, który wraz z przejściem z prawosławia na katolicyzm był powszechnie przyjętą drogą awansu stanowego (szlacheckiego), tj. uzyskiwania przywilejów, kolejnych godności (urzędów) i kumulowania majętności ziemskich, dzięki czemu powstawał splendor rodu nie tylko w aspekcie honorowym, ale przede wszystkim w aspekcie politycznego znaczenia w życiu publicznym Rzeczypospolitej. W dalszej części tego rozdziału autor dzieła omawia wzrost znaczenia rodu: proces dochodzenia kolejnych pokoleń do coraz wyższych godności — od starostw niegrodowych do posłowania na sejm Rzeczypospolitej, do „stulecia senatorskiego" w postaci np. kasztelanii lubaczowskiej, kasztelanii kijowskiej i urzędu wojewody podolskiego. Wyraźnie przedstawione jest coraz mocniejsze osadzanie się rodu w ziemi lwowskiej i na Podolu. Świadczą o tym godności uzyskiwane przez różnych potomków: chorążostwo kamienieckie (trzecie dygnitarstwo ziemskie w województwie podolskim za podkomorzym i starostą), chorążostwo lwowskie, halickie i trembowelskie, starostwo żukowskie (pod Kołomyją), podkomorstwo halickie, starostwo bachtyńskie w ówczesnym powiecie latyczowskim na Podolu. Ciekawie zasygnalizowana jest kariera wojskowa wielu Dzieduszyckich (mających nieraz własne oddziały jazdy — rotmistrzowie chorągwi pancernej i chorągwi kozackiej; dowództwo kawalerii podolskiej i pokuckiej, urząd regimentarski) oraz bogata i błyskotliwa kariera polityczna. Na tej niwie — to nie tylko liczne posłowania, ale także powiązania ze stronnictwami: hetmana Jabłonowskiego (po stronie króla Augusta II), posłowanie do papieża Innocentego XII, w wieku XVIII związek ze stronnictwem reform Czartoryskich. Nade wszystko jednak wyraziście omówiony jest proces wchodzenia rodziny poprzez mariaże najpierw w lokalne środowisko szlachty polskiej (skoligacenie z najbogatszym obywatelem Lwowa, nobilitowanym przez Zygmunta Augusta kupcem Konstantym Korniaktem), a stąd już w kolejnych pokoleniach — powiązania z najznakomitszymi rodami magnaterii: Jabłonowskich, Stadnickich, Stępkowskich, Zamojskich, Daniłowiczów, Tarnowskich, Potockich, Działyńskich. Zwieńczeniem tej drogi było nie tylko nagromadzenie wielkich dóbr ziemskich, ale uzyskanie tytułu hrabiowskiego: po raz pierwszy od króla Augusta II w 1697 r., po raz drugi — w 1775 r. patentem cesarzowej Marii Teresy, po I rozbiorze Polski, kiedy to większość majątków Dzieduszyckich znalazła się w Galicji, rodzina musiała przyjąć obywatelstwo austriackie, a cesarzowa tworzyła w Galicji stan magnacki analogiczny do innych prowincji cesarstwa. Otwierało to drogę do zaistnienia w życiu publiczno-politycznym samej Galicji i w stołecznym potem mieście Galicji — we Lwowie (Galicyjski Sejm Stanowy), jak i w centrum politycznym cesarstwa — w Wiedniu. W rozdziale II — "Podstawy pod wyniesienie rodu" — rozważania autora ukierunkowane są dwojako. Po pierwsze — zaprezentowane są pokrótce dzieje rodziny na przełomie XVIII i XIX wieku, prowadzące do ukształtowania się odrębnej linii rodowej Dzieduszyckich — linii poturzycko-zarzeckiej, ściśle następnie związanej ze Lwowem, a zapoczątkowanej przez Józefa Kalasantego. Po drugie, autor dokładnie przedstawia uformowanie się stanu majątkowego Dzieduszyckich, których główne i liczne dobra skoncentrowane były w Galicji (m.in. okręg Stanisławowa, żółkiewski, sokalski, lubelski, sądecki oraz w ziemi krakowskiej, bocheńskiej, wadowickiej). Proces ukształtowania się stanu majątkowego rodu przedstawiony jest także dwuetapowo — na etapie rozliczeń majątkowych z rządem Austrii, oraz w etapie drugim — w wyniku spadkowych podziałów majątkowych rodu Działyńskich z Wielkopolski (zabór pruski), których wielkie dobra (w Wielkopolsce, ale także w Galicji) poprzez małżeństwo Pauliny Działyńskiej z Józefem Dzieduszyckim, w części jej przynależne, wzbogaciły znakomicie stan posiadania tego ostatniego. Wnikamy zatem w rozliczenia majątkowe pomiędzy Dzieduszyckimi a rządem Austrii, który wykupywał z rąk prywatnych tzw. dobra solne, a więc te, w których wydobywano sól, co objęto monopolem państwa (pozyskiwanie i handel solą). W zamian rząd przyznawał pierwotnym właścicielom inne majątki, głównie z upaństwowionych przez zaborcę tzw. dóbr koronnych Rzeczypospolitej. Z kolei całość majątku, pozostałego po Tadeuszu Dzieduszyckim, i po ostatecznych rozliczeniach majątkowych z rządem austriackim, podzielono pomiędzy spadkobierców. Ta część rozdziału, pt. „Podział rodzinnego majątku" (podobnie jak podrozdział „Podział majątku Działyńskich"), wprowadza nas nie tylko w potencjał gospodarczy rodu i szczegóły finansowe, ale jest ciekawa m.in. z uwagi na kontekst obyczajowy tych działów rodzinno-majątkowych: procedury tzw. sądu polubownego, przyjęte ówcześnie zasady szacunku wartości i podziału dóbr pomiędzy rodzeństwo (m.in. wydzielanie dóbr tzw. posagowych dla córek, kolejność wyboru części majątków przez braci w zależności od ich wieku: np. jako pierwszy wybierał najmłodszy). Jak to bywa przy działach majątkowych: pojawiają się różne pretensje, potem procesy i wzajemne żale; nie ominęło to także bohaterów omawianego dzieła. Józef Kalasanty Dzieduszycki wraz z żoną Pauliną z Działyńskich jako miejsce stałego pobytu wybrali Galicję, a jako główną siedzibę Poturzyce. Odtąd nazwa ta wchodzi na trwałe w dzieje nie tylko rodu, ale nade wszystko w dzieje kultury polskiej. Pasja kolekcjonerska realizowana z pasją w rodzie Dzieduszyckich od XVIII wieku znajduje zwieńczenie w tzw. Bibliotece Poturzyckiej, utworzonej przez Józefa, a gromadzącej cenny księgozbiór (ok. 20 tys. woluminów) starodruków, grafiki, dokumentów-archiwaliów, zbiory przyrodnicze (w tym mineralogiczne). Był hojnym mecenasem dla galicyjskiego środowiska artystycznego i naukowego i tak jak i inni członkowie rodu — dobroczyńcą Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie. Ostatnią część rozdziału II wypełnia obraz ciekawej osobowości założyciela linii poturzycko-zarzeckiej oraz charakterystyka wychowania i edukacji jedynego jego potomka Włodzimierza. Program edukacyjny chorowitego jedynaka ułożony przez rodziców Józefa i Paulinę wystawia im chlubne świadectwo jako ludziom światłym, dobrze rozumiejącym wartości szeroko rozumianej wiedzy, która także jest wielkim uposażeniem na całe życie. Wreszcie ostatni wątek tego rozdziału wprowadza nas w kolejny etap rozrastania się dóbr Dzieduszyckich, tym razem o klucz zarzecki odziedziczony przez Józefa po swej bezpotomnej siostrze, położony niedaleko Jarosławia i Przeworska, w którym okazały romantyczny kompleks pałacowo-parkowy w Zarzeczu staje się następnie na dziesiątki lat siedzibą rodową, i co tłumaczy nazwę linii rodowej. „Na szczycie" — rozdział III monografii — stanowi jej część kulminacyjną poświęconą długiemu, ciekawemu i niezwykle twórczemu życiu Włodzimierza Dzieduszyckiego (1825—1899), jak już wspomniano —jedynego potomka Józefa. Autor rozpisuje obraz tego życia w wielu zakresach. A więc na niwie działalności obywatelsko-patriotycznej i politycznej w kilku okresach dziejowych: Wiosny Ludów 1848 r. (finansowe wsparcie Gwardii Narodowej formowanej we Lwowie, uczestnictwo w pracach Centralnej Rady Narodowej); w okresie powstania styczniowego w Królestwie Polskim (rozmaite wsparcie materialne celów narodowych, pomoc dla rannych powstańców leczonych w majątkach hrabiego); w Galicyjskim Sejmie Krajowym, a także w Radzie Miasta Lwowa (1877—79). Na niwie życia społeczno-gospodarczego: jako współzałożyciel, działacz i członek rozmaitych towarzystw rolniczo-gospodarczych i przemysłowych, mających na celu ożywienie rozwoju handlu, rzemiosł, przemysłu, rolnictwa, systemu bankowego w Galicji. Z jego nazwiskiem związane jest powstanie m.in. słynnej potem Wyższej Szkoły Rolniczej w Dublanach pod Lwowem (dziś część samego miasta), zorganizowanie głośnej Wystawy Krajowej we Lwowie w 1877 r., której sukces, a w tym „odkrycie" przez liczne rzesze zwiedzających rodzimego, głównie huculskiego rzemiosła, jest zasługą Włodzimierza; podobnie zasłużył się w przygotowaniu ekspozycji całej monarchii, ze szczególnym uwzględnieniem Galicji na wystawie paryskiej w 1879 r., a potem w prezentacjach na Krajowej Wystawie Rolniczej i Przemysłowej oraz Sztuki Polskiej w Krakowie (1887 r.) i znów na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie w 1894 r. Na niwie etnograficznej miał Włodzimierz wybitne zasługi. W rękodziełach ukraińskich („rusińskich") rzemieślników, ludowych twórców, głównie Hucułów, zobaczył nie tylko artystyczny zmysł, piękno, i nie tylko muzealne czasem okazy, warte prywatnego i muzealnego kolekcjonowania, ale naturalną bazę rozwoju lokalnego rzemiosła artystycznego. Wiele więc działań (również dzięki zrozumieniu sprawy i wsparciu własnej rodziny) ukierunkował Włodzimierz Dzieduszycki dla propagowania sztuki m.in. Pokucia i Podola, dla upowszechniania znajomości miejscowej kultury i obyczajów; sam był miłośnikiem i znawcą tej sztuki i gromadził jej zbiory, wprowadzając je nie tylko do swych własnych siedzib w Pieniakach i we Lwowie, ale także do słynnych swych zbiorów muzealnych we Lwowie. Nie można wykluczyć, że nieco późniejsza moda na „huculszczyznę", powiązana z ogólniejszą tendencją poszukiwania na przełomie wieków XIX i XX podstaw stylu narodowego w budownictwie i w sztukach pięknych, w tej działalności galicyjsko-lwowskiego arystokraty miało swoje praźródła, a w każdym razie tu czerpała istotny impuls. Szczególnym tytułem do chwały Włodzimierza był ogromny zakres mecenatu kulturalnego i naukowego. Świadczył stypendia dla kilkudziesięciu dzięki temu kształcących się młodych ludzi; wystarczy wspomnieć tutaj tylko jedną osobę: Adam Chmielowski, student w monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych, późniejszy święty Brat Albert. Stypendia hrabiego umożliwiały zagraniczne podróże naukowe, prowadzenie różnych badań terenowych w Galicji Wschodniej, badania fauny okolic Lwowa i Podola, także w zakresie ornitologii Tatr. To właśnie na tym polu — ornitologii — zaznaczyła się wielka pasja poznawcza Włodzimierza, w tym okresie rozwoju nauk przyrodniczych, w którym znajomość rodzimej fauny i flory z trudem zdobywała naukowe fundamenty. I z tej pasji wyrosło największe bodaj dzieło — Muzeum Przyrodnicze, przekazane potem na użytek publiczny, na użytek krajowy, jako poważna instytucja naukowa, której byt materialny (wraz z naukową kadrą) zapewniała utworzona następnie ordynacja poturzycko-zarzecka. Rozrastały się kolekcje ornitologiczne, działy zoologiczny, botaniczny, mineralogiczno-geologiczny, etnograficzny i prehistoryczny. Hrabia skupywał zbiory innych zbieraczy, finansował działalność edytorską — wydawanie naukowych katalogów i przewodników po muzeum oraz monografii specjalistycznych, które jako „Rozprawy i Wiadomości Muzeum im. Dzieduszyckich" ukazywały się jeszcze w latach 1915—1924. W pewnym stopniu wyręczył też „nierychliwe" galicyjskie władze oświatowe, wspomagając wydawanie podręczników szkolnych, dzieł historycznych, etnograficznych, przyrodniczych oraz z zakresu nauk ścisłych. Z kolei Bibliotekę Poturzycką wzbogacił o wielotysięczne nowe nabytki, by przenieść ją w końcu do Lwowa, najpierw do gmachu Muzeum Przyrodniczego, a potem do swego pałacu przy ul. Kurkowej. Dalej — autor charakteryzuje mecenat Wł. Dzieduszyckiego w dziedzinie krajowej numizmatyki, w powstaniu Muzeum Przemysłowego we Lwowie, w rozwoju szkolnictwa (w tym zwłaszcza w tworzeniu szkół przemysłowych i rękodzielniczych w Galicji), i wreszcie w dziedzinie kultury i sztuk pięknych, subsydiując literatów i malarzy (np. Artura Grottgera), a także powiększając znaczenie rodzinną okazałą kolekcję malarstwa polskiego i europejskiego (pod nazwą Galerii Miączyńskich-Dzieduszyckich, zlokalizowaną w pałacu lwowskim przy ul. Kurkowej, która według inwentarza z 1923 r. liczyła ponad 500 obrazów). Obszerny i dobrze udokumentowany rys mecenatu Włodzimierza Dzieduszyckiego w tak wielu zakresach autor zamyka wzmianką nt. fundacji kościelnych tak dla obrządku łacińskiego jak i greckiego w dobrach hrabiego, a zwłaszcza najbardziej znanego założenia neoromańskiego w Zarzeczu. Kolejna część tego wielce rozbudowanego tematycznie rozdziału omawia życie prywatne Włodzimierza — małżeństwo, tok życia domowego, wychowanie dzieci, podróże, małżeństwa córek, i wreszcie prezentuje materialne podstawy egzystencji: finalny stan dóbr rozłożonych w Galicji, w Wielkim Księstwie Poznańskim, w Królestwie Polskim i na Podolu rosyjskim, system administrowania nimi, rozmaite „operacje" majątkowe, i utworzenie rodowej ordynacji, mającej zapewnić stabilny system finansowania utworzonych przez hrabiego instytucji kulturalno-naukowych — Muzeum Przyrodniczego oraz Biblioteki Poturzyckiej. Rozdział IV „Stabilizacja...i wojna" poświęcony jest dziejom rodziny i ordynacji rodowej po śmierci Włodzimierza Dzieduszyckiego w 1899 r., a więc obejmuje okres od przejęcia ordynacji przez drugiego ordynata Tadeusza Dzieduszyckiego do jego śmierci (w 1918 r.) oraz okres funkcjonowania do 1939 r. tzw. Związku Rodowego Dzieduszyckich. Koligacje małżeńskie córek Włodzimierza wprowadzają do toku opowieści rodziny Szembeków, Czartoryskich i Cieńskich, ze znaczącymi akcentami: z małżeństwa Jadwigi Dzieduszyckiej i Witolda Czartoryskiego zrodzili się m.in. synowie Jan, Jerzy i Stanisław, którzy poświęcili się służbie kapłańskiej i zakonnej, a spośród nich Jan-dominikanin (brat Michał), obrońca Lwowa w 1918 r., uczestnik wojny polsko-bolszewickiej 1920 r., i potem kapelan zgrupowania AK „Konrad" w powstaniu warszawskim, zamordowany przez Niemców, wyniesiony na ołtarze w 1999 r. przez Jana Pawła II. Ż kolei Tadeusz Cieński, mąż Marii Dzieduszyckiej, odgrywał ważną rolę w galicyjskim życiu politycznym, a przyjmując antywiedeńską-antyhabsburską orientację w 1914 r., przeciwstawiając się wojskowemu zaangażowaniu Polaków po stronie Austrii; został wraz z rodziną internowany i wywieziony do Tyrolu, potem do Górnej Austrii; po uwolnieniu, miał ważny udział w obronie Lwowa (1918 r.), pochowany został na Cmentarzu Obrońców Lwowa. W walkach w obronie Lwowa i Kresów Wschodnich uczestniczyli zresztą też inni członkowie rodziny: Konstanty (dowodził pododcinkiem Wulka) i Kazimierz. Innym wątkiem tego rozdziału są przedstawione po pierwsze — losy klucza jaryszowskiego (Jaryszów) — części dóbr Dzieduszyckich na Podolu rosyjskim, przejętego przez Włodzimierza Dzieduszyckiego (wnuka pierwszego a syna drugiego ordynata-Tadeusza), co jednak aby się stało — było uwarunkowane zgodnie z prawodawstwem imperium carskiego przyjęciem przez niego obywatelstwa rosyjskiego oraz uzyskaniem uznania szlachectwa i tytułu hrabiowskiego. Po drugie zaś — autor omawia szeroko prowadzoną i merytorycznie znaczącą działalność obywatelską Włodzimierza po wybuchu I wojny światowej w Kijowie, w bardzo licznym tam polskim środowisku. Jest to działalność oświatowa, charytatywna, patriotyczno-polityczna, także wspomagająca funkcjonowanie w tym mieście teatru polskiego podtrzymującego świadomość narodową miejscowej Polonii, z którym w tym okresie czasu wiążą się tak znaczące nazwiska w dziejach teatru polskiego w ogóle, jak Juliusz Osterwa i Stefan Jaracz; ci wielcy twórcy teatralni (jak i inni aktorzy) pobierali gaże z funduszu utworzonego z inicjatywy Włodzimierza w sytuacji, gdy w warunkach wojennych teatr polski był zagrożony w swym bycie materialnym. Ten wątek kijowski ma o tyle istotne znaczenie, że rzuca pewne światło — choć fragmentarycznie i tylko w wąskim odcinku czasu — na istnienie w Kijowo bardzo licznej polskiej grupy narodowościowej. Jest to temat sam w sobie fascynujący, przewija się w pamiętnikach polskich z XIX i początku XX wieku, ale nie doczekał się współcześnie, o dziwo, bardziej pogłębionych opracowań monograficznych, nie mówiąc już o próbie całościowego oglądu życia polskiego w Kijowie. (Nieliczne publikacje z tego zakresu, jak np. praca J.Tabisia o Polakach na uniwersytecie kijowskim w l.1834—1863 wydana w l. 70. w Wydawnictwie Literackim Kraków, opracowanie Horbatowskiego wydane w „Bibliotece Polonijnej" nt. losów teatru polskiego w Kijowie w l. 1919—1938 czy drobne przyczynki o życiu polskim w Kijowie głównie w czasie rewolucji i wojny domowej zawarte w 4 tomach „londyńskiego" „Pamiętnika Kijowskiego" i tomu 5 wydanego przed laty już w Polsce, to doprawdy kropla w morzu tej przebogatej tematyki). „Niepodległość i...upadek", czyli rozdział V, kontynuuje opowieść rodową w okresie lat 1918—1939. Losy rodzinne czwartego ordynata — Włodzimierza Dzieduszyckiego (trzeci formalnie ordynat według starszeństwa spadkobrania — Paweł Dzieduszycki nie objął ordynacji, ponieważ wstąpił do zakonu jezuitów) ściśle powiązane są z coraz trudniejszą sytuacją gospodarczo-finansową ordynacji poturzycko-zarzeckiej, co zaprezentowane jest na szerszym tle sytuacyjno-problemowym (zniszczenia wojenne, kryzys ogólnogospodarczy kraju, obciążenia podatkowe, zadłużenia, wykonanie ustawy o reformie rolnej z 1925 r., rodzinne rozliczenia finansowe-legaty, posagi, inne zapisy i darowizny). Stopniowo więc wnikamy w nasilający się proces upadku ordynacji (konieczność wyprzedawania dóbr i nieruchomości miejskich, parcelacji majątków; trudna decyzja wymuszona dramatem finansowym rodu o wyprzedaży w l. 1933—1934 części galerii obrazów — 109 dzieł z XVII i XVIII w. głównie malarstwa flamandzkiego, holenderskiego, niemieckiego i włoskiego. Wielki tytuł do chwały rodu — Muzeum Przyrodnicze wchodzi w czas stagnacji, brakuje środków na działalność statutową, konserwację zbiorów, na personel naukowy, niezbędne remonty okazałego gmachu muzealnego. Wojna 1939 r. i kolejne okupacje sowieckie oraz niemiecka i wreszcie owo „wyzwolenie", które dla różnych grup społeczeństwa miało bardzo różne aspekty i które w różny sposób określiło losy osobiste, dopełnią finalnego losu ordynacji. Jest zresztą zjawiskiem generalnym, że lwowskie dzieje rodzin zamyka ostatecznie rok 1939 lub 1945. I dla Dzieduszyckich zatem nie będzie już powrotu do Lwowa, a cała rodzina wyzuta nową „sprawiedliwością dziejową" ze znikomych resztek majątku i siedzib rodowych rozproszy się po Polsce i po świecie, szukając dla siebie miejsca do życia w nowych okolicznościach dziejowych. Przygnębiający jest obraz zniszczeń dorobku rodowego: częściowe zniszczenie i rozproszenie zbiorów Biblioteki Poturzyckiej, rabunku wyposażenia i dewastacji pałacu na Kurkowej, parcelacji zbiorów Muzeum Przyrodniczego do innych instytucji muzealnych we Lwowie. Lata okupacji niemieckiej rodzina przeżyła w swym majątku w Zarzeczu k. Jarosławia, świadcząc tam wielką pomoc bytową dla dużej rzeszy wysiedleńców z Poznańskiego i uchodźców wojennych, organizując także dla dzieci i młodzieży tajne nauczanie (tajne gimnazjum 1939—1944). Potem było już tylko to, co tak typowe dla nowych porządków: nakaz opuszczenia siedziby w ciągu 48 godzin, zajęcie pałacu przez żołnierzy sowieckich, upaństwowienie nieruchomości i wprowadzenie w różnych latach kolejnych użytkowników (internaty dla młodzieży szkolnej, Zespół Szkół Rolniczych, Gminny Ośrodek Kultury itd.); resztki ordynacji przejął Skarb Państwa. Ostatniego ordynata, jego syna Jana i zięcia Jana Szeptyckiego aresztowało NKWD. Zarys powojennej diaspory rodu zamyka tę barwną, wielowątkową opowieść o losach wielu pokoleń Dzieduszyckich linii poturzycko-zarzeckiej, a więc tej, która wywodząc się z „ruskich" korzeni, mocno wpisała się w dzieje zwłaszcza XIX-wiecznego Lwowa oraz w polską i ukraińską historię XIX wieku i pierwszych dziesięcioleci XX wieku. Autorowi sygnalizowanego dzieła, praca ta wystawia dobre świadectwo, i to w kilku aspektach. Przede wszystkim trzeba zauważyć, że jest to w ogóle pierwsza we współczesnym piśmiennictwie naukowo-historycznym monografia tego rodu. (Niewielka książka Gabriela Brzęka poświęcona jest wyłącznie osobie Włodzimierza Dzieduszyckiego jako twórcy Muzeum Przyrodniczego — „Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie i jego Twórca", Lublin 1994). Książka więc przywraca współczesnej pamięci wiele osobistości tego rodu, które swą postawą obywatelską, działalnością publiczną, osobistymi zasługami wybiły się ponad przeciętność. Zwraca uwagę niezwykła skrupulatność przeprowadzonej kwerendy źródłowej w archiwach krajowych i lwowskich, co, nawiasem mówiąc, pozwoliło autorowi sprostować niektóre błędy zarówno we wspomnianej pracy G. Brzęka, jak i w monumentalnym dziele R. Aftanazego, poświęconego dziejom polskich rezydencji i dworów na dawnych kresach wschodnich Rzeczypospolitej. (Dzieło to omówiłem w „Roczniku Lwowskim 2000—2001"). Największym problemem warsztatowym dla takiej monografii naukowej jest kwestia konstrukcji opowieści — jak harmonijnie powiązać wiele nurtów problemowych: dzieje osobistego życia, tj. prywatno-rodzinnego życia kilku pokoleń rodu w różnych okresach historycznych, wątki polityczne (jako tło dziejowe tego życia, ale także jako obszar aktywności życiowej różnych przedstawicieli rodu), inne zakresy działalności publicznej, wreszcie rozbudowany aspekt gospodarczo-finansowy (kształtowanie się stanu majątkowego) — czyli opis i analiza materialnej podstawy funkcjonowania rodu. Sztuka konstrukcji dzieła udała się zatem autorowi nadzwyczajnie. Zachodzi tu analogia do terminu muzycznego polifonia, określającego kunszt równoległego prowadzenia różnych głosów (linii melodycznych), które choć samodzielnie rozwijają się, to w każdym fragmencie dzieła splatają się w harmonijne współbrzmienie. Tak jest i w owej monografii: wszystkie wątki problemowe przenikają się i uzupełniają wzajemnie, tworząc wartki i barwny nurt opowieści, nie mający nic wspólnego z taką manierą naukowego pisarstwa, które, jak to czasem bywa — męczy w lekturze i nuży. Autor szczęśliwie uniknął także pułapki egzaltacji emocjonalnej i łatwego sentymentalizmu w prezentacji losów rodu, co tak bardzo jest jeszcze typowe dla rozlicznych wątków lwowskich w rozmaitej współczesnej memuarystyce polskiej. Monografia ma istotne wartości poznawcze, i to w kilku zakresach. W aspekcie socjologicznym — dobrze ilustruje typowy proces przekształcania się magnaterii, tj. dawnej elity politycznej i gospodarczej wielkiej grupy społecznej — szlachty rodowej, w warstwę ziemiańską, co jest z jednej strony pochodną generalnej zmiany sytuacji politycznej zwłaszcza po III rozbiorze Polski, w powiązaniu z ogólnymi przemianami społeczno-gospodarczymi. Ciekawie ukazany jest również inny proces: zmiana ról społecznych arystokracji. Mianowicie dawna elita dworska, powiązana ściśle z ośrodkiem władzy królewskiej (albo krążąca w jej orbicie) stopniowo, zwłaszcza w warunkach galicyjskich XIX wieku, obejmuje często typowe role właściwe dla tworzącej się nowej grupy społecznej, tj. inteligencji. Oczywiście, nie jest to grupa „przeciętnych" inteligentów, nauczycieli gimnazjalnych, rzesza urzędników cesarsko-królewskiego aparatu biurokratyczno-administracyjnego największej prowincji cesarstwa Habsburgów, czyli Galicji i Lodomerii, i jej stołecznego ośrodka, właśnie Lwowa, czy grupa tzw. wolnych zawodów (lekarzy, adwokatów) itp. Ale tak czy inaczej ujawnia się, że po pierwsze — ten specyficzny status inteligencki (równolegle ze statusem arystokratyczno-ziemiańskim) z reguły zdobywany jest ponad przeciętnym wykształceniem wyższym, na ogół uniwersyteckim, w ośrodkach krajowych a następnie zagranicznych. Po drugie — że owa edukacja wyższa staje się intelektualną podstawą pełnienia właśnie nowych ról społecznych: organizatorów i wybitnych działaczy życia gospodarczego, oświatowego, mecenasów życia naukowego, kulturalnego i artystycznego, w którym to życiu często odgrywają również kreatywne, inspirujące role, wpisujące się nieraz, jak już wzmiankowałem, w dzieje kultury narodowej. (Wyznacznikiem takiej roli inteligenckiej jest również uniwersytecka kariera naukowa: w przypadku m. Krakowa — będzie to np. profesura UJ Stanisława hr. Tarnowskiego, w swoim czasie wybitnego historyka literatury polskiej, głośnego krytyka literackiego; w dziejach Dzieduszyckich, choć z innej linii, pojawi się postać Wojciecha hr. Dzieduszyckiego z Jezupola k. Stanisławowa, 1848—1909 — doktor filozofii, profesor estetyki na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Lwowskiego, historyk filozofii, pisarz, tłumacz dzieł antycznych i dramatów Szekspira; poświęcą mu krótkie wspomnienia m.in. Aleksander Piskor w książce „Siedem ekscelencji i jedna dama" oraz Witold Szolginia w „Tamten Lwów", tom VIII — „Arcylwowianie"). W aspekcie dziejów gospodarczych (czy historii gospodarczej) — wyraziście ukazany jest na przykładzie rodu inny typowy proces dziejowy: nieubłaganego upadku gospodarczego, powolny, ale stale postępujący kres fortun majątkowych arystokracji, niezależnie od indywidualnych zdolności (czy czasem nieudolności) gospodarowania i administrowania majątkami (osobiście lub zazwyczaj poprzez wynajętych zarządców). Wreszcie przejmująco, wyraźnie, choć w dużym skrócie przedstawiony jest zmierzch samej formacji społecznej (warstwy ziemiańskiej) wraz z zagładą w szczególności „kresowego polskiego życia", która w książce nie tyle jest bezpośrednim wynikiem działalności znanych ugrupowań ukraińskich w czasie II wojny światowej, ile przede wszystkim genralnym skutkiem realizacji totalitarnych ideologii — faszyzmu i komunizmu, z ich wybitnie antypolskim i ludobójczym ostrzem. W odniesieniu zwłaszcza do tendencyjnej ideologicznie historiografii rosyjskiej („radzieckiej") lub ukraińskiej, książka skutecznie chyba obala stereotyp „polskiego pana", krwiopijcy, ciemięzcy ludu ukraińskiego, a w każdym razie stereotyp ten — generalnie do wschodniogalicyjskich Dzieduszyckich nie ma uzasadnienia. Ich stosunek do różnych aspektów problematyki ukraińskiej jest w ogóle jedną z ciekawszych kwestii tej pracy. Dobitnie uwydatnia to autor zwłaszcza w „Zakończeniu" na przykładzie stosunku Włodzimierza Dzieduszyckiego (pierwszego ordynata) do może nie tyle ogólnie pojmowanego politycznego i narodowościowego „problemu ukraińskiego", ale do realnej sytuacji religijnej i społecznej w swych dobrach i na przykładzie generalnego osobistego stosunku do społeczności, kultury i obyczajów ukraińskich. Ta postawa wielkiej tolerancji, otwartości, prawości i sprawiedliwości, życzliwości, zrozumienia bogatych przejawów życia narodowego ukraińskiego i wartości leżących u jego podstaw, sprawiła z jednej strony, że w dobrach rodowych nie występowały istotne konflikty, a z drugiej — że stała się współcześnie ważnym przyczynkiem do włączenia dokonań hrabiego do dziejów kultury ukraińskiej, a także do —jak stwierdza autor — obecnego renesansu nazwiska we Lwowie (choć renesansu odniesionego tylko twórcy Muzeum Przyrodniczego); w „dobrej pamięci zachowali go tak Polacy, jak i Ukraińcy", i osobie hrabiego „niektórzy historycy ukraińscy przypisują duszę ukraińską, a nawet uważają za Ukraińca. Nie wydaje się, by rozumowanie takie było do końca uprawnione, ale jeśli przyjąć, że duszę ukraińską miał ten, co kochał tamtą ziemię i zamieszkujących na niej ludzi, to Włodzimierz Dzieduszycki przy całej identyfikacji z polskością taką duszę miał", (s. 271) Taka postawa i pamięć o niej nie mogła oczywiście wpłynąć na tok procesu historycznego, na przebieg całego konfliktu polsko-ukraińskiego, ale jest pewną ważną wartością samą w sobie i ważną także dla całkiem współczesnego myślenia o złożonych kwestiach polsko-ukraińskich relacji. Na koniec tych wywodów jeszcze jedna refleksja. Z książki wydobyć możemy pewien szczególny morał. Wielu Dzieduszyckich miało różne epizody działalności politycznej w samej Galicji (we Lwowie) i w cesarstwie (Wiedeń). Na tej niwie nie odnieśli większych sukcesów. I nie ta sfera jest szczególnym tytułem do chwały rodu i indywidualnych jednostek, podobnie jak realnego znaczenia dzisiaj nie ma wielkość polityczna rodu w okresie staropolskim, co może być raczej tylko wdzięcznym polem dociekań dla drobiazgowych historyków lub przyczynkiem do wspomnieniowej zadumy. Istotne znaczenie miało tylko to, w czym przyczynili się do pomnożenia narodowego dobra, do wzbogacenia „wspólnego dobra", które choć obecnie rozdzielone granicami, przecież trwa w swym realnym wymiarze, i w swym znaczeniu dla kultury obydwu narodów. I tę uniwersalną prawdę-zasadę odnieść można do współczesnych polityków, którzy w pamięci społecznej utrwalą się o tyle tylko, o ile swym działaniem przyczynią się do realizacji pożądanych celów społeczno-narodowych, a nie tylko w swej mizernej małości moralnej i intelektualnej do realizacji partyjnych interesów lub osiągania osobistych korzyści. Tyle tylko, że nie czytają oni wybitnych dzieł, które stale uświadamiają, że „historia jest nauczycielką życia". Tablice genealogiczne odnoszą się do Dzieduszyckich oraz do ich koligacji z Szembekami, Czartoryskimi, Cieńskimi, prezentując ciągłość rodu aż do lat 90. XX wieku. Bardzo ciekawie dobrany został zestaw licznych fotografii przedstawiających nie tylko poszczególne postaci, ale dokumentujących sceny z życia towarzysko-rodzinnego, szczególne wydarzenia (jak np. śluby, wizyty różnych ważnych historycznie osobistości) czy rezydencje rodowe i ich niektóre wnętrza. Zdjęcia te mają swój samoistny urok, przywołując klimat dawnej epoki. Z obowiązku bibliograficznego odnotujemy, że w toku przygotowywania dzieła, na podstawie zebranych materiałów, powstały trzy artykuły autora: „Lwowski pałac Dzieduszyckich w drugiej połowie XIX wieku" i „Dzieduszyckich związki ze Lwowem" (w: „Lwów — miasto, społeczeństwo, kultura". Studia z dziejów Lwowa pod red. Henryka" W. Żalińskiego i Kazimierza Karolczaka, WSP w Krakowie, Prace Monograficzne nr 194 i 240, kolejno: tom I i II), oraz „Mecenat kulturalno-naukowy Włodzimierza Dzieduszyckiego (1825—1899)", w: „Lwów — miasto, społeczeństwo, kultura, tom III (edycja w języku ukr.), wyd. Państwowy Lwowski Uniwersytet im. Iwana Franko, seria historyczna, wyd. specjalne, Lwów 1999, pod red. Mariana Mudryja. Maciej Miśkowiec
Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2004, s. 196. Z metryczki książki „Foresta umbra" niewiele się można dowiedzieć o jej autorze Pawle Jaszczuku, poza tym że urodził się w 1954 r. w Ostródzie. I że ma na swoim koncie kilka wydanych powieści (m.in. „Testament Schkichtingera", „Sponsor", „Honolulu"), słuchowisk radiowych i sztuk scenicznych. A być może znajomość biografii pisarza tłumaczyłaby skąd u niego to zainteresowanie Lwowem, sentyment do tego miasta i jego przeszłości którą poznawał, jak sądzić należy, z lektur i ewentualnych opowieści ludzi z tym miastem związanych swoimi biografiami. Jako że „Foresta umbra" jest przede wszystkim powieścią o Lwowie i jego mieszkańcach, a opisywane wydarzenia osadzone zostały w realiach dwudziestolecia międzywojennego. Sensacyjno-kryminalny wątek powieści oparty został na doniesieniach miejscowej prasy o morderstwach dokonywanych na letniczkach w okolicznych lasach Lwowa. Zaginięcia letniczek odbywały się w stosunkowo krótkim czasie u schyłku lata 1936 r. Data jest dokładna, sygnalizują ją bowiem zawarte w powieści echa igrzysk olimpijskich w Monachium. Główny bohater „Foresta umbra" Jakub Stern jest dziennikarzem lwowskiego „Kuriera", w którym prowadzi codzienną kronikę wydarzeń sensacyjnych i kryminalnych. Pisanie na ten temat jest jego pasją, dla której gotów poświęcić wszystko, całkowicie podporządkowując życie osobiste. Co zresztą odbija się negatywnie na jego małżeństwie. Nieuchwytny, sadystyczny „kowal z lasu", mobilizuje lwowską policję oraz rywalizujących z nią i ze sobą dziennikarzy. Stern stara się być najlepszy. Rozpoczyna prowadzić śledztwo na własną rękę. Szybko jednak się okazuje, że odkrycie tożsamości mordercy nie jest łatwe. Dochodzenie się gmatwa, tropy gubią, a ludzie, którzy są informatorami Sterna, jedynie utrudniają prowadzenie śledztwa, ich sensacyjne zeznania prowadzą do nikąd. Stern wciąż poza domem, w podróży, staje na krawędzi nerwowego załamania, a ciąg niecodziennych wydarzeń i zagrożeń zaciera granicę między snem a jawą, prawdą a zmyśleniem, zdrowiem a obłędem... I na tym należałoby zakończyć prezentację powieści. Jako że wątek sensacyjno-kryminalny jest tylko pretekstem do ukazania panoramy Lwowa, jego codziennego życia w okresie opisywanych wydarzeń. Tamten Lwów jest miastem „nadzwyczaj pięknym, ale też niebezpiecznym". Towarzysząc Sternowi w jego wędrówkach po Lwowie, poznajemy poszczególne dzielnice miasta, jego ulice, zabytki, osobliwości. Jaszczuk z topograficzną dokładnością opisuje np. jedną z podróży Sterna przez miasto: „Jechali tramwajem przez Wały Hetmańskie. Pęd powietrza wdzierał się otwartym oknem przedniego pomostu... Niebieski wagon z nielicznymi pasażerami bujał się i skrzypiał na powyginanych szynach. Po prawej stronie ukazały się kopiec Unii Lubelskiej i Wysoki Zamek. I tu Stern spostrzegł, jak lwowski element przestępczy przystępuje do akcji. Kieszonkowiec trzymający przewieszoną przez ramię marynarkę,... z właściwą sobie gracją wyjął portfel z kieszeni czytającego gazetę frajera. Cenny fant, zdobyty zza parawanu, natychmiast powędrował do niepozornej, chudej dzierlatki... Na Kazimierza Wielkiego stalowe koła, wrzynając się w szyny, zapiszczały potwornie i Stern przestał zawracać sobie głowę złodziejskim duetem. Minęli kolejne znajome przystanki: Legionów, Bernsteina i Świętej Anny, a potem tramwaj zboczył w prawo, w Janowską". Innym razem podróżując samochodem Stern przejechał rogatki Leopolis: „Był piękny sierpniowy dzień. Przejrzyste powietrze odkrywało rozległą panoramę. Widok ze Wzgórz Zniesieńskich zapierał dech w piersiach. Oświetlony słońcem kopiec Unii zamienił się w wycelowaną w niebo wieżę Babel. Także wieże kościołów rosły w oczach, odzyskując z minuty na minutę właściwe dla nich blask i majestat. Pośrodku miasta, niczym wielka latarnia morska, pyszniła się katedra św. Jura, otoczona klasztorem, pałacem i zamkiem metropolity. W oddali, nad Błoniem Janowskim, które chowało się teraz za Dworcem Głównym, unosił się sportowy balon wymalowany w biało-czerwoną szachownicę". Jaszczuk ukazuje również piękno przyrody, w którą wkomponowany jest Lwów. Dostrzega odmienność codziennego życia ludzi z okolicznych wsi najczęściej ukrytych w trudno dostępnych lasach. Nie stara się jednak przekazywać ich specyficznego sposobu mówienia, który zawsze był znaczącym wyróżnikiem na tle choćby mowy krakowskiej, warszawskiej czy wileńskiej. Zresztą wszyscy bohaterowie powieści starają się mówić językiem literackim, z rzadka wtrącając specyficzne słowa, określenia czy całe zwroty charakterystyczne dla języka lwowskiego. Nie robiłbym jednak z tego pisarzowi zarzutu. Ostatecznie gwarę się dziedziczy, obcuje się z nią od dziecka. Inaczej stosowanie jej staje się najczęściej nieudolnym naśladownictwem. Tadeusz J. Żółciński
Zamek Królewski na Wawelu, Kraków 2001, s. 190, il. 501 (fot. cz-b), il. kolor. LXIII. Bogata bibliografia, w znakomitej większości opracowań datowana przed II wojną światową, dotycząca dziejów, architektury i wystroju wspaniałego pałacu w Podhorcach (blisko Oleska i Brodów), po bardzo długim okresie zastoju, w ciągu ostatnich kilkunastu lat wzbogaciła się o niewiele nowych opracowań. Te nowe prace mają jednakże zasadnicze znaczenie dla polskich i ukraińskich historyków sztuki, ustalają bowiem w wielu zakresach problemowych nowy stan wiedzy. I tak np. Roman Aftanazy (zmarły niedawno kustosz Ossolineum — lwowskiego i wrocławskiego) przedstawia najbardziej aktualny, syntetyczny zarys dziejów tego założenia pałacowo-ogrodowego, wraz z obszerną dokumentacją fotograficzną i ikonograficzną (w: tenże, Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej — Województwo ruskie, Ziemia Halicka i Lwowska, Zakład Narodowy im. Ossolińskich-Wydawnictwo, Wrocław 1995, s. 427—490). Juliuszowi Rossowi w rozprawie „Sala Stołowa w Podhorcach i jej malowidła stropowe" (w: Folia Historiae Artium t. XIV, Kraków 1978, s. 49—66) przyświecał program „ocalenia zespołu podhoreckich malowideł stropowych od zapomnienia i przywrócenia im należnego miejsca w historii polskiej kultury artystycznej". Na podstawie zachowanej dokumentacji inwentaryzacyjnej z różnych okresów i wielu innych danych, ustalił schemat rozmieszczenia malowideł stropu w tej sali pochodzących z lat 60. XVII wieku i ujętych w monumentalne, rzeźbione i złocone ramy, ustalił ich treść oraz określił ich program ikonograficzny, koncentrujący się na apoteozie twórcy rezydencji, hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego i gloryfikacji jego czynów wojennych oraz zasług dyplomatycznych, jak również w kontynuacji tematycznej — gloryfikacji odnowiciela tego zamku-pałacu — Stanisława Mateusza Rzewuskiego. Ustalenia te mają ważne znaczenie wobec ostatecznego unicestwienia wnętrz rezydencji w wyniku pożaru całego obiektu w 1956 r., po którym została w zasadzie tylko bryła; ten pożar dopełnił kolejne etapy dewastacji w okresie I wojny światowej i bezpośrednio po 1945 r., kiedy to pałac poddany różnym przeróbkom wnętrz funkcjonował jako zamknięty obiekt lecznictwa, ale wtedy jeszcze strop, choć znacznie zniszczony istniał jeszcze. (Zachowały się tylko dwa malowidła dotyczące tematycznie St. Koniecpolskiego, wyjęte z tego stropu jeszcze w XVIII w., a zastąpione wówczas innymi przedstawieniami, odnoszącymi się już do osoby hetmana Rzewuskiego. Przypomnieć też można, w ślad za autorami albumu, że stropy podhoreckie służyły w okresie międzywojennym jako wzór przy rekonstrukcji sal Wazów na Zamku Wawelskim; sama zaś ta sala określana niejednokrotnie jako Rycerska lub Zbrojownia była najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniem pałacu, wypełnionym dziesiątkami obrazów, zespołem mebli, dzieł rzemiosła artystycznego, hetmańskimi chorągwiami i sztandarami oraz jak podaje R. Aftanazy — najwspanialszą w Polsce kolekcją broni — zbroi husarskich, kolczug, tarczy, szabli itd.; sala ta była ongiś najczęściej fotografowana, i tylko te fotografie świadczą dziś o wyposażeniu tego wnętrza. Ozdobne stropy wypełnione malowidłami o różnej tematyce — np. starotestamentowej, znajdowały się także w innych salach, co omawia sygnalizowana monografia-katalog). Tenże autor odrębne studium poświęcił! kaplicy zamkowej w Podhorcach (Biuletyn Historii Sztuki z 1974 r., s. 42—53). Zbigniew Bania na nowo szczegółowo opracował skomplikowane dzieje architektoniczne (Pałac w Podhorcach, Rocznik Historii Sztuki, 1.13, s. 97—170), ustalając m.in. datowanie powstania zespołu, genezę formalną obiektu, jego program funkcjonalny i ideowy oraz formułuje hipotezę co do ewentualnego autorstwa pierwotnego projektuj architektonicznego (Andrea dell' Aqua). Jan K. Ostrowski przedstawił problematykę historii, architektury, dekoracji malarskiej, wyposażenia, wartości artystycznych i aktualnego stanu zachowania (wraz z bogatą dokumentacją fotograficzną sprzed 1939 r. oraz z 1992 r.) kościoła parafialnego p.w. św. Józefa, który wzniesiony z fundacji Wacława Rzewuskiego od początku swego istnienia należał do zespołu rezydencjalnego w Podhorcach (publikacja w monumentalnej serii „Materiały do dziejów sztuki sakralnej na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej — t. I, Kościoły i klasztory rzymskokatolickie dawnego województwa ruskiego, Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie, Kraków 1993, s.89—107,il. 316—364). Ta podstawowa literatura dotycząca pałacu podhoreckiego dopełniona teraz została dziełem fundamentalnym, o wyjątkowym j znaczeniu. Jest to ogromny album-monografia rekonstruująca wielki zbiór malarstwa j (kilkaset dzieł) zgromadzony w dawnych wnętrzach pałacowych. Wyjątkowym zbiegiem okoliczności zbiór ten w znacznej części ocalał, istnieje — choć rozproszony, i przechowywany jest po części w Muzeum Okręgowym w Tarnowie, a po części w Lwowskiej Galerii Sztuki (Lwów i zamek w Olesku, łącznie 194 obrazy). Niektóre obrazy pochodzące z tej galerii znajdują się w innych muzeach lwowskich (Lwowskie Muzeum Historii Religii, Lwowskie Muzeum Historyczne) czy polskich (Muzeum Narodowe w Krakowie i w Warszawie), kilka jest własnością prywatną. Najcenniejszy obraz z całej kolekcji, niejednokrotnie też omawiany w międzynarodowej literaturze przedmiotu, Miłosierny Samarytanin, dzieło Jacoba Jordaensa, ewakuowany wraz z pewną częścią zbiorów podhoreckich we wrześniu 1939 r. przez ostatniego właściciela pałacu ks. Romana Sanguszkę w transporcie do Rumunii, a ostatecznie do Brazylii, znajduje się obecnie w Sao Paulo jako własność Fundacji Romana Sanguszki. (Historię zmiennych atrybucji tego obrazu jako dzieło pierwotnie to Rubensa, to van Dycka, jak też dzieje kolejnych ewakuacji malowidła przed zagrożeniami I i II wojny światowej omawiają autorzy w tekście monografii, jak i we właściwej nocie katalogowej — zob. s. 52, pod pozycją A. 43). Piękny program współpracy naukowej Zamku Królewskiego na Wawelu z Lwowską Galerią Sztuki kierowaną przez Borysa Woźnickiego, tak bardzo życzliwego dla polskich historyków sztuki i tak zasłużonego dla polsko-ukraińskiego współdziałania na tym polu zrodził ideę zrekonstruowania owej galerii malarstwa, opracowania jej katalogu i zorganizowania w przyszłości jej wystawy. Kilkuletni etap żmudnych prac badawczych prowadzonych przy szerokim wsparciu Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie kierowanego przez prof. Jacka Purchlę, przyniósł imponujący efekt. Przy współpracy pracowników naukowych Lwowskiej Galerii Sztuki (p. Tatiana Sabodasz-Olesko, p. Oksana Kozyr — Lwów) oraz Muzeum w Tarnowie (p. Angela Sołtys) opracowano naukowy katalog dzieł zachowanych (290 pozycji) a także dzieł zaginionych (203 pozycje), ale których istnienie było tak czy inaczej udokumentowane. Katalog klasyfikuje obrazy w układzie ikonograficznym, a więc porządkuje je według głównej tematyki, w kolejności: Stary Testament, Nowy Testament, tematyka mariologiczna (liczne obrazy Madonny z Dzieciątkiem), wizerunki świętych, tematyka historyczna, tematyka mitologiczna (grecka i rzymska), tematyka rodzajowa (krajobraz, architektura, martwa natura, animalistyka), portrety (alfabetycznie według nazwisk przedstawionych postaci), na końcu wizerunki osób niezidentyfikowanych. Każda nota zawiera tytuł lub określenie tematu, określa autorstwo i miejsce oraz czas powstania dzieła, technikę wykonania, wymiary i stan zachowania, ustala sygnatury i inne dane historyczne dotyczące pochodzenia dzieła i jego losów; katalog przyporządkowuje także dane dzieło do zachowanych inwentarzy wyposażenia pałacu oraz zawiera uwagi nt. problematyki artystycznej danego malowidła, wreszcie informuje o obecnym miejscu przechowywania danego obrazu (wraz z sygnaturą) i o bibliografii odnoszącej się do niego. Poszczególne noty mają także oznaczenia liczbowe, kierujące do odpowiednich reprodukcji ilustracyjnych, stanowiących korpus albumu. Powstał więc podstawowy warsztat badawczy odnoszący się do tego wyjątkowego zbioru malarstwa. Wyjątkowość ta ma złożony charakter. Kolekcja licząca początkowo około 900 dzieł zgromadzona została nie w ciągu wieków lub przez kolejnych właścicieli pałacu, ale głównie przez jednego człowieka — hetmana Wacława Rzewuskiego (władającego Podhorcami po Koniecpolskich, Janie III Sobieskim, królewiczu Konstantym Sobieskim, i po ojcu — Stanisławie Mateuszu Rzewuskim; po Rzewuskich pałac przeszedł w ręce ks. Sanguszków, ostatnim właścicielem do 1939 r. był ks. Roman Sanguszko). W dziejach polskiego i obcego zbieractwa jest to więc swoisty ewenement, któremu główni autorzy albumu-katalogu przydają miano swoistej „manii" kolekcjonerskiej. Dalej —jest to kolekcja związana z jednym tylko obiektem, co też jest istotne; ponadto — tak czy inaczej przetrwała w dużym zakresie do naszych czasów, co w kontekście strat w zakresie dzieł sztuki na ziemiach polskich lub do Polski w swoim czasie przynależnych jest czymś niebywałym. Zachowała się zatem znaczna część pierwotnego, oryginalnego wyposażenia pałacu, co w warunkach polskich jest także niezwykłe, bowiem oryginalny zasób dzieł sztuki trwale związanych z danym obiektem jest w Polsce czymś bardzo rzadkim (jak np. w Nieborowie czy Łańcucie), a w odniesieniu do XVIII wieku, kiedy ta kolekcja powstała —jest szczególnie wyjątkowe. Zbiór malarstwa gromadzi m.in. pokaźną spuściznę artystyczną jednego tylko malarza, Szymona Czechowicza, pracującego dla Podhorców na zamówienie W. Rzewuskiego, a jest to artysta znaczący dla dziejów polskiego malarstwa tego wieku, i w całości zbioru — jak ustalają autorzy opracowania — dzieła te stanowią część wyróżniającą się pod względem artystycznym. Wyjątkowość kolekcji polega na czymś innym jeszcze. Wbrew dawniejszym opisom i atrybucjom dzieł — najnowsze badania nad ich wartością artystyczną i kręgami ewentualnych twórców boleśnie zweryfikowały poglądy o licznych arcydziełach malarstwa europejskiego znajdujących się w zbiorze malowideł i przypisywanych autorstwu plejady najwybitniejszych malarzy europejskich, Rembrandta, van Dycka, Corregia, innych włoskich i holenderskich malarzy itd. Faktycznie, pewną część podhoreckiej galerii malarstwa stanowią kopie co prawda wielu wybitnych dzieł malarstwa europejskiego, ale są to kopie powstałe na zamówienie W. Rzewuskiego i wykonane lokalnie, niejednokrotnie na podstawie rycin „wchodzących w skład albumu, który znajdował się w bibliotece w Podhorcach" (s. 36). Niektóre kopie kupował Rzewuski za granicą, ale ich autorstwa nie sposób dziś ustalić, przy czym — jak stwierdzają autorzy — „w świetle analizy zawartości galerii podhoreckiej Wacław Rzewuski prezentuje się tylko jako miłośnik, ale nie znawca malarstwa. Niewątpliwie cieszyło go gromadzenie obrazów traktowanych niemal jako towar masowy... Powiększając swe zbiory z energią zbliżoną do manii, Wacław Rzewuski najwyraźniej nie przywiązywał wagi do ich jakości. Chodzi tu nie tylko o rozpowszechnione w epoce kontentowanie się kopiami, ale o tolerowanie w kolekcji obrazów z trudem zasługujących na miano dzieł sztuki... Prawda o obrazach z Podhorzec jest kolejnym przyczynkiem do obalenia mitu na temat wspaniałości zbiorów staropolskich. Pogodzenie się z nią jest przykre, ale nie może Podhorcom odebrać znaczenia zabytku bezcennego, bo jedynego w swoim rodzaju" (s. 37). Ostatecznie więc, jeśli pasji kolekcjonerskiej Wacława Rzewuskiego nie towarzyszyło wyczucie artystyczne i dążenie do pozysania dzieł naprawdę wartościowych, i w sumie galeria jawi się jako „olbrzymi zbiór prowincjonalnych malowideł i kopii" — to fakt ten (stwierdzają autorzy monografii-katalogu) — nie umniejsza historycznego znaczenia kolekcji jako dokumentu kultury staropolskiej i staropolskiego podejścia do kształtowania wnętrz pałacowych (s. 8). Ów gust staropolski i kultura staropolska mają charakter autonomiczny, i w szczególny sposób charakter odrębny wobec ówczesnej kultury europejskiej, jest to zjawisko oryginalne, odrębna jakość i artystyczna, i mentalna, której analizie poświęcono ogromną ilość studiów. Wreszcie wskazać można, że podstawową część galerii podhoreckiej stanowią portrety (ok. 200 dzieł), w tym przede wszystkim tak bardzo charakterystyczny tzw. portret staropolski (sarmacki), wybitnie odróżniający się typem od ówczesnego reprezentacyjnego portretowego malarstwa zachodnioeuropejskiego (niektóre ważniejsze wystawy portretu staropolskiego i opracowania rejestruje Bibliografia w albumie). Ilustracje katalogu wyraźnie ukażą tę osobliwość czytelną każdemu, kto choć odrobinę ma wrażliwość (plastyczną). Patrzymy więc na duży zestaw portretów dostojników Rzeczypospolitej — hetmanów, wojewodów, biskupów, starostów, kasztelanów, posłów i innych dygnitarzy; na portrety kobiece (z reguły żony portretowanych dostojników lub z bliskiego kręgu rodzinnego Rzewuskich); wśród nich — portret Rozalii Lubomirskiej (m.in. wnuczki hetmana W. Rzewuskiego, zob. katalog A. 176, ilustracja 389), ofiary terroru jakobińskiego podczas rewolucji francuskiej, zgilotynowanej w Paryżu w 1794 r. (zapewne zgodnie z ówczesną formułą jako „wróg ludu", więc jeśli dostaje nam nieco wyobraźni historycznej, nasunie się analogia z tą formułą szeroko wskrzeszoną gdzie indziej, w epoce późniejszej o sto kilkadziesiąt lat, za to w skali nieporównanie bardziej masowej niż terror rewolucyjnej Francji). Jeśli wczytamy się w noty katalogu, łatwo zauważyć, że znaczna część portretowanych osobistości godnościami i pełnionymi funkcjami związana była głównie z ziemiami wschodnio-południowymi dawnej Rzeczypospolitej albo też (rzadziej) z obszarami północno-wschodnimi dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego (np. województwo wileńskie).Pokaźny jest zestaw portretów rodzinnych — Rzewuskich. Ten krąg portretowanych osób jest dość typowy dla ówczesnych zbiorów polskich lub zagranicznych: galeria gromadzi wizerunki niektórych członków domów panujących (np. w Polsce czy we Francji), nade wszystko zaś osób związanych z właścicielem pałacu więzami pokrewieństwa lub przyjaźni —jest to krąg ówczesnej magnaterii polskiej. Taki zestaw portretowy służył chwale własnego rodu. Natomiast swoistym ewenementem w tym zbiorze jest duży zestaw portretów osób sytuujących się w zupełnie innej, całkiem podrzędnej sferze społecznej, niż sfera do której przynależy hetman, właściciel pałacu, i jego następcy. Jest to więc liczne grono szlacheckich stronników — klientów magnata, grono oficerów będących w służbie hetmańskiej; jest kilka portretów chłopskich (zob. il. 381—384). Dawna rzeczywistość „ukrainna" przemawia do nas m.in. poprzez zachowany portret (il. 362) Bohdana Chmielnickiego (hetman zaporoski, przywódca powstania kozackiego 1648) i portret Jana Mazepy (obraz zaginiony, il. 401 wg zachowanej fotografii), dworzanina króla Jana Kazimierza, potem hetmana kozackiego 1687—1708 (także tytułowego bohatera dramatu Juliusza Słowackiego „Mazepa"). Blok ilustracji zestawiony jest w jednorodnych grupach tematycznych, zgodnie ze wskazanym wyżej układem katalogu. Znakomicie sprzyja to porównaniu wyrazu plastycznego prezentowanych dzieł, schematów kompozycyjnych, dekoracyjnego sztafażu malowideł, w grupie portretów — łatwiej uchwycić to wszystko, co tak typowe w przedstawianiu typów postaci. Zwraca uwagę dobra jakość wszystkich reprodukcji, drukowanych na papierze kredowym. Część fotograficzną albumu otwiera zespół 151 ilustracji o wyjątkowej wartości dokumentacyjnej. Tworzą go rysunki architektoniczne — rzuty założenia rezydencji oraz kondygnacji pałacu, co ułatwia orientację w lokalizacji poszczególnych pomieszczeń, tak szczegółowo opisanych w części tekstowej. Nade wszystko jednak reprodukowana jest tu zachowana dokumentacja fotograficzna zewnętrznych widoków pałacu i wielu jego wnętrz, powstała w ciągu ponad 50. lat, poczynając od 1880 do 1939 r. Dzięki temu współczesny odbiorca albumu ma ułatwione zadanie, nie musi już sięgać do rozmaitych dawnych opracowań dziejów Podhorców z ich częścią ilustracyjną, dziś już trudno dostępnych, zachowanych tylko w niektórych bibliotekach. W sumie zatem, łatwiej jest ogarnąć kompleksowo wspaniałość całego założenia pałacowego i jego niegdysiejszego wyposażenia, tym bardziej, że ta część dokumentacyjna jest najbogatsza wobec wszystkich dotychczasowych edycji poświęconych Podhorcom. Liczne rysunki ukazują także rozmieszczenie obrazów w niektórych salach z poł. XIX w. Nie można pominąć milczeniem zdjęć o szczególnej wymowie: zestawione bowiem są zdjęcia niektórych wnętrz z okresu przedwojennego (tj. sprzed 1939) z aktualnym ich wyglądem (stan z 1998 r., autorstwo zdjęć J. Ostrowski). Wrażenie jest oszałamiające, w tym najbardziej smutnym znaczeniu: do głębi przemawia przygnębiający kontrast dawnego bogactwa wystroju ze stanem obecnego zdewastowania wnętrz, pozbawionych dziś wszystkiego, co stanowiło o wyjątkowym znaczeniu tej rezydencji. Co prawda pałac przejęty został przez Lwowską Galerię Sztuki, w latach 90. podjęto pewien zakres prac zabezpieczających obiekt przed dalszym zniszczeniem substancji budowlanej, i w kręgu historyków sztuki rodzi się myśl o próbie wskrzeszenia choćby w części jego dawnej świetności. Jest to idea wspaniała i porywająca, ale niebywały zakres niezbędnych prac renowacyjno-rekonstrukcyjnych nie wróży szybkiej jej realizacji, nie sprzyjają temu realia i ekonomiczne, i sytuacje innej jeszcze natury, o których trudno tutaj pisać. Mogłoby być to nader wdzięczne pole współdziałania obu państw i może szerzej pojętej współpracy międzynarodowej, wszystko jednak wskazuje na to, że brak jest teraz dostatecznych „impulsów" w tej kwestii. Osobisty ogląd rezydencji jesienią 2002 r. sugerował, że jakiekolwiek prace zabezpieczające obiekt stanęły w miejscu. Część tekstową albumu tworzą rozdziały: Wstęp — prezentuje ideę dokonania rekonstrukcji pałacowej galerii malarstwa i przebieg podjętych prac; Pałac w Podhorcach. Uwagi na temat architektury, funkcji i programu ideowego (s. 9—12); Dzieje wnętrz pałacowych (tj. pomieszczeń parteru, I i II piętra, s. 13—30); Dzieje galerii obrazów (s. 31—42). Całość albumu (z częścią katalogową i ilustracyjną) dopełniają Inwentarz obrazów i mebli pałacu... z roku 1768 (zachowany w Archiwum Państwowym w Krakowie, Oddział na Wawelu), zestawienie wykorzystanych materiałów archiwalnych, bibliografii oraz indeks nazwisk. Głównymi autorami opracowania są wybitni historycy sztuki, prof. dr Jan K. Ostrowski, dyrektor zbiorów sztuki na Wawelu, oraz wicedyrektor tamże, prof. dr Jerzy T. Petrus; obaj są autorami wielu opracowań z zakresu dziejów sztuki dawnych ziem wschodnich, realizatorami m.in. wielkiego programu badawczego z tego zakresu, o którym odpowiednio wyżej zaledwie wspomniano (pod hasłem tytułowym „Materiały do dziejów sztuki sakralnej...; dotąd 11 tomów), a co godne jest zupełnie odrębnego omówienia. Album edytorsko zrealizowany jest z wielką starannością. Jego ogromna użyteczność dla historyków sztuki jest oczywista i bezsporna, stanowi ukoronowanie wielkiego dokonania naukowego. Ale nie jest to jedyny krąg jego odbiorców. Dla wszystkich miłośników sztuk pięknych, także dla wszystkich zainteresowanych dziejami zabytków na dawnych ziemiach wschodnich jest to wielki rarytas. Skłania też do ogólniejszej refleksji: co prawda znana formuła ars longa, uita brevis stwierdza, że sztuka jest nieśmiertelna ponad przemijające ludzkie istnienie, to jednakże dzieje pałacu i losy jego wyposażenia prowokują do głębokiego namysłu nad przemijalnością nieraz polskiego dziedzictwa kulturalnego w zmiennych kolejach burzliwych dziejów. Maciej Miśkowiec
Instytut Lwowski, Warszawa 2004, s. 88, il., nuty. Niepozorna — na pierwszy rzut oka — książeczka, niesie zaskakująco duży ładunek emocji. Pisana sercem gorącym, przez erudytę i smakosza Lwowa, pełna niebanalnej poezji — co zrozumiałe i oczekiwane, ale takoż fascynujących historycznych przyczynków, anegdot, zachwycających paletą barw obrazów — co zaskakujące. Czytam między wierszami? Skądże. Poezja uśmiechnięta skrząca się bałakiem i śląską gwarą, kiedy indziej nostalgiczna, a chwilami zyskująca wymiar antycznej tragedii, jest pięknym puzdrem, w którym każdy znajdzie tematów bez liku. Oto historia kilku narodów, które we Lwowie umiały żyć, kochać i budować wspólnie, póki totalitaryzm nie zasiał nienawiści, oto ludzie tak prawdziwi, że zda się za chwilkę przywitają nas dobrym słowem, oto exodus... Perfekcjonista znający każdy zaułek swojego miasta, gawędziarz znamienity, łączący legendę z losami postaci słynnych i nieznanych, a przecież niezwykłych. Ileż to lat miał szczęście oglądać polski Lwów, skoro tak dobrze poznał jego mury i jego duszę? Szukając odpowiedzi znajdujemy wiersz zaczynający się wersem: „W moim mieście, gdzie nigdy nie byłem". Jakże to? Bogdan Stanisław Kasprowicz (urodzony w 1950 roku w Katowicach, ale od z górą półwiecza mieszkaniec Bytomia) napisał te słowa przed kilkunastu laty. W ostatniej dekadzie oglądał wreszcie — w sumie przez dni kilka, a może kilkanaście? — swój Lwów na własne oczy. Podczas pierwszej podróży, zabawił się w cicerone, oprowadzając wycieczkowiczów po starym centrum, które znał przecież tylko z map, pocztówek i przekazów, a wiedzą zaimponował nawet tym zawsze wiernym Polakom, którzy we Lwowie przetrwali panowanie sowietów. Kasprowicz jest żywym potwierdzeniem wielkiej prawdy, że Lwów żyje w nas, a żyć będzie tak długo, jak długo w wieczory ciche nie zakrzyczane bełkotem telewizora, będą trwały rozmowy kolejnych pokoleń o Leopolis Semper Fidelis, o sprawach wielkich i tych najmniejszych. Mały Bogdan słuchał w Bytomiu rodziców Marii i Stanisława, lwowiaków z dziada pradziada, teraz przekazuje urodę swojego miasta trzeciej już generacji, aby nie zapomniała, że pierwsze przykazanie kresowe brzmi: „A o Lwowie, pamiętać, pamiętać, pamiętać", aby opowieść trwała. Jest też w wierszach Kasprowicza szczere zauroczenie jego drugim domem — Bytomiem. A łączą te dwa miasta — i pół jeszcze Europy — splątane i niezwykłe ludzkie losy. Żałuję, że w tej książce pełnej poezji, ale i puentującej, niejako przy okazji, zakręty naszej historii najnowszej zabrakło przy większości utworów dat informujących kiedy powstały. Niezwykły obraz ostatniego ćwierćwiecza, widziany przez pryzmat dwóch starych grodów, byłby wówczas jeszcze pełniejszy. Polecam dzieło Bogdana Stanisława Kasprowicza, każdemu kto chcę uśmiechnąć się i zapłakać nad Lwowem. Tych zaś dla których Lwiw to tylko miejsce na mapie zachęcam do następującego eksperymentu. Połóżcie na stole książkę „Moim miastom" obok przewodnika krakowskiego wydawnictwa „Bezdroża" — „Lwów miasto Wschodu i Zachodu", który pojawił się nas rynku w roku ubiegłym. Zaglądajcie do tych książek na przemian, uzupełniajcie fakty baśnią, a piosenkę wędrówką po lwowskich zabytkach. Jeśli po tym spacerze, Lwów pozostanie dla Was słowem pustym to cóż, jesteście już Europejczykami, ale bez korzeni. Adam Daszewski
Z języka ukraińskiego przełożyła Anna Chraniuk. Wstęp, opracowanie redakcyjne, przypisy Bogusław Bakuła. Wydawnictwo Bonami, Poznań 2004, s. 211. To prawda — historie miast pogranicza, miast wielonarodowościowych, tworzy m.in. nawarstwianie się kultur, ich ścieranie, jak również symbioza odmiennych tradycji i zwyczajów. Nie bez racji też, jak zauważa współczesny pisarz i publicysta ukraiński Jurij Andruchowycz, na dzieje takich miast składa się także „krew, brud, czystki etniczne, ludobójstwo, eksterminacja". Uwaga Andruchowycza odnosi się konkretnie do Lwowa, któremu pisarz poświęcił przed kilku laty esej pod znamiennym tytułem: „Miasto — okręt". Andruchowycz na stałe mieszkający w Iwano-Frankowsku (Stanisławowie), Lwów zna z wypraw do niego, z wędrówek po jego ulicach, uliczkach, zaułkach, nieustannego odkrywania, jak to określa „małej intymnej architektury". Tyle że pisząc o przeszłości miasta, przywołując jego dawnych mieszkańców, wymienia dziesiątki narodowości, które przez stulecia doń się garnęły. W jego opowieści nie pojawiają się tylko Żydzi i Polacy, a w całym eseju ani razu nie ma odwołania do polskiej kultury, do polskiej przeszłości tego grodu. Trudno dociec tej niechęci pisarza do Polaków i do polskiej historii Lwowa. Być może, jak zauważa na marginesie tego eseju Bogumiła Berdychowska, to „Zaakceptowanie „polskiej" historii Lwowa budzi odruchowy lęk, że w ten sposób akceptuje się «ukraińską obcość tego miasta» i że być może kolejne pokolenia Ukraińców nie dają sobie rady z «polskim kompleksem»". To widzenie historii Lwowa przez Andruchowycza towarzyszyło mi w czasie lektury książki Ostapa Tarnawskiego „Literacki Lwów 1939—1944. Wspomnienia ukraińskiego pisarza", która w języku ukraińskim ukazała się w Stanach Zjednoczonych już po śmierci pisarza w 1995 r. Ostap Tarnawski, autor licznych zbiorów poezji i tomów esejów literackich jest nieznany zarówno ukraińskiemu, jak i polskiemu czytelnikowi. Być może przez fakt, że książki jego ukazywały się wyłącznie w Stanach Zjednoczonych, gdzie poeta mieszkał od 1949 r. Urodzony we Lwowie w 1917 r. już w połowie lat 30. rozpoczął publikowanie swoich utworów poetyckich na łamach ukraińskich pism literackich ukazujących się we Lwowie i w Warszawie. Wojna zastała pisarza we Lwowie. Po przyłączeniu miasta do Ukraińskiej SRR działał w miejscowym środowisku literackim i mimo niewydanego tomu wierszy przyjęty został do Związku Pisarzy Ukrainy. Po zajęciu Lwowa przez Niemców w 1941 r. poeta związał się z ukraińską prasą wychodzącą we Lwowie i w Krakowie. Oficjalnie nie należał do żadnej z nacjonalistycznych ani paramilitarnych organizacji ukraińskich, które działały na terenach Zachodniej Ukrainy za przyzwoleniem i pod auspicjami okupacyjnych władz niemieckich. Opowiadał się jednak za niepodległą Ukrainą z włączonymi do niej ziemiami polskimi po wrześniu '39. Jako dziennikarz pracował w oficjalnie ukazującej się prasie ukraińskiej we Lwowie. Przed zbliżającymi się wojskami radzieckimi w 1944 r., najpierw ewakuował się do Krakowa, a następnie do Wiednia, skąd w 1949 r. wyjechał na stałe do Stanów Zjednoczonych. Na obczyźnie działał aktywnie w ukraińskich organizacjach emigracyjnych, był też wieloletnim sekretarzem i prezesem Związku Pisarzy Ukraińskich na Emigracji „Słowo". Zmarł w Filadelfii w 1992 r. Lwów Tarnawskiego od pierwszych stron wspomnień jest miastem ukraińskim, tak jak zresztą cała Wschodnia Galicja. Owszem zamieszkują Lwów Polacy i Żydzi, ale są społecznościami z drugiego planu. Co prawda przyznaje, że w przededniu wkroczenia wojsk radzieckich: „W tym czasie miasto liczyło trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, z czego połowę stanowili Polacy, jedną trzecią Żydzi, zaś Ukraińców żyło tu zaledwie pięćdziesiąt tysięcy". Tyle, że choć tak mało mieszkało we Lwowie Ukraińców, to „był on ośrodkiem życia ukraińskiego". Wspomnienia Tarnawskiego otwiera opis pierwszego dnia wojny: „To był ładny dzień — ten piątek 1 września 1939 roku... Wyszedłem na ulicę, spojrzałem na zachód i u wylotu Gródeckiej, gdzie znajdował się Dworzec Główny, zobaczyłem kłęby dymu unoszące się ku niebu. Po pewnym czasie w dół ulicy zaczęli biec ludzie. Zwróciłem się do jakiegoś mężczyzny: — Co, znowu próbny nalot? — A on mało nie naskoczył na mnie i ze złością odpowiedział, machając ręką — Próbny? Tam są trupy, a pan kpi, że próbny nalot. — I rzeczywiście, już po kilku godzinach przejechały ciężarówki, które na otwartych platformach wiozły, powrzucane niczym drwa, zakrwawione ludzkie trupy. To był dowód, że zaczęła się wojna i życie odtąd będzie inne". To początek, później już po 17 września „...gdy wojska radzieckie nie napotykając na opór dotarły aż do Lwowa, miasto zaczęło się zmieniać. Nadciągnęły tu olbrzymie tłumy uciekinierów z terytorium Polski. Rozbite wojsko polskie w błyskawicznym odwrocie starało się przekroczyć granicę rumuńską, aby przejść na Węgry... We Lwowie pozostali cywile nie mający pojęcia co ich czeka, która władza okupacyjna okaże się lepsza: niemiecka czy radziecka. Mieszkańcy różnie przyjmowali armię radziecką; jedni lekceważąco patrzyli na wojaków w rudych, niezbyt efektownych mundurach, inni z niedowierzaniem. Ale byli też tacy, którzy cieszyli się i to nie tylko ci, co chcieli prawdziwego wyzwolenia spod „panowania pańskiego", jak mówiła propaganda, ale także ci szczerzy Ukraińcy, którym dopiekały lata wegetacji pod polską władzą". Jeśli wierzyć pisarzowi, to do władzy radzieckiej miał stosunek ambiwalentny. Z jednej strony cieszył go powrót Lwowa i niemal całej Galicji Wschodniej do Ukrainy, z drugiej zaś strony niepokoiło go sowietyzowanie, pozorne tylko przekazanie władzy miejscowym działaczom komunistycznym narodowości ukraińskiej. Zresztą jak podkreśla, wraz z wkraczającymi oddziałami armii radzieckiej przybywali z Ukrainy radzieckiej wyżsi urzędnicy administracyjni oraz pracownicy aparatu partyjnego. Równocześnie krytycznie oceniał miejscowych ukraińskich kolegów po piórze obnoszących się z lewicowymi poglądami, bezkrytycznie akceptującymi wszystko to, co się zaczęło dziać pod nowymi rządami. Pisząc jak bardzo się zawiódł na nowej władzy, równocześnie zaznacza, że bardziej interesowała go literatura i prasa. Chciał bowiem za wszelką cenę zaistnieć jako poeta, człowiek pióra. Zostawszy członkiem powstałej Lwowskiej Organizacji Związku Pisarzy Radzieckich Ukrainy, skupiającej wszystkich pisarzy bez względu na narodowość, miał możność spotykania się niemal na co dzień z pisarzami polskimi, którzy dobrowolnie, bądź pod przymusem, wstąpili do tego Związku. Poświęcając im niewiele miejsca, przypomina okres polskiego życia literackiego Lwowa w dwudziestoleciu międzywojennym: „We Lwowie wychodziły trzy większe dzienniki polskie („Wiek Nowy", „Gazeta Poranna" i „Dziennik Wieczorny") oraz sporo innych gazet. Tutaj wychodziło też pismo „Sygnały" pod redakcją Karola Kuryluka — czasopismo lewicowe, śledzące także literaturę ukraińską. Wcześniej, jeszcze w latach dwudziestych wychodziło pismo „Trybuna", w którym dojrzewali tacy poeci jak Stanisław Jerzy Lec, Leon Pasternak (obaj pochodzenia żydowskiego). Lwów znane z lekkiej muzyki kabaretowej, której głównym przedstawicielem był poeta-pieśniarz Henryk Zbierzchowski. Lecz Polacy nie traktowali Lwowa jako ośrodka literackiego, bo te ośrodki mieściły się w Warszawie, także w Krakowie, czy nawet w Wilnie, gdzie między innymi, istniała grupa Żagary, z której wywodzi się późniejszy noblista — Czesław Miłosz". Pisząc o nowym Związku Pisarzy, szczegółowo analizuje działalność pisarzy ukraińskich, z których większość poddała się całkowicie wymogom propagandy radzieckiej, równocześnie jednak starając się podkreślać swoją ukraińską odrębność, przemycając w swoich utworach nacjonalistyczne poglądy. Nas jednak bardziej ciekawią jego oceny polskich pisarzy, oceny niesłychanie krytyczne: „Wielką grupę stanowili przedstawiciele literatury polskiej. Prawie wszyscy uciekli przed najazdem niemieckim. Między nimi, sporą część stanowili ci, którzy mieli pochodzenie żydowskie, gdyż literaturą polską w okresie międzywojennym tworzyli w pewnej mierze literaci ze środowiska żydowskiego, piszący po polsku (...). Wśród pisarzy polskich były trzy znaczące osobistości. Przede wszystkim należy wspomnieć Wandę Wasilewską, córkę znanego polskiego polityka o orientacji socjalistycznej... Wanda Wasilewska od dawna była członkiem partii komunistycznej, miała wpływy w radzieckich kołach politycznych, wzmocnione małżeństwem z Aleksandrem Kornijczukiem. Drugą ważną postacią wśród polskich literatów był wówczas Jerzy Borejsza... bardzo aktywny przed wojną w tworzeniu tak zwanego „frontu ludowego". Wielki, niezgrabny, a przy tym nachalny, nie mógł nie zwrócić na siebie uwagi; narzucał swoje pomysły, stale szukał kontaktów z osobami na wysokich stanowiskach, dodając sobie ważności. ...Największą postacią wśród pisarzy polskich we Lwowie był Tadeusz Boy-Żeleński —poeta i krytyk literacki, ale przede wszystkim człowiek o wielkim intelekcie... Przymusowy pobyt we Lwowie w warunkach kontrolowania literatury, bez żadnego prześwitu do wolnego świata, musiał mocno przygnębić jego umysł twórczy...". Tarnawski zapamiętał Boya-Żeleńskiego z licznych zebrań Związku, z przyjętej przez pisarza postawy milczenia. Zapamiętał go również jak jako sędzia biegał po murawie sekundując spotkaniu piłkarskiemu pisarzy polskich z ukraińskimi. I mimo, że jak Tarnawski podkreśla, władze radzieckie starały się pozyskać polskich pisarzy, to równocześnie wielu z nich aresztowano i wywieziono ze Lwowa. Tak samo zresztą jak i ludność cywilną. Aresztowania i wywózki nie omijały też miejscowej ludności ukraińskiej, szczególnie inteligencji. Tarnawskiego przed aresztowaniem i wywózką ocalił wybuch wojny niemiecko-radzieckej. I tutaj zaczyna się nowa karta życia i działalności Tarnawskiego. Wraz z okupacją niemiecką bowiem Ukraińcy wiązali nadzieje powstania niepodległego państwa ukraińskiego. A jak podkreśla Tarnawski, Niemcy początkowo dawali temu nadzieje. Jednakże dość szybko, bo już we wrześniu 1941 r. „miejscowe gestapo — z pewnością w porozumieniu z władzami w Berlinie — rozpoczęło masowe aresztowania wśród inteligencji ukraińskiej". Tarnawski szczegółowo relacjonuje losy ukraińskich pisarzy pod okupacją niemiecką. Wielu z nich związało się z organizacjami nacjonalistycznymi i ze zbrojnymi ugrupowaniami jawnie kolaborującymi z okupantem. Tarnawski dziwnie przemilcza działania tych ugrupowań, ich antypolskość, skrytobójcze rzezie. Sam unikał nacjonalistycznych wypowiedzi, choć równocześnie ostro się przeciwstawiał ideologii komunistycznej i komunizmowi jako formacji ustrojowej przyszłej niepodległej Ukrainy. Lwów lat okupacji hitlerowskiej był według niego „ośrodkiem życia ukraińskiego w tym wojennym okresie najbardziej stabilnym miastem, dalekim od frontów i bez okupacyjnego ucisku". Zaskakującym dla polskiego czytelnika musi być podsumowanie tych pięciu lat wojny dokonane w zakończeniu wspomnień Tarnawskiego: „Pięć lat wojny, nie bacząc na wszystkie przejścia związane z terrorem okupacyjnym i wojennymi ograniczeniami, minęły szczęśliwie. Los zezwolił mi żyć w rodzinnym mieście, kontynuować studia, pracować w jakimś stopniu dla kultury ukraińskiej... Pięć lat wojennych w rodzinnym Lwowie pozostało w mojej pamięci jak wspomnienie o tym, że i my mieliśmy kraj ojczysty, i żyliśmy nadzieją, iż w tej wojnie uda nam się wywojować lepsze życie dla kraju. W czasie tych pięciu lat zmieniły się dwie władze okupacyjne. Patrząc z perspektywy wielu lat i porównując te dwa okresy, dochodzę do wniosku, że w zasadzie były one podobne...". Tadeusz J. Żółciński
Przeł. z ang. Grzegorz Godlewski.
Autor tej książki, urodzony we Lwowie w rodzinie żydowskiej w roku 1935, lata wczesnego dzieciństwa i okupacji spędził w Brzeżanach. Cudem uratowany od zagłady w czasach Holokaustu, wyjechał w 1945 r. z Brzeżan do Łodzi, skąd z kolei w roku 1950 wyemigrował do Izraela. Obecnie jest wykładowcą współczesnej historii Europy i dziejów Żydów w Europie wschodniej na Uniwersytecie Ben-Guriona. Podejmując inicjatywę przygotowania książki o swej małej ojczyźnie — Brzeżanach, mógł autor jedynie w niewielkim stopniu oprzeć się na autopsji, w dniu wybuchu II wojny światowej miał bowiem zaledwie cztery lata, a ostatecznie opuścił miasto rodzinne jako dziesięciolatek. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że jego osobiste wspomnienia z dzieciństwa są bardzo fragmentaryczne. Chcąc stworzyć pełniejszy obraz swego kraju lat dziecinnych, musiał więc autor skorzystać ze źródeł pisanych, a także — w dużym stopniu — z zasobów pamięci brzeżańczyków starszej generacji. Z takimi właśnie ludźmi—Polakami, Żydami i Ukraińcami — z racji wieku lepiej pamiętającymi miasto nad Złotą Lipą pierwszej połowy XX w., przeprowadził Shimon Redlich szereg wywiadów, stając się w ten sposób, jak sam mówi — „zbieraczem wspomnień". W ten sposób powstała cenna praca o dziejach i życiu codziennym Brzeżan w okresie międzywojnia i II wojny światowej. Jak już wspomniano wyżej, mieszkańcami tego miasta byli Polacy (stanowiący większość) oraz Żydzi i Ukraińcy. Ta wieloetniczność była często powodem konfliktów, choć zdarzały się także — sygnalizowane w książce — przypadki harmonijnego współżycia a nawet przyjaźni pomiędzy przedstawicielami poszczególnych nacji. W sumie jednak tamtejsze stosunki ludnościowe przedstawiały obraz bardzo złożony. Miasto jako całość miało w okresie międzywojennym — jak stwierdza autor — wyraźnie polski charakter, a to z powodu działającego tam polskiego w większości korpusu urzędniczego, a także szkolnictwa, organizacji harcerskich, elit społecznych, religijnych i intelektualnych oraz środowiska wojskowego. Warto tu przypomnieć, że Marszałek Polski Edward Rydz-Śmigły urodził się w Brzeżanach w roku 1886. Konflikty narodowościowe zaostrzyły się w czasie II wojny światowej: masowe mordy dokonywane przez UPA, których ofiarami padali głównie Polacy i Żydzi, nie ominęły Brzeżan i okolic. Okrucieństwa okupantów sowieckich i niemieckich dopełniają ponury obraz wojennych cierpień mieszkańców tej ziemi. Shimon Redlich nadał swej książce bardzo trafny tytuł — „Razem i osobno". Stanowi on zwięzłe podsumowanie jej treści: brzeżańczyków, niezależnie do ich korzeni narodowościowych charakteryzuje z jednej strony silne przywiązanie do swej małej ojczyzny (stąd tytułowe hasło „razem"), z drugiej jednak strony konflikty i antagonizmy etniczne stanowią czynnik dezintegrujący (stąd w tytule wyraz „osobno"). Na kartach omawianej tu książki znajdujemy wiele wzruszających refleksji dawnych mieszkańców miasta nad Złotą Lipą. Przytoczmy tu dla przykładu następującą, bardzo osobistą deklarację Shimona Redlicha: „Przede wszystkim jednak odczuwałem niepowstrzymaną potrzebę powrotu, uczuciowego i fizycznego, do miejsc dzieciństwa. Ale chyba chodziło o coś jeszcze Wracając do Brzeżan byłem szczęśliwy". A tak wspomina rodzinny dom w Brzeżanach w wywiadzie udzielonym autorowi Halszka Rapf-Wierzbicka: „Ten dom, te czasy, tych piętnaście lat do wojny to dla mnie najważniejszy okres życia. Właściwie to całe moje życie". Miłości i tęsknocie do utraconego Lwowa poświęcono już setki utworów — wspomnień, prozy literackiej i poezji. W takich oto słowach swemu przywiązaniu do Miasta Zawsze Wiernego dał poetycki wyraz Janusz Wasylkowski:
nadpełtwiańskiej Jerozolimy z której wyjechać nie mogę choć opuściłem ją wiele lat temu". No cóż, można chyba na zasadzie licentia poetica rozszerzyć to przesłanie na całą magiczną krainę Kresów Wschodnich, w tym na Ziemię Brzeżańską, której dawni rdzenni mieszkańcy nie są w stanie w swej psychice całkowicie i do końca opuścić — i to pomimo tragicznych doświadczeń II wojny światowej, ekspatriacji i zmiany granic. Andrzej Mierzejewski
Warszawa Wszystkie prawa zastrzeżone. Materiały opublikowano za zgodą Redakcji. |