Joanna Siedlecka - "Pan od poezji"
O Zbigniewie Herbercie


Zamieszczony fragment pochodzi z książki "Pan od poezji" Joanny Siedleckiej, wydanej w 2002 roku przez wydawnictwo Prószyński i S-ka i został umieszczony za zgodą Autorki bez prawa dalszego kopiowania czy powielania.


Fragmenty

Pan od przyrody

We Lwowie istniało wówczas 12 męskich państwowych gimnazjów, najlepsza jednak była matematyczno-przyrodnicza „ósemka" - Państwowe Gimnazjum i Liceum imienia króla Kazimierza Wielkiego, numer ogólnopolski 556, noszony na tarczach.

Najlepsza pod każdym względem, choćby położenia, bo na Dwernickiego 17, niedaleko uniwersyteckiej dzielnicy Halickiej, niedaleko Ossolineum i ulicy Mikołaja z częścią budynków wydziału humanistycznego Uniwersytetu Jana Kazimierza.

Co więcej, obok parku Stryjskiego i Żelaznej Wody, czyli Żelazka, na wzgórzach, z pięknym basenem, przy którym Legia to nic, wspomina Jerzy Kuryłowicz, absolwent. Tak że wszyscy uczniowie „ósemki" łącznie ze Zbyszkiem Herbertem (mikrusem, bo z klas najmłodszych), dobrze pływali i jeździli na nartach, latem bowiem gimnastyka na basenie, zimą narty na okolicznych górkach.

Nowy budynek „ósemki" najnowocześniejszy z lwowskich gimnazjów -duży, dwupiętrowy, świetnie zaprojektowany, z widnymi, wysokimi klasami,wielkim boiskiem z bramkami do futbolu, tarczami do koszykówki, skocznią oraz bieżnią. Osobnym, ale połączonym z głównym budynkiem pawilonem z natryskami, szatniami i olbrzymią salą gimnastyczną. W jej głębi obrotowa scena dla występów własnych i obcych z zasłanianym kotarą ołtarzem, wysuwanym do przodu na niedzielną mszę, egzortę, na której nie sprawdzano obecności, ale wszyscy przychodzili, był to obowiązek moralny, nie dyscyplinarny.

W wytwornej klatce schodowej ustawiono dużych rozmiarów gipsowe kopie antycznych rzeźb, postaci naturalnych wielkości, co nadawało szkole charakter muzeum lub teatru. Przy wejściu dwie wielkie rzeźby z kamienia: po prawej królowa Jadwiga, po lewej król Kazimierz. Białe, z wyjątkiem królewskiego buta, którego każdy z uczniów musiał, wchodząc do szkoły, kopnąć obowiązkowo na szczęście, dziwne więc, że dawno się nie rozsypał1.

Bogato wyposażone laboratoria ze stanowiskami dla każdego ucznia, o które dbali laboranci profesorów. Prawdziwym królestwem pracownia pana od przyrody, obejmująca cztery sale pełne atrakcji i cudów. Pierwsza to gabinet profesora, druga - vivarium z wannami pełnymi ryb, m.in. aksalotli czy stworzeń z pogranicza ryb i jaszczurek, prawdziwym ludzkim szkieletem, wiszącym pod sufitem, na łańcuchu, dość dużym krokodylem, kilkoma szczękami rekina, różnych wielkości. Trzecia sala - muzealna, pełna gablot wypchanych zwierząt, ptaków oraz muszli, motyli, owadów i geologicznych okazów. Czwarta - ćwiczeń, pełna sprzętu laboratoryjnego, na każdym stole "P. mikroskop dla dwóch uczniów. W pracowni fizycznej obok galwanometrów nawet maszyna Winhursta, którą można było stawiać uczniom na sztorc włosy na głowie albo obserwować przeskok iskry między dwiema kulami. Gabinet fizyczny i chemiczny połączony wspólną salą wykładową, umożliwiającą demonstracje rozmaitych doświadczeń, podczas których dochodziło - ku ogólnej radości - do wybuchów. W królestwie robót ręcznych Franciszka Madydy nie brakowało najróżniejszych urządzeń do obróbki metalu, drewna, budowy najprostszych urządzeń mechanicznych - elektrycznych dzwonków choćby - czy przedmiotów: podstawek pod donice, jesionowych nart itd.

Słynęła jednak „ósemka" nie tylko z nowoczesności, ale i z tradycji; o jej duchu i atmosferze świadczy najlepiej, że tu właśnie narodziło się polskie harcerstwo. W 1911 roku, gdy Polski nie było jeszcze na mapie, słynny druh Andrzej Małkowski tworzy Pierwszą Lwowską Drużynę Skautową imienia Tadeusza Kościuszki, wzorowaną na ideach naczelnego Skauta Świata, lorda Baden Powella, zadającą szyku pięknymi mundurkami, a zwłaszcza prawdziwymi, skautowskimi kapeluszami. „Jedynka" właśnie stała się kuźnią lwowskich Orląt, jej harcerze walczyli i ginęli w 1914 roku w Legionach, w 1918 w obronie Lwowa, w 1920 w wojnie z bolszewikami. Pamięć Jurka Bitschana i jego czternasto-, piętnastoletnich kolegów, żywa nie tylko w „jedynce", ale i całej „ósemce", której nadawała patriotyczny ton. Tak że nawet maminsynkowie, ofermy, które, tak jak Zbyszek Herbert, do niej nie należały, wzrastały w jej atmosferze nieustających wart przy grobach Orląt, apeli w rocznice obrony Lwowa, a przede wszystkim jako że - wyjątkowo rozśpiewana, wśród jej wiecznych śpiewów, słyszanych ciągle z boiska, ze świetlicy. Nie tylko „Alon czin, alon czin, heja, heja, a uuuu!", ale przede wszystkim jej hymnu:

Wszystko co nasze Polsce oddamy
w niej tylko życie
więc idziem żyć
Świty się bielą, otwórzmy bramy
Rozkaz wydany
wstań w słońce idź
Ramię pręż
słabość krusz
Ducha tęż
Ojczyźnie miłej służ
Na jej zew
w bój czy trud
Pójdzie wraz harcerzy młodych ród.

i pieśni o obrońcach Lwowa:

Gdy poszedł na wojenkę miał osiemnaście lat
i serce gorejące i duszę miał jak kwiat.
Chłopięcą - jeszcze duszę i wątłe ramię miał
Gdy w krwawej zawierusze
Szedł szukać mąk i chwał...

(O pułkowniku Lisie-Kuli)

Profesorowie gimnazjów byli dobrze opłacanymi urzędnikami państwowymi, „belfrowali" więc najwybitniejsi. Chlubą „ósemki" przede wszystkim kadra z tytułami profesorów, docentów, doktorów. Autorzy podręczników, z których uczyła się cała Polska, znani literaci - Henryk Balk, Kazimierz Brończyk zastępca prezesa Lwowskiego Oddziału Literatów.

I nie tylko fachowcy - Kazimierz Brończyk był legionistą z I brygady Piłsudskiego, uczestnikiem wojny z bolszewikami, z Armią Konną Budionnego. profesor fizyki Michał Halaunbrenner i profesor geografii Tadeusz Dręgiewicz byłymi obrońcami Lwowa, odznaczonymi honorowymi odznakami „Orląt", Krzyżami Obrony Lwowa, Tadeusz Dręgiewicz także Krzyżem Obrony Zadwórza, lwowskich Termopil. O profesorach „ósemki" opowiada mi - uwaga, uwaga! - ostatni z nich, „pan od polskiego", JÓZEF SŁOTWIŃSKI, rocznik 1908, reżyser teatralny i filmowy, twórca teatru TV i telewizyjnej „Kobry". Nie pamięta wprawdzie ucznia Herberta, ale kolegów profesorów jak najbardziej.

- Uczyłem w „ósemce" tylko dwa lata - wspomina. - Wcześniej na prowincji, w Brzeżanach, i pamiętam do dziś, jaki byłem dumny i zaszczycony, ody jako młodego, zdolnego i obiecującego polonistę z doktoratem u Kleinera Kuratorium awansowało mnie do „ósemki", matematyczno-przyrodniczej, ale z bardzo wysokim poziomem przedmiotów humanistycznych. Chlubą i dumą - pan od historii, docent doktor Czesław Nanke, wykładowca na Uniwersytecie Jana Kazimierza, współpracownik Komisji Historycznej Polskiej Akademii Umiejętności. Autor wielu podręczników i atlasu historycznego, wznawianego jeszcze po 1945. Surowy, poważny, z marsową twarzą i takim samym sposobem bycia, nie zachęcającym do poufałości, uczniowie mówili więc, że „Ananke gnębiła Greków, a Nanke gnębi nas". Jego wymaganiom potrafił sprostać jedynie rozwalony nonszalancko w pierwszej ławce Roman Palester, choć ćwiczył osiem godzin dziennie na fortepianie; kiedy się uczył, pozostaje tajemnicą- Można było umieć wszystko, a potknąć się na pytaniu, jak wchodzili Rzymianie do starożytnego amfiteatru. „Panami od polskiego", zawsze bardzo ważnymi - Mieczysław Różycki, opiekun harcerstwa, i Kazimierz Brończyk - prawy, niezłomny, szlachetny, który potrafił zafascynować literaturą, kulturą i historią. Prowadził też szkolny teatr - grali „Kordiana", „Warszawiankę" i „Księcia Niezłomnego" - był bowiem znanym wówczas dramaturgiem, autorem kilku historycznych dramatów: „Żółkiewskiego" (po którym pisano, „że wziął lutnię po Wyspiańskim"), „Reytana", „Króla Stefana", wystawianych we Lwowie, Wilnie, Krakowie (z Solskim w roli głównej), a podczas okupacji w Londynie.

„Panem od rysunku", królującym w atelier z popiersiami bogów, filozofów i poetów - znany malarz, Józef Pieniążek, zafascynowany Podhalem, przyjaciel mistrza Batowskiego, który przychodził do szkoły po uczniów, pozujących mu m.in. do „Reduty najmłodszych" (obrona Lwowa w 1918).

Religii uczył ksiądz Filip Kmita, kanonik lwowskiej kapituły. Ze świecką przeszłością (podczas I wojny światowej stracił żonę i dziecko, poświęcił się więc kapłaństwu) i takim samym sposobem bycia - wieczorami nakładał krótszą sutannę, wstępował do Teliczkowej na małe co nieco, potem szedł na miasto, na korso ulicy Akademickiej, gdzie spacerował z uczniami i - pod rękę - z byłymi uczennicami z Królowej Jadwigi, nigdy jednak nie przekraczając dobrych obyczajów. Odpowiadał też na tak zwane trudne pytania, zawsze zadawane katechetom: o „Niebo w płomieniach" Parandowskiego, „Rubikon" Nowakowskiego. A kiedy ktoś przesadzał, kazał mu wychodzić z klasy, nabierać wody w usta i dopiero wtedy wracać.

Jeśli już za bardzo rozrabiali, błagał, żeby dali mu dożyć do maja, miesiąca Matki Boskiej. Był też opiekunem szkolnej Sodalicji, gdzie też nie znosił przesady. Kiedyś jeden z uczniów, krytykował w swoim referacie tańce, a zwłaszcza modne wtedy tango, bo sama nazwa tangere znaczy po łacinie nie dotykać. Tu urwał i spojrzał na księdza Kmitę, oczekując pochwały, ten jednak powiedział ostro, że tylko ktoś o nieczystych myślach może wyciągać takie wnioski. Taniec jest wyłącznie zabawą i radością.

Panem od niemieckiego - profesor Jan Zakrzewski, absolwent Uniwersytetu w Heidelbergu, wielkiej wiedzy, kultury i ogłady. Kazał im powtarzać po niemiecku głośno i chóralnie: „Głupota jest największą i najbardziej zaraźliwą chorobą na świecie. Jest wielka jak wszechświat".

Na pamiątkę lekcji u profesora Zakrzewskiego, z niezłomną przyjaźnią - napisał Herbert Zdzisławowi Ruziewiczowi na niemieckim wydaniu swoich wierszy.

To było gimnazjum matematyczno-przyrodnicze, a nie klasyczne, tak że łacina pozostawała długo przedmiotem dodatkowym, w końcu jednak obowiązkowym, niezbyt jednak lubianym przez przyszłych inżynierów, których ideałem - prezydent Ignacy Mościcki, chemik, fachowiec, łacinnicy więc -Stanisław Pilch i Grzegorz Jasilkowski - stawali na głowie, żeby zachęcić do swego przedmiotu. Jasilkowski uczył po łacinie polskich piosenek, m.in. „Hej tam pod lasem" i nie reagował, gdy na jego powitanie pierwszy rząd odpowiadał: Vale magister noster, czyli witaj nasz nauczycielu, a dalsze: Wal magistra w nos!

Zgodnie ze specjalnością szkoły bardzo wysoki poziom przedmiotów ścisłych. Matematyki uczył Gładysz, chemii - prof. Eugeniusz Turkiewicz, - podręcznika którego uczyła się cała Polska, po wojnie dyrektor huty w Skawinie, fizyki - Michał Halaunbrenner, ceniony przez znanego w świecie Leopolda Infelda, współpracownika Einsteina, w latach powojennych, krakowskich, przyjaciel kardynała Wojtyły.

Skład profesorów prawie że stały, zmieniali się tylko wtedy, gdy któryś odchodził na emeryturę. Od lat te same podręczniki - matematyki uczyli się z Mihułowicza, geometrii z Łomnickiego, historii z Nankego, niemieckiego z Jakóbca i Leonharda, chemii z Turkiewicza, polskiego z „Mówią wieki" Halickiego i Maykowskiego, z pięknymi czytankami, fragmentami literatury polskiej. Atlas zawsze Romera, a bryki, nielegalne, ale używane - Zuckerkandla.

Dyrektora Hoodbuda widywali jedynie na szkolnych uroczystościach, mszach i częstych spotkaniach z aktorami, pisarzami, na scenie sali gimnastycznej. Jedno z nich zakończyło się skandalem podczas recytacji aktorki, panny Rychterówny, która miała monopol na tego typu działalność. Recytowała jak zwykle wiersz po wierszu, zapowiadając autora, i wszystko szło dobrze do chwili, gdy miała powiedzieć: „Do prostego człowieka" Tuwima, ze słynnym wersem „Rżnij karabinem w bruk!". Z tyłu, gdzie stały starsze roczniki, ktoś krzyknął: „Nie chcemy komunisty!". Złapano szybko sprawcę, który wcale się swego czynu nie wypierał, był zdecydowanym endekiem. Musiał przeprosić pannę Rychterównę, a dyrektor rozmawiał z nim i jego rodzicami.

W „ósemce" uczyły się dzieci, jak mówili Szczepko i Tońko w „Wesołej lwowskiej fali", „lepszego towarzystwa", choć przede wszystkim inteligencji, wyższych oficerów, elity intelektualnej Lwowa. Wśród nich Turek, czyli Wiktor Weigl, syn profesora Rudolfa Weigla, twórcy szczepionki przeciwtyfusowej; Janek Parnas, później andersowiec, syn profesora Jakuba Parnasa, światowej sławy biochemika, któremu przepowiadano Nobla; Jurek Sucharda, syn ostatniego przedwojennego rektora lwowskiej Politechniki; Jasio Skarbek, z hrabiowskiej rodziny Skarbków, fundatorów lwowskiego teatru ich imienia, dowożony do szkoły lancią; Staszek Ostrowski, syn doktora Stanisława Ostrowskiego.

W klasie Zbyszka Herberta: Jurek Kuryłowicz, syn profesora Jerzego Kuryłowicza, słynnego językoznawcy Uniwersytetu Jana Kazimierza, doktora honoris causa Uniwersytetu w Sorbonie i Liege, z którego zrzynał podobno inny językoznawca, Soso Dżugaszwili; Adzio (Władysław) Riedl z zasłużonej rodziny polityków, twórców Konfederacji Polski Niepodległej, posłów i kupców, właścicieli firmy Edmund Riedl, delikatesy artykuły kolonialne; Zbigniew „Bynio" Kuźmiak, syn jednego z dyrektorów lwowskiego Orbisu, zmarły w sowieckim łagrze, któremu Zbigniew Herbert poświęcił "Piosenkę".

Jednym z pierwszych absolwentów m.in. generał Tadeusz Bór-Komorowski, Leopold Pobóg Kielanowski, Edmund Romer, syn geografa Eugeniusza Romera, kompozytor Roman Palester, poeta i trener narciarski Tomasz Gluziński, Andrzej Hiolski, Jurciu Michotek, słynny brydżysta Bogusław „Bubi" Zajfert, Tadeusz „Dzidek" Zachariasiewicz, spec od poligrafii, przez pewien czas wiceminister kultury. Wiele nazwisk późniejszej wrocławskiej profesury, m.in. Stanisław Krzaklewski (stryj Mariana), Józef Darnin, Bolesław Broś.

I oczywiście Zbysio Herbert z oddziału „a" - niemieckiego - jak wspominają koledzy z klasy i szkoły, niczym specjalnym się nie wyróżniający. Raz chyba tylko, gdy zadano wypracowanie językiem Reja, błysnął, opisując nim mecz piłki nożnej.

- Poważny, spokojny, niezły uczeń - mówi ZDZISŁAW RUZIEWICZ, który siedział z nim w jednej ławce.

- Zamyślony, skromny. Nierozbiegany. Drobny, niepozorny, a wielu chłopaków już wielkich, rosłych - wspomina EDWARD KIEPSKI.

Nie był też prymusem, tak jak Riedl czy Ruziewicz; gimnazjum zresztą na wysokim poziomie, zwłaszcza nauk ścisłych, matematyki, fizyki, tak że częste repety, matura z „ósemki" przepustką na najlepsze wyższe uczelnie. Nie liczył się też w sporcie, bardzo w szkole ważnym. Nie rżnął w nogę, nie ścinał w siatkówce, w ogóle nie brał udziału w zawodach bokserskich. Ale nie ma go też w „Spójni", piśmie „ósemki", gdzie pisywało wielu, głównie oczywiście „kawałki" okolicznościowe, np. „W dniu imienin Włodarza Polski, prezydenta Mościckiego", choć nie tylko. Są też miniopowiadania, scenki z życia szkoły, żadnej jednak jego pióra.

- Nie był popularny, nie istniał w żadnej z klasowych hierarchii, choćby materialnej czy towarzyskiej, jak np. Olech - wspomina Edward Kierski -którego rodzice mieli piękny sklep garmażeryjny. Mama Olechowa zapraszała do sklepu, organizowała przyjęcia i szkolny bufet.

Nic konkretnego, żadnego wica nie przypomina też sobie o nim inny kolega z jego klasy, Zdzisław Sobieszczański. Chyba tylko, że był miły, pogodny i niezły z łaciny.

Pamięta natomiast kilka innych nazwisk z ich klasy: Abend, Asman, Błyskal Jurek, Czerkawski Andrzej, Donath Piotr, Hajes, Moszyński Władek, potem wielka dziura i Riedl Adzio, Ruziewicz Zdziszek, Rechen, Rozwadowski.

Nie należał też Zbysio do „jedynki", nie tylko zresztą on - liczyła 40 osób. Decydowały głównie tradycje rodzinne - rodzice większości harcerzy byli obrońcami Lwowa i swoich synów wychowywali na kolejne pokolenie Orląt. Liczyła się również sprawność fizyczna, ciągle przecież biwaki, musztry, obozy, szkoleniowe i jednodniowe manewry.

Członkowie „jedynki", niedobitki, jak mówią o sobie, spotykają się co roku do dziś. Początkowo po cichu, od lat 80. coraz jawniej. Tworzą Krąg Byłych Skautów, harcerzy „jedynki", oficjalnie zarejestrowany. Przyjeżdża m.in. Bolesław Broś i Tadeusz Zachariasiewicz, Feliks Cały, Antoni Żychiewicz (cichociemny), Bubi Zajfert, Witold i Jan Reuttowie - wszyscy byli obrońcy Lwowa w 1939.

Witając się, pytają: Nie zeszmaciłeś się? - choć właściwie niepotrzebnie.

Żaden z nich, niestety, nie pamięta Zbyszka Herberta, bo trochę młodszy, nie był harcerzem, ani też z nimi w obronie Lwowa, ani potem w konspiracji, w „Burzy". Niczym się nie wyróżniał.

To dopiero po latach Jurciu Michotek śpiewał balladę o „Wielkim Zbyszku Herbercie", ale wtedy był jedynie uczniem „ósemki", to wszystko. Rzeczywiście, jak pisał w swoim „Życiorysie", cichym, trochę sennym i - o dziwo - inaczej niż moi rówieśnicy, rozmiłowani w przygodach (...), pracowity, raczej niezdolny, posłuszny, bez problemów.

(...) w drugim roku wojny
zabili pana od przyrody
łobuzy od historii

Sieredniaja szkola czyslo czetyrnadcat', czerwonoarmijskowo rejona

To miała być ich buda do matury, ale nie zostało im to dane. Skończyło się, zawaliło 21 września 1939 roku, gdy zjawili się, choć nie o północy, „wyzwoliciele", „czubaryki". I już w październiku afiszami rozlepionymi na ulicach wezwali surowo uczniów oraz nauczycieli do powrotu „na swoje stanowiska służbowe".

Usiadłem wraz z kolegami przy długim stole sali konferencyjnej - pisał w swoich dziennikach profesor Kazimierz Brończyk - na zwołanym urzędowo zebraniu. Była to na pewno najboleśniejsza chwila w moim dotychczasowym życiu. Przyszli do nas panowie: Muller i Strzeszewski, późniejszy minister w rządzie Polski Ludowej. (...) Siedzieliśmy przy stole w niemym otępieniu. Katastrofa przyszła zbyt nagle. Panowie emisariusze mówili programowo, pryncypialnie, bez zwykłego tupetu. Wyliczali wszystkie grzechy główne „pańskiej Polski", obiecywali odpust zupełny za szczerą współpracę dla dobra demokracji „wyzwolonej zachodniej Ukrainy". Gróźb nie było. Dyskusji, zgodnie z programem, także.

Wrócili więc, w ponurym nastroju narodowej klęski, przegranej. I już nie na Dwernickiego, ale „30-lecia Pabiedy" i nie do „ósemki", ale diesiatiletki, sierednioj szkoły czysło czetyrnadcat, czerwonoarmijskogo rejona. Z polskim językiem wykładowym, ale na sowiecką modłę. I tak np. klasę Zbyszka Herberta, choć we wrześniu 1939 miała za sobą drugą gimnazjalną, cofnięto rok niżej, do siódmej, ze względu na „łutszij", wyższy poziom sowietskoj diesiatiletki.

Z frontonu szkoły skuli młotami kamiennego orła w koronie, którego ślad, jeszcze bardziej wymowny, widniał do niedawna. Powiesili czerwony transparent z napisem „My pabiedim wieś' mir!”. Zasłonili deskami figurę Kazimierza Wielkiego i królowej Jadwigi. Zlikwidowali ołtarz w sali gimnastycznej. Na miejsce Piłsudskiego i Rydza-Śmigłego powiesili bat'kę Stalina, Bertę, Mołotowa i Woroszyłowa, a także - co bolało najbardziej - plakaty z zajączkami, żołnierzami w polskich mundurach, umykającymi za granicę. Zakazali noszenia mundurków, ale część uczniów nadal w nich chodziła, wypruwała tylko lub zamazywała kopiowym ołówkiem białe wypustki i lampasy.

Skończyły się zajęcia na basenie „Żelazka" - kamandziry z rodzinami urządzali tam teraz treningi, wielkie prania, pluskali się i kąpali, smarując przedtem cuchnącym mydłem. „Widzisz Pełtwio, coś straciła, żeś się mała urodziła", śpiewały o lwowskiej rzeczce lwowskie bariary.

„Niech żyje bat’ko Stalin, ale Władek Sikorski też!" - krzyczał wiecznie teraz pijany Seminta, łaziebny Żelazka.

„Wujek Sybirski lub ciotka Brygidka"

Wielu nauczycieli zniknęło od razu, pozostali - później. Zginął w kampanii wrześniowej pan od łaciny, Grzegorz Jasilkowski, ze strzelecką przeszłością, zwany „Grzesiem", „Chujosem" lub - ze względu na bujną fryzurę - „excelsa frizura".

Nie wrócili inni jej uczestnicy: geograf Tadeusz Drągiewicz, który, tak jak i wielu polskich żołnierzy, przedostał się na Węgry, skąd wrócił - już do Krakowa - dopiero po 1945.

Geograf i historyk, profesor Kmicikiewicz, wychowawca klasy Zbyszka Herberta - internowany w Szwajcarii, gdzie zapisał się chwalebnie, prowadząc ożywioną działalność pedagogiczną wśród kolegów z oflagu.

Profesor Podwapiński, czyli Podajwapno, od ćwiczeń cielesnych i przysposobienia wojskowego, kapitan rezerwy, wolał się nie ujawniać, żeby umknąć „wujka Sybirskiego lub ciotki Brygidki", co się nie udało, jak wspominał Jerzy Węgierski w swojej pracy „Lwów pod okupacją sowiecką"; został aresztowany, oskarżony o dowodzenie w byłej „ósemce" „uczniowską bojówką".

Katecheta, ksiądz Kmita, zmarł taktownie przed wybuchem wojny; nowy nie był już potrzebny, bo zlikwidowano religię, czyli „zabobony". Zmarł też zaraz na zapalenie płuc germanista Jan Zakrzewski, bo zima była wyjątkowo mroźna, a wyzwolono od wszystkiego, także i od opału; zamarzało wszystko, z ludźmi włącznie. Nie pojawił się już Czesław Nanke; przeniósł się wyłącznie na Uniwersytet Jana Kazimierza, teraz już Iwana Franki, gdzie było jednak luźniej. Podczas okupacji niemieckiej, gdy wszyscy musieli chwytać się przypadkowych zajęć, zaczepił się z Kazimierzem Brończykiem, polonistą, w zarządzie Domów Mieszkalnych. A fizyk, profesor Halaunbrenner, wspólnie ze znanym filozofem z Uniwersytetu, profesorem Ajdukiewiczem, w tzw. Vihverband, zajmującym się skupem bydła i dostarczaniem go do rzeźni miejskiej. Pisali raporty o skupach, wycyganiali - przy okazji - ochłapy mięsa.

Profesor Eugeniusz Turkiewicz, oficer wywiadu, też wspominany w książkach Jerzego Węgierskiego „organizator oddziałów broni chemicznej" - wywieziony na Sybir za drugich bolszewików.

Tak jak profesor Kazimierz Brończyk, który pisywał podczas obrony Lwowa krzepiące przemówienia radiowe, a w czasie okupacji niemieckiej artykuły do podziemnej prasy, w 1944 wywieziony do łagru w kopalni węgla (urabianego ręcznie) w Krasnodonie. Razem z kwiatem polskiej inteligencji dwóch pokoleń, profesorami lwowskich uczelni, m.in. sędziwym już wówczas rektorem UJK profesorem Makarewiczem, profesorem Edwinem Płażkiem, przyszłym pisarzem Aleksandrem Baumgardtenem, satyrykiem Marianem Załuckim, a także swoimi uczniami z „ósemki" - Stanisławem Krzaklewskim i Włodzimierzem Gołubówem, rocznik 1925, najmłodszym w lagrze. Jego przejmujące zdjęcia dochodiagi, wykonane po powrocie z Krasnodonu, prezentowano na wystawie „Ocaleni z Gułagu".

Profesor Brończyk przeżył, wrócił w 1945 do Krakowa, gdzie w 1946 znów został aresztowany, tym razem za współpracę z „Biuletynem Kresowym" konspiracyjnego Komitetu Ziem Wschodnich, związanego ze Stronnictwem Narodowym. Bronił go bezinteresownie jego były uczeń, Oktaw Pietruski, przesłuchiwał na UB Józef Światło. Osadzony we Wronkach, potem w więzieniu mokotowskim, w celi z biografem Piłsudskiego, płk. Wacławem Lipińskim, który popełnił w więzieniu samobójstwo.

Wyszedł w 1948 jako „truposz", po interwencji Ludwika Solskiego, który grał przed wojną w jego sztukach, oraz (cichej) ówczesnego ministra kultury i sztuki Włodzimierza Sokorskiego, który podczas okupacji sowieckiej jako przedstawiciel Związku Patriotów Polskich we Lwowie wynajmował u Brończyków pokój.

Doktor Fortunat Stroński, pan od przyrody, uczył w dziesiatiletkie za Sowietów, za Niemców karmił wszy u Weigla, w ramach ekspatriacji znalazł się z żoną i dziećmi najpierw w Nowym Sączu, potem w Gliwicach, gdzie proponowano mu posadę na politechnice, odmówił jednak, bo „czerwona”. Wolał zaszyć się na prowincji, w Ornantowicach koło Orzesza, gdzie uczył w Gimnazjum Rolniczo-Hodowlanym. Ale nie udało się - zmarł nagle i przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu paru lat na zawał serca. Przejścia wojenne i troski materialne (troje dzieci) podcięły jego nadwątlony organizm, napisał do mnie jego syn, Jan Stroński.

W październiku 1939 doszedł nauczyciel nowy, ale znakomity - bieżeniec -Henryk Balk, lekko lewicujący poeta żydowskiego pochodzenia, autor dwóch tomików („Anioł nieznany", „Rozmowy z nocą"), członek Lwowskiego Związku Pisarzy. Elegancki i tak samo się zachowujący wielki znawca nie tylko literatury polskiej, ale i niemieckiej, prawdziwy intelektualista - choć uczył z sowieckich podręczników, potrafił coś przekazać. Frywolnego też usposobienia: na jednej z narad, jeszcze w 1939 roku, ułożył z nudów wierszyk, powtarzany potem przez zachwyconych uczniów:

O mój Boże, o mój Boże
wkrótce w trumnę się położę
Ale przedtem o mój Boże
jeszcze sobie pochędożę.

I jakby przeczuł, bo w 1941, gdy weszli Niemcy, utworzyli getto, nie czekał na ostateczne rozwiązanie, popełnił samobójstwo, zażywając cyjanek razem ze swoją przyjaciółką, Cecylią Teichman, nauczycielką już z naboru sowieckiego, która usiłowała uczyć historii Związku Sowieckiego.

„My oddaliśmy Lwów"

W gronie uczniowskim też się zmieniło.

- Panowała dziwna, nerwowa atmosfera. Ciągle kogoś ubywało, ktoś dochodził, klasy urosły do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu osób - wspomina BOLESŁAW BROŚ, rocznik 1923. - Doszli przede wszystkim bieżeńcy z zachodniej i centralnej Polski, często nawet bez ciepłych ubrań, którzy zalali Lwów, szpiony według Sowietów, bo uciekali przed Niemcami, wkrótce na ogół wywiezieni jako „element politycznie niepewny". Wielu chłopców pochodzenia żydowskiego, manifestujących sympatie do „sowwłasti". Kilku byłych kadetów z rozpędzonego lwowskiego Korpusu im. Piłsudskiego, m.in. Heniek Nieckuła, Jasio Horwath, który kusił los, paradując bezczelnie w kadeckim płaszczu, tyle że rozpiętym, bez paska - zginął w obławie NKWD podczas akcji „Burza", która najbardziej przetrzebiła uczniów „ósemki".

Bardzo szybko też, w ramach koedukacji, doszły dziewczyny z „Urszulanek" oraz spośród „bieżeńców".

Byli drugim pokoleniem lwowskich Orląt, tak że wielu już do diesiatitetki nie wróciło. Zwłaszcza ze starszych klas. Po kapitulacji Lwowa przebijali się przez Karpaty na Węgry i Rumunię, a dalej na Zachód, do tworzącej się tam polskiej armii. Wielu zginęło, zastrzelonych przez NKWD podczas przekraczania granicy, ale innym się udało; walczyli o Narwik, pod Tobrukiem i pod Monte Cassino - o Janku Kochanowskim z „ósemki", pisał m.in. Melchior Wańkowicz. Wielu z nich zostało potem na Zachodzie, porobiło kariery (Krzysztof Kossak, Staszek Kwiatkowski).

Kilku zginęło we wrześniu 1939 w obronie Lwowa: Kazik Siarkiewicz, Staszek Mazur, świeżo upieczony maturzysta Zbyszek Koczwara - jego pogrzeb był jednym z pięciu wielkich pogrzebów października 1939. Jurek Sucharda, syn rektora politechniki, został zastrzelony w biały dzień przez ukraińskiego nacjonalistę, najprawdopodobniej dla polskich dokumentów. Jurciu Michotek, ciężko ranny (kontuzja kręgosłupa), wkrótce wywieziony na pięć lat do łagru „kolejowego" (siewzełdortaga, w Republice Komi za kręgiem polarnym), wrócił jako kaleka.

Reszta kolegów obrońców Lwowa stała się dorosła - przeszła chrzest bojowy, widziała zabitych, rannych, a przede wszystkim białą chorągiew nad Lwowem. Przeżyła kapitulację. Feliks Cały ułożył wtedy wiersz:

Bitschan na polu chwały
A ja wyszedłem zdrów
Ich sukces był wspaniały
My - oddaliśmy Lwów.
Mamo, jak żyć dalej?
Z rozpaczy pęka głowa
Gdy znowu przyjdzie kolej
Życie oddam dla Lwowa.

Walczyli przede wszystkim harcerze „jedynki", członkowie Harcerskiej Kompanii: Jan Reutt, Bubi Sejfert, Dzidek Zachariasiewicz, Jurek Plutter, Kazik Schneigert, Wojtek Bińkowski, Marek Zakrzewski, Ludwik Staniewicz. Zgromadzeni na wieży wodnej na Nowym Lwowie - do obrony przeciwlotniczej, służby wartowniczej, meldunków, obsługi centrali telefonicznej. Byli w swoich harcerskich mundurkach lub w podchorążackich, wojskowych, z furażerkami z lilijką, a co najważniejsze dostali broń! Stare, ciężkie karabiny typu Lebell, z ostrą amunicją i granaty, a potem lżejsze, nowocześniejsze mausery.

- Smarkateria - wspomina TADEUSZ ZACHARIASIEWICZ. - Formalnie do Ochotniczej Kompanii Harcerskiej trzeba było ukończyć lat siedemnaście, ale brano i młodszych, wyłącznie jednak za zgodą rodziców. Mieliśmy więc od piętnastu do osiemnastu lat, dowódca dwadzieścia pięć. Był już też zdaje się rocznik 1924, Adzio Riedl, przyjaciel Zbyszka Herberta, on nie. Ale bronili Lwowa nie tylko harcerze, także i uczniowie niezrzeszeni, tak zresztą jak większość lwowskiej młodzieży, która tłumnie szturmowała punkty naboru ochotników, jak ten, który powstał również w „ósemce", Prowadzony przez Joasię Halaunbrenner, córkę fizyka; miała spisy klas z datami urodzenia, bo dodawano sobie lat. Od osiemnastu bowiem, a nawet i siedemnastu przyjmowano do Ochotniczych Batalionów Obrony Lwowa, w skład których wchodzili harcerze, kadeci, uczniowie z przysposobienia wojskowego, studenci.

Młodszych natomiast kierowano do obrony cywilnej, gdziekolwiek. Do pomocy w szpitalach, przewożenia meldunków, zaklejania okien, stawiania barykad; znów, jak w 1918, broniły Lwowa lwowskie dzieci.

Zdzisław Sobieszczański z klasy Zbyszka Herberta, rocznik 1924, był w obronie przeciwlotniczej, pomocniczej; na dachu, skąd przekazywał meldunki, biegał z czerwoną opaską i - na przepustkach - flirtował z koleżankami łączniczkami.

Straszono, że obrońcy Lwowa będą aresztowani, wywiezieni, długo się więc w szkole, jak i inni, nie pojawiał, w końcu jednak musiał. I tak jak wszyscy, którzy choćby tylko kopali rowy - ważny, lekceważący „ofermy" takie jak Zbysio Herbert, które zostały w domu z kobietami i dziećmi, „siedziały w piwnicy i robiły wicy", tzn. nadrabiały miną; śmiano się z nich, bo lwowski chłopak rocznik 1924 musiał i chciał być lwowskim Orlęciem. Zbyszek tłumaczył niby, że tatuś wywiózł go na wieś, ale któż tego słuchał? Nie było go i już! Nie bronił Lwowa.

Głównie właśnie na bazie ochotniczej młodzieży z obrony Lwowa tworzą się, zaraz po kapitulacji, podziemne organizacje, wspominał Bolesław Broś. Były to początki działalności, prowadzonej często z łamaniem zasad konspiracji. Organizacja, do której mnie wciągnięto, nie miała nazwy, natomiast nie ukrywano, że na jej czele stał generał Marian Januszajtis, gdy został aresztowany z końcem października, a wraz z nim wiele osób, urwała się cała nić konspiracyjna.

Ledwo więc zabliźniła się rana września, już na przełomie października i listopada zaczęły się w „ósemce" masowe aresztowania. Jerzy Lerski, późniejszy emisariusz Jur, słyszał o tym „z oddali", w swoich wspomnieniach pisał więc, że deportowano w głąb Rosji całą klasa licealną dawnego VIII Gimnazjum.

A tymczasem, jak prostuje Bolesław Broś: Z mojej klasy aresztowano „tylko" 10 uczniów, najprawdopodobniej zamordowanych, rodziny nie trafiły na jakikolwiek, najmniejszy ślad. Zapamiętałem kilka nazwisk: Jacek Chwalibogowski, Tadzik Ostrowski, Zbyszek Kmiciński, Tadzik Link-Lenczowski, Leszek Bereźnicki, Zbyszek Brzeziński.

Bo choć lekceważyli „czubaryków", „wyzwolicieli", którzy dziwili się, że nie ma we Lwowie odwszalni, NKWD stworzyło wielką sieć donosicieli, infiltrowało podziemie. Wiedziało wszystko.

Za okupacji niemieckiej - wspominał dalej Bolesław Broś - zginie Roman Cwak, w Powstaniu Warszawskim: Władek Szyszkowski i Zygmunt Mazurkiewicz, cudem uniknie rozstrzelania Michał Giedroyc. Zginą wszyscy koledzy Żydzi. Wojnę przeżyje niewielu, z mojej klasy co najwyżej piąty. W pierwszych trzech miesiącach wojny 1939 młodzież Lwowa zapłaciła hojną daninę życia i krwi. Młodzież Warszawy czeka to dopiero w latach 1943-44

Dżungla

Franciszek Madyda, dotychczas od robót ręcznych, zaczął uczyć matematyki. Piotra Czarneckiego od śpiewu, a zwłaszcza wszechobecnych wtedy pieśni legionowych i gry na fisharmonii podczas mszy, oddelegowano do nauki rosyjskiego, bo tylko on go znał - nauczył się w niewoli.

Wkrótce jednak na polski ugór, jak mówiono, przyszły nowe siły pedagogiczne. Ludzie radzieccy i „lokalni", najczęściej „importowani" Ukraińcy, którzy lepiej mówili po rosyjsku. Paulina Ochrynienko, komsorg, czyli opiekunka klasy Zbyszka Herberta (zastąpiła profesora Kmicikiewicza); Cecylia Teichman, która uczyła, a raczej usiłowała uczyć historii Związku Sowieckiego. Nauczyciel ukraińskiego, zabiedzony staruszek przezwany Dżunglasem, szokował bowiem wyglądem: wyłożonym na wewnętrzną stronę baranim półkożuszkiem, rubachą, gumowymi butami na gołe nogi, czapką, w której siedział też w pokoju nauczycielskim. Różnił się od eleganckiej i wytwornej przedwojennej kadry, w białych koszulach, krawatach, garniturach i wyglansowanych butach.

Przyszła też potężna, zawodowo uśmiechnięta komsomołka, ale w szkole „pierwszej lwowskiej" zwerbowała jedynie kilku najmłodszych, którzy nie potrafili oprzeć się presji, ze starszych nikogo, choć groziła, że nie dostaną matury. I lokalny Ukrainiec z twarzą kryminalisty, zawpied (zawidujuszczij piedagogiczeskij), jak się mówiło, na przeszpiegi, który od razu powiedział, sztob nie zabyli, czto nikakoj Polszy nikogda uże nie budiet.

Nowa dyrektorka z Kijowa, Menis, nie czuła się zbyt pewnie. Okazała się porządnym człowiekiem, pisał w swoich wspomnieniach Kazimierz Brończyk. Musiała się orientować w nastrojach Polaków, bo nie była „zaczepliwa", dawała święty spokój, i tak np. ucząc francuskiego, wpisywałem do dziennika fikcyjne tematy lekcji, np. „Trud towarzysza Stalina", „Zdrada towarzysza Trockiego". Choć towarzyszka Menis wiedziała doskonale (w każdej klasie - donosiciel), że nigdy nie pisnąłem o tym słowem, nigdy nie przywoływała mnie do porządku, bo w dzienniku stał temat „błogonadiożnyj". Ułatwiała to okoliczność, ze nowe, radzieckie podręczniki były dopiero od 1940, uczyło się więc „na gębę". Mnie, jako romaniści, krętactwo ułatwiał fakt, że moi nowi przełożeni nie umieli w ząb francuskiego. Nawet w razie inspekcji mogłem gadać co mi się żywnie podoba.

W 1944, po ponownym wkroczeniu Sowietów, Menis znów się tu znalazła, JUŻ w innej funkcji i gdy dowiedziała się o moim uwięzieniu przez NKWD, próbowała interweniować, ale bezskutecznie.

Ceratowe majtki

Runęło wszystko natychmiast - nauka, dyscyplina, „widminników" nie było, bo po co? Dla kogo?

- Śmialiśmy się, szturchali - wspomina Zdzisław RUZIEWICZ - gdy Dżunglas przekonywał nas, że ukraińska mowa druha w świte po miłozwucznosti bisze italianskoj!. I może rzeczywiście, dla nas jednak była symbolem okupacji, tak jak i on sam, prześladowaliśmy go wrzaskami, krzykami i śmiechem. Ty majesz pohano, mawiał ciągle, czyli „masz niedostatecznie!". Przypomniał, że powinniśmy cieszyć się z tego, że w ogóle żyjemy, to już dużo!

Podobnie i na rosyjskim. Biedny Czarnecki w ogóle sobie z nimi nie radził, nawet nie próbował. Wy łutsze smiejoties, czem uczities, powtarzał tylko.

Na rosyjskim właśnie układali nową wersję „Rękawiczki" Schillera: „Bestia czarna, kak sobaka, nie najdiosz, gdzie gołowa, gdzie sraka!".

Najgorsze były zwłaszcza pierwsze miesiące - już w październiku przeprowadzono wybory do Zgromadzenia Narodowego. Nachalna akcja agitacyjna przed wyborami za przyłączeniem Lwowa do zapadłoj Ukrainy, do wielkiej sowieckiej rodziny. Cały Lwów oblepiony plakatami, na których dopisywali: Stalinie / zabierz swoje świnie / niech one nie ryją / w naszej krainie...

W listopadzie znów prazdnik riewolucji, a więc mityngi i wiece szkalujące pańską Polszę, potępiające Finlandię - trwała wojna sowiecko-fińska.

- Pamiętam jeden z nich, w sali gimnastycznej - wspomina Zdzisław Ruziewicz. - Dyrektorka Menis pitoliła o zbliżających się wyborach, przekonywała, że nada być za. I kto za, ruki w wierch' Nikt nawet nie drgnął, pitoliła więc dalej, że my niczego nie paniali, nie zdajemy sobie sprawy, jaka ściele się przed nami świetlana przyszłość! I nagle z tyłu łomot, huk, wpadają mołojcy z naganami, stają w końcu sali. Nu, kto poniał, powtórzyła. Oczywiście las rąk! I jej krzyk; Haj żywie towariszcz Stalin i sowieckaja Ukraina!

KAZIMIERZ BROŃCZYK: 1 maja 1941 pognaliśmy młodzież na obowiązkowy pochód. (Honorowa trybuna na ulicy Legionowej, dziś Łesi Ukrainki). Mieliśmy zwrócić głowy na prawo i krzyknąć: „Haj żywie!". Fenster (politruk, młody, początkujący) szalał, przypominał, dwoił się. Sam ryknął, a nasi chłopcy nic. Szli niemo, wpatrzeni przed siebie. Na dwie ich setki, nie wiem, czy 3-ech obróciło głowy.

ZBIGNIEW BEREZOWSKI:

- Na pochody i prazdniki chodziliśmy oczywiście ze strachu, ale też, wstyd przyznać, dla paczek ze słodyczami, które nam wtedy wręczano, dla czekoladopodobnego ordynarnego balonika, kanfietow Kreml i jedynego wafelka. Dla rozstawionych na ulicach stołów-bufetów z kwasem, kiełbasą, chałwą. Kanapkami z kawiorem. Bo na co dzień w sklepach pustki, najwyżej greczniewa z żyrom, czyli kasza gryczana z odrobiną tłuszczu, a co dopiero mówić o słodyczach.

Ale gdy tylko mogli, pryskali na wagary, czyli na hinter. Na glinianki, do sklepów, bo coś rzucili, do parku Stryjskiego na randki z dziewczynami przeniesionymi do „ósemki". Przedtem o akoholu czy papierosach nie byio mowy, teraz podpalali krasnyj prapor, pociągali tani, rzucany do sklepów klukwionnyj likier i horiłku czyli samogon, choć na jeszcze większą skalę rozpijali Niemcy, talonami na wódkę. Śpiewali tez pasującą do sytuacji pieśniu czarnomorskowo flota" - bolszewickich marynarzy, podchwyconą natychmiast przez Lwów.

Z lewa młot,
a z prawa sierp
Eto jest sowiecki herb
Choczesz żnij,
a choczesz kuj,
Wsio rawno - paluczisz...

A po batach, które niepieriemożonaja dostała w wojnie z małą, dzielną Finlandią:

Finlandczyki, szac chłopaki,
bo Moskala biją w sraki!

Czy też:
Wyzwoleni z polskich spodni
z polskich spodni
z polskich butów
wraz z radzieckich ludów grupą
witać was będziemy gołą d...2

Zaczęli też biegać za dziewczynami. Już za pierwszych Sowietów zjechały do Lwowa tłumy młodych Sowietek, Ukrainek - żołnierek, komsomołek wypranych z kobiecości, dziobatych, w pepegach na bose nogi, kufajkach. Urlopowanych czy też zwolnionych z wojska, albo też przyjeżdżających za lepszym życiem do „Jewropy"

Z lwowskimi dziewczętami, wiadomo, nic z tych rzeczy, a hormony już grały, już bywali śmiertelnie zakochani, czytali pod ławką „Bunt młodzieży" Lindseya i półpornograficzną „Afrodytę". Latali więc do parku Stryjskiego, podglądać Sowietki, bo puszczały się na całego, aż huczało! I starsi koledzy też już do nich startowali, przynosząc w prezencie kryształkowe pończochy. Próbowali, choć mogli złapać i łapali brzydkie choroby, choć nosiły - jak potem opowiadali - ceratowe majtki! Młodsi natomiast tylko podglądali, zwłaszcza właśnie te majtki!

W szkole zresztą też już atmosfera podobna. Huczało wręcz, bo „fizkulturnik" nowy nauczyciel od fizkultury i sportu, uciekinier, Jamioł czy Jemioł, dobierał się do nowo przybyłych dziewczyn z „Urszulanek", nikt jednak nie reagował.

Niewiele starszy od uczniów, prowadził też popołudniowe zajęcia z popularnej w Związku Sowieckim „przyrządówki" - ćwiczeń na kółkach, poręczach - co wielu porywało, brakowało bowiem godziwych rozrywek. Co więcej, i co dawniej nie do pomyślenia, był z uczniami za pan brat, zabierał po lekcjach na spacery na Akademicką, uprawiając namiastkę przedwojennego korso, częstował demonstracyjnie papierosami, co bardzo się im podobało, czuli się dorośli.

Porozumiewać się wzrokiem

Na szczęście zostały jeszcze resztki starej kadry, przede wszystkim Brończyk, który - jak wspomina Bolesław Broś - przekonywał, że to stan prowizoryczny, który nie potrwa długo, bliskie przecież ostateczne zwycięstwo aliantów. Choć ostrzegał też, że „nadchodzą czasy, w których będą mogli porozumiewać się jedynie wzrokiem". Dodawał też ducha pan od przyrody, Fortunat Stroński, który na pierwszej z lekcji w diesiatlietkie, sam najwyraźniej spięty i poważny, rozpoczął od doświadczenia. Wziął pęk cienkich patyczków i wywoławszy na środek sali klasowego siłacza, polecił je złamać, co oczywiście mu się nie udało. I wtedy właśnie sam wziął jeden patyczek, złamał go i powiedział: „Jednego człowieka zniszczyć łatwo, dlatego też musicie trzymać się razem, bo z całym narodem nigdy się to nie uda".

ZBIGNIEW BEREZOWSKI:

- Nastrój załamania, klęski, ale też, mimo wszystko, sprzeciwu. Dostaliśmy np. nowe dzienniczki uczniów, podobne do indeksów, gdzie musieliśmy wpisać otczestwo naszych nauczycieli, a raczej imia po batkowi. Zdobyłem już wszystkie, z wyjątkiem profesora Turkiewicza, notabene wkrótce wywiezionego, ale gdy go o nie spytałem, pogonił mnie i warknął: Ja ci dam otczestwo - tak że ledwo uciekłem!

ADAM TROJANOWSKI:

- Oczywiście, dziobem już się nie kłapało, uczyło mimikry, ale mimo wszystko, choć w klasie byli także Rusini, Żydzi, Niemcy, nie baliśmy się nawzajem. Nie było donosicielstwa, solidarni okazali się też koledzy Żydzi, choć część ich pobratymców opowiedziała się po stronie okupanta, rzucała się na sowieckie czołgi, demonstracyjnie je całując.

Mimo wszystko mieliśmy nadzieję. Ryliśmy na ławkach skrzyżowane flagi: angielską, niemiecką, w środku polską. Gwizdaliśmy „Jalousie" i hymn naszych lotników: „Lecieć, a nie dać się mijać!". Trzymały, pomagały nawet drobiazgi. Nowe, sowieckie podręczniki, przepojone oczywiście komunistyczną propagandą. Do niemieckiego np. z wierszami o „Annie Pauker, eine Junge rumanische Lehrerin'". I aż dziw, że znalazł się też wiersz Rilkego, tak bardzo odstający od reszty: Es war ein Tag wie Tagen, alle die herbtlich wolkten Turę gingen zu, und dann kamst Du” co znaczy: Był dzień, jak każdy jesienny, pochmurny. Drzwi się otwierają i wtedy wchodzisz ty.

Pamiętam go, choć minęło prawie sześćdziesiąt lat, bo czułem w nim coś dobrego, ciepłego i ludzkiego, czego tak brakowało, choć żyliśmy podobno już tam, gdzie tak wolno dyszit czełowiek.

Jeszcze jestem

Ale przyszedł kwiecień roku 1940, masowe wywózki i koniec jakichkolwiek psich figlów- Zniknęło wielu kolegów, choćby Jaś Fabrycy, syn generała, Henio Kotowski - syn emerytowanego kapitana.

A reszta, zmęczona, niewyspana, nienocująca we własnych domach, trzymała przy łóżkach spakowane plecaki i - jak cały Lwów - suszyła na blasze komiśniak, ciemny chleb pakowany do przewiewnych worków, na wszelki wypadek, bo karmiono podczas transportu solonymi i suszonymi śledziami.

- Utkwił mi w pamięci - wspominał BOLESłAW BROŚ - jeden z ponurych dni okupacji sowieckiej, kiedy to profesor Brończyk, całkowicie załamany, nie był w stanie prowadzić zajęć i przestał całą godzinę lekcyjną w oknie. Dzień ten przypomniał w swoim „Dzienniku". Było to wczesną wiosną 1940, kiedy w ramach niespodziewanej deportacji wywieziono w odległe i nieludzkie rejony ówczesnego ZSRR tysiące Polaków. Podobne sceny - pisał - rozgrywały się w tysiącu domów lwowskich. Można sobie wyobrazić, w jakim nastroju szedłem rano na lekcje w gimnazjum. A ze mną reszta moich kolegów Polaków. Uczniowie siedzieli w grobowym milczeniu. Niemal każdy z nich stracił wśród wywiezionych kogoś bliskiego. Nie było mowy o prowadzeniu lekcji. Stanąłem w oknie i patrzyłem na ulicę. Z budynku naprzeciwko spóźniona ekipa policyjna wyprowadziła do ciężarówki rodzinę kilku osób. Ostatnia wskoczyła do wozu młoda, zgrabna dziewczyna, a kiedy auto ruszyło, stanęła i nadrabiając miną, zaczęła posyłać ręką całusy patrzącym z okna sąsiadom.

(...) Dyrektorka Menis umiała z pewnym poczuciem taktu czy tylko zażenowania trzymać się w ten dzień na uboczu. Nauczyciele ukraińscy i Żydzi próbowali prowadzić zwykłe zajęcia. Nieprędko rozeszła się duszna atmosfera przygnębienia.

JERZY BARAŃSKI:

- Choć baliśmy się oczywiście, gdy któryś z nauczycieli zaczął czytać wtedy listę obecności, jeden z nas krzyknął głośno zamiast „jestem" - „Jeszcze jestem!". Następny to samo, a potem cała klasa, a za nią inne! Jeszcze jestem! I tak przez kilka dni, wszystkich chyba nie wywiozą, w ogóle zresztą się nad tym nie zastanawialiśmy.

Nie śmieliśmy buntować się wprost, wyrażaliśmy to jednak inaczej; pamiętam nieoczekiwany, nagły seans nienawiści, zdaje się w dawnej pracowni pana od przyrody, gdzie poustawiono teraz gipsowe odlewy Stalinów. Ni z tego, ni z owego, bez powodu, zaczęliśmy je tłuc, walić w nie książkami, a przy okazji i w nasze szkolne gabloty! Zbiory pana od przyrody! Ze złości, z wściekłości, żeby się wyładować! Za to, co się stało z Polską, ze szkołą, z nami, z naszymi rodzicami, wyprzedającymi się za bezdurno na Krakidałach.

JERZY KURYŁOWICZ:

- Potem oczywiście dochodzenie, kto prowodyr? Przyznałem się, trudno, tak już mnie wychowano. I choć ja osobiście, przyznaję się, uczyłem się, bo poziom matematyki i fizyki, które lubiłem, był wysoki, ale mimo to zostałem ze szkoły usunięty. Przesiedziałem tydzień w domu, potem jednak Menis przysłała po mnie, pozwoliła wrócić. I dla szkoły lepiej było tego nie nagłaśniać.

ADAM TROJANOWSKI:

- Ostentacyjnie, demonstracyjnie, modliliśmy się też na początku i końcu zajęć, stając tyłem do Stalinów i Mołotowów, których odwracaliśmy nosami do ściany, żeby nie świdrowali nas wzrokiem! Z tym że nie przy nauczycielach, nie chcąc ich narażać. Przymykali zresztą oczy, stara kadra była po naszej stronie.

I wtedy właśnie Zbyś Herbert, cichutki dotychczas jak myszka, namówił kolegów, żeby tyłem do Stalinów ustawili też klasowe ławki, co z radością wykonali, ale skończyło się aferą. Wzywano do szkoły rodziców, jednak - jak wspomina Halina Żebrowska, siostra Zbigniewa - załagodził sprawę znajomy rodziców, inżynier Maksymilian Koczur, który projektował im dom w Brzuchowicach, wówczas przewodniczący komitetu rodzicielskiego. Przystojny, elegancki, zrobił wrażenie na dyrektorce Menis, też przecież kobiecie. Całując ją szarmancko w rękę, tłumaczył, że to młodzieńcze wybryki, że trzeba czasu, żeby wychować sowieckiego człowieka!

Uległa jego czarowi i Zbysiowi się upiekło, Jurkowi Kuryłowiczowi zresztą też.

Nie miało to wpływu na przeniesienie Zbysia od nowego roku szkolnego do żeńskich „Urszulanek". Zdzisław Sobieszczański, kolega z klasy, który też tam przeszedł, uważa, że stara kadra, która miała jeszcze pewne wpływy, celowo kierowała tam właśnie najlepszych, najspokojniejszych: żeby Sowieci nie rozwalili od razu żeńskiej, klasztornej szkoły.

Reszta kolegów niby im współczuła, śmiała się, że idą do babińca, do intrygantek, skarżypytek, donosicielek, przezywała dziuniami, siostrzyczkami urszulankami, w sumie jednak zazdrościła. Mieli już przecież po 16,17 lat i dziewczyny stawały się coraz ważniejsze!


1jak podaje absolwent VIII Gimnazjum - profesor Wacław Szybalski, każdy z uczniów obowiązkowo musiał pogładzić but ręką

2Inną wersję tego wiersza podał mi prof. Wacław Szybalski, również uczeń VIII Gimnazjum, starszy od Zbigniewa Herberta o 3 lata:
Wyzwoleni z panskich knutow
z pańskich spodni
z pańskich butów
wraz z radzieckich ludów kupą
też świecimy gołą dupą


Przeczytaj także:

  • "Szukanie prawdy o Herbercie" - wywiad z Joanną Siedlecką
  • "Herbert i Lwów" - wydanie specjalne miesięcznika LWOWSKIE SPOTKANIA z 2004 roku

    Powrót