Książka wydana przez Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1994.
Tekst książki w pliku PDF (1,4 MB) | ||||
  |
Część trzecia. Wrzesień 1939
Pod koniec sierpnia byłem już we Lwowie, choć trwały jeszcze wakacje, a rok akademicki miał się zacząć dopiero w październiku. Pewnego dnia byłem umówiony z Aleksandrą Valentówną na rozmowę w kawiarni „Roma", siedziałem przy stoliku na tarasie, gdyż było bardzo ciepło, i wziąłem do ręki wieczorną gazetę. Na pierwszej stronie, ogromną czcionką, wybita była najnowsza depesza: „Ribbentrop w Moskwie".
Byłem wstrząśnięty: zrozumiałem, że zawaliła się cała polityka Becka i że wybuch wojny jest przesądzony. Siedzieliśmy do późna w kawiarni, przyszli inni nasi znajomi, nikt o niczym innym nie mógł już mówić, jak tylko o tej złowrogiej wiadomości.
Następne dni sierpnia wypełniły gorączkowe przygotowania: w domu kleiłem okna paskami papieru, dostałem opatrunki, zdobyłem szybko kilka masek gazowych. Zgłosiłem się do kopania rowów przeciwlotniczych. Dostałem się do grupy, której wyznaczono miejsce na dawnym cmentarzu Stryjskim, po godzinie kopania pojawiły się kości, było wśród nich dużo dobrze zachowanych czaszek. Część młodych ochotników, widząc to, straciła ochotę do dalszej pracy. Ostatecznie jednak wykopaliśmy rowy: w tydzień później, w czasie kolejnego nalotu niemieckich samolotów w innej części miasta, będę krył się w podobnym rowie.
W dniu ogłoszenia mobilizacji zgłosiłem się w mojej komendzie Legii Akademickiej z prośbą o wcielenie mnie do wojska. Dyżurny oficer zapewnił, że wkrótce będą powołani wszyscy żołnierze Legii.
Wieczorem tego dnia spotkałem się z grupą przyjaciół w restauracji hotelu „George'a". Sala była pełna, orkiestra grała bez przerwy modną wówczas melodię Violetta. Opodal nas, przy połączonych stolikach siedziało kilkunastu wyższych oficerów, w tym dwóch generałów. Wyglądali na przyjezdnych, rozmawiali głośno i śmiali się. Co jakiś czas pojawiali się inni wojskowi, młodsi rangą, podchodzili do generalskiego stolika, coś meldowali i wychodzili z lokalu. Znaliśmy wielu obecnych, stałych bywalców „George'a"; wszyscy z uwagą przypatrywali się niezwykłym gościom, z pewnym zdziwieniem komentowano znakomity humor naszych wojskowych. Stanisław Olszewski co pół godziny biegł do telefonu — miał w domu zorganizowany nasłuch niemieckiego radia. Wreszcie wrócił z wiadomościami, że sądząc z tonu i treści audycji z Berlina, wojny nie da się już uniknąć. Zawiązała się dyskusja o przypuszczalnym przebiegu wydarzeń, przeważało zdanie, że będziemy musieli przetrzymać pierwsze uderzenie, nawet za cenę oddania sporego terenu, a następnie nasi sojusznicy rozpoczną wielką ofensywę na zachodzie i ostatecznie zwyciężymy. Jednym z ważkich argumentów była opinia, że na dłuższą wojnę Hitlerowi zabraknie nafty, a natychmiast będzie miał przeciwko sobie szczelną blokadę morską.
Nigdy już więcej nie byłem w hotelu „George'a": gdy pod koniec września wrócę do Lwowa, hotel będzie już zajęty przez okupacyjne władze radzieckie, potem zajmą go Niemcy.
Tej nocy długo chodziłem po mieście, byłem w sąsiedztwie kilku jednostek wojskowych. W oświetlonych koszarach trwał ruch, po ulicach jeździły wyładowane wojskowe wozy zaprzężone w piękne i dobrze utrzymane konie.
Na drugi dzień w środku miasta, na ulicy Akademickiej, byłem w tłumie żegnającym pierwsze wyruszające oddziały. Piechota z ciężkimi plecakami, ciężkie karabiny maszynowe, jakie w ostatnich latach kupowano ze składek społeczeństwa na Fundusz Obrony Narodowej, tabory konne; rzadko widać było działka przeciwpancerne polskiej produkcji, którymi słusznie chwalili się konstruktorzy. Żołnierzy żegnano bardzo serdecznie. Ogłoszenie mobilizacji przyniosło pewną ulgę w nastrojach, wiedzieliśmy z zagranicznego radia o naciskach sojuszników, aby zwlekać z mobilizacją, zaczynało to już wszystkich niepokoić. Widok tysięcy uzbrojonych, młodych i zdecydowanych bić się żołnierzy uspokajał, wszędzie wisiały jeszcze plakaty z wizerunkiem Rydza-Śmigłego i zapewnieniami, że jesteśmy „silni, zwarci, gotowi".
Słuchałem wtedy pilnie radia i jak wszystkich, rankiem l września zaniepokoiły mnie dziwne komunikaty: "Uwaga, uwaga — nadchodzi" lub: „Uwaga, uwaga — przeszedł" z podaniem jakichś liczb. Sądziliśmy w domu, że są to ćwiczenia, próba sprawności wojskowej. Nagle wyraźnie zdenerwowanym głosem spiker warszawskiego radia rozproszył wszelkie wątpliwości — wojna rozpoczęta. Wojska Rzeszy przekroczyły granice, lotnictwo niemieckie bombarduje miasta, Westerplatte broni się, wkrótce należy oczekiwać orędzia Prezydenta.
Byliśmy w domu wszyscy razem, moi rodzice, rodzeństwo i babka. Wiadomość, choć oczekiwana, wywołała poruszenie i przygnębienie starszego pokolenia: przeżyli już jedną wojnę światową, rosyjską okupację Lwowa, wojnę ukraińską i wojnę z bolszewikami. Wiedzieli lepiej od nas, co to oznacza. Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia ustaliliśmy pierwsze poczynania, należało zorientować się, czy będą czynne szkoły. Ojciec był wtedy dyrektorem III państwowego gimnazjum, siostra uczennicą u urszulanek. Należało zobaczyć, jak funkcjonuje miasto. Wychodząc z domu każdy miał zabrać swą maskę gazową.
Około południa wyszedłem z ojcem do miasta, w centrum na ulicach było sporo ludzi, handel działał normalnie, podobnie gastronomia, wydawało się, że nic się radykalnie nie zmieniło. Nadzwyczajne wydania gazet ukazały się dopiero po kilku godzinach. Lwów był daleko od niemieckiej granicy i wydawał się bezpieczniejszy. Byliśmy na placu Mariackim, gdy rozległy się syreny. Pomyśleliśmy z ojcem, że to znowu próbny alarm, gdy wtem pojawił się, w pełnym biegu, otwarty samochód wojskowy. Stał w nim podoficer i krzyczał głośno na przechodniów: „To nalot, to nalot — chować się!" Artyleria przeciwlotnicza zaczęła strzelać, usłyszałem charakterystyczny huk silników, a w chwilę potem silne wybuchy. To były pierwsze bomby, spadły w okolicach kościoła sw. Elżbiety, w pobliżu Dworca Głównego, na ulicy Pilichowskiej. Zdumiał mnie wtedy niezwykły spokój mego ojca, który nigdy nie służył w wojsku, ale był bardzo odważny. Dookoła nas wybuchła panika, rozpoczęła się bezładna bieganina. Skręciliśmy w boczną uliczkę i wkrótce powróciliśmy do domu, aby opowiedzieć o pierwszym nalocie, jaki przeżyliśmy. W kilka godzin później, już sam, pojechałem obejrzeć zbombardowane miejsce, kilka domów mieszkalnych było uszkodzonych, jeden wręcz rozpruty. Leżały odłamki gruzu i szkła, na bruku widać było ślady krwi, a nawet części poszarpanych zwłok.
Powiesiłem na ścianie dużą mapę Polski i słuchając komunikatów radiowych zacząłem wbijać szpilki z dużymi główkami, zaznaczając przebieg frontu. Czekaliśmy z wielkim niepokojem na komunikat o wypowiedzeniu wojny Niemcom przez naszych sojuszników, Wielką Brytanię i Francję. Przyszedł wreszcie 3 września; był to jedyny radosny dzień w tym najcięższym w latach wojny miesiącu. Zdawało mi się, i wszystkim naokoło, że los wojny jest już przesądzony, że z takimi sojusznikami sprostamy armiom Hitlera, że cała wojna będzie krótka. Jednak w ciągu następnych dni szpilki na mojej mapie zaczęły się niebezpiecznie przesuwać — 7 września powiedziałem głośno rodzicom, że z tego, co widzę, armie niemieckie przecięły Polskę i grozi nam klęska — Hitler będzie wkrótce pod Warszawą. Matka przyjęła tę wiadomość ze łzami w oczach.
Naloty na miasto były coraz częstsze, pojawiła się już pierwsza fala uciekinierów z Krakowa. Potwierdzili informacje o pełnym odwrocie armii, rozbiciu lotnictwa, okrucieństwach Wehrmachtu, rozpaczliwej obronie słabo uzbrojonych oddziałów i miażdżącej przewadze technicznej nieprzyjaciela. Lwów pęczniał w oczach, już nie tylko uciekinierzy z zachodniej części kraju, lecz także mieszkańcy okolic, zwłaszcza tych, gdzie przeważała ludność ukraińska, szukali w mieście schronienia, by uniknąć powtórzenia wydarzeń z lat 1918—20.
Radio podało wiadomość o upadku Westerplatte, informując równocześnie, że wszyscy obrońcy zginęli. Wkrótce zamilkła rozgłośnia w Raszynie i usłyszeliśmy odległy, charakterystyczny huk, rodzice wyjaśnili nam, że front się widocznie przybliża, bo słychać kanonadę artyleryjską. Pamiętali ją dobrze z poprzedniej wojny.
Młodzi ludzie, zgodnie z nawoływaniami władz, zaczęli opuszczać miasto. Sytuacja stawała się groźna, musiałem rozważyć, co robić, gdy Niemcy podejdą pod Lwów lub nawet rozpoczną oblężenie. O ochotniczym zaciągu nikt już nie myślał, rozbite oddziały wycofywały się przechodząc przez miasto na wschód. Zaczęto mówić o śmiałym manewrze naszej armii, koncentracji sił w południowo-wschodnich województwach dla przygotowania kontrofensywy. Wszyscy modlili się o deszcz, gdyż w błocie miały utknąć niemieckie czołgi, niestety, pogoda była cudowna, letnia, gorąca, niebo bez obłoków.
Radio niemieckie podawało triumfalne komunikaty Wehrmachtu o zajęciu całego Śląska, Krakowa, Łodzi, Bydgoszczy. 8 września podało wiadomość o kapitulacji Westerplatte, 9 — o walkach na przedmieściach Warszawy.
Miałem dodatkowe powody do obaw. Byłem, zwłaszcza w okresie poprzedzającym wybuch wojny, zaangażowany w akcje i wystąpienia zdecydowanie antyhitlerowskie, znany byłem w środowisku uniwersyteckim z moich poglądów. Wiedziałem o ścisłej współpracy nacjonalistów ukraińskich i ich jaczejek uniwersyteckich z Niemcami: można się było spodziewać najgorszego. Wiedziałem dobrze, co spotkało aktywistów demokratycznych organizacji po zajęciu przez Niemców Austrii oraz Czech.
Podobnie myślało wielu innych moich kolegów: porozumieliśmy się i 10 września, widząc, że położenie na frontach szybko się pogarsza, podjęliśmy decyzję: opuszczamy miasto i idziemy na południowy wschód, wraz z wojskiem. Na pytanie, co robić, jeśli okaże się, że wojna, a w każdym razie ta jej faza, jest przegrana, nie mieliśmy jasnej odpowiedzi, ale zarysowały się od razu dwie opcje. Część już wtedy była zdecydowana przekroczyć granicę, najchętniej węgierską lub rumuńską, i iść na emigrację. Argumenty były proste: powtarzamy polską lekcję historii, która uczy, że po upadku kraju trzeba go opuścić i walczyć dalej za granicą. Tak postępowały poprzednie pokolenia, teraz będzie prościej, bo mamy potężnych sojuszników i w nich nasza nadzieja. Na wiosnę wrócimy z ich armiami do Polski. Nie należy także niepotrzebnie zwiększać strat w ludziach, zwłaszcza wśród demokratycznej inteligencji: postępowanie hitlerowców, nawet w ich własnym kraju i w stosunku do własnych obywateli, wskazuje, co może nas czekać. Druga część, do której należałem, uważała, że nie można przedwcześnie decydować się na opuszczenie kraju, który walczy. Co więcej, nawet w najgorszej sytuacji potrzeba będzie ludzi na miejscu.
Ustaliliśmy, że cała grupa spotka się w nocy z 10 na 11 września na wschodnim przedmieściu Lwowa. W południe zawiadomiłem moją rodzinę o decyzji wyjścia z miasta, zacząłem się pakować. Ubrałem się jak na wycieczkę w góry, wziąłem plecak i najniezbędniejsze rzeczy, trochę pieniędzy. Ustaliliśmy z kolegami, że kto może, weźmie ze sobą broń. Nie miałem oczywiście żadnego pozwolenia, ale zabrałem z domu przechowywany tam rewolwer mojego wuja, Juliana Staszkiewicza, zdobyty przezeń w czasie obrony Lwowa w 1918 roku. Miałem do niego kilkanaście naboi, załadowałem go, był wielki i ciężki. W czasie I Wojny Światowej ten typ broni służył austriackiej żandarmerii wojskowej. Teraz stanowił poważne ryzyko; w czasie wojny uzbrojony cywil bez stosownych dokumentów może od razu wpaść w groźne tarapaty. Liczyłem jednak, że będziemy w grupie i w razie czego potrafię się wytłumaczyć. Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy ze stopnia rozprężenia, jakie zapanowało w kraju. W ciągu następnego tygodnia przebyłem paręset kilometrów przez wsie, miasteczka i miasta, nikt mnie nie zapytał o dokumenty, nikt nie kontrolował, nie widziałem ani jednego posterunku żandarmerii wojskowej.
Ojciec i matka zgodzili się ze mną, że powinienem wyjść ze Lwowa, ale byli bardzo przygnębieni, matka pełna niepokojów i łez.
Noc była ciemna, gorąca, trwały naloty, strzelała artyleria przeciwlotnicza, w mieście płonęły budynki, na które spadły bomby, unosiły się kłęby dymu. Z wysokości ulicy Łyczakowskiej widziałem pełen grozy obraz miasta oświetlonego łunami pożarów. W ciemnościach nie mogliśmy się znaleźć, nie wszyscy widać przyszli o tej samej porze. Część z niejasnych powodów nagle zniknęła i poszła w innym kierunku. O niektórych dowiedziałem się dopiero po latach, o niektórych słuch zaginął.
Gdy trochę się rozwidniło, okazało się, że idziemy w kilkuosobowej grupie.
Oprócz mnie była tam Maria Fiderer i Przemysław Ogrodziński, Józef Fell i Adam Ostrowski, mało znany mi kolega, Zygmunt Krąpiec, oraz dwóch młodych ludzi, których nazwisk nawet nie znałem. Postanowiliśmy oderwać się od frontu i pójść możliwie szybko, forsownym marszem na południowy wschód. W ciągu doby przeszliśmy prawie sześćdziesiąt kilometrów. Przed wyjściem z domu w ostatniej chwili wyrwałem ze starego szkolnego atlasu mapę trzech województw: lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego, orientowaliśmy się według tej mapy. W ciągu tygodnia dotarliśmy w okolice Trembowli.
Przez pierwsze dni szliśmy pieszo drogami coraz to bardziej przepełnionymi tłumem uciekinierów. Kilka razy dziennie nalatywały na nas niemieckie samoloty, ostrzeliwując z broni maszynowej. Gdy słyszeliśmy huk motorów, rozpraszaliśmy się i szukaliśmy schronienia w rowach i na polach. Młodzi ludzie szli na południowy wschód w nadziei, że trafią nareszcie na rejon zapowiadanej koncentracji, ale razem z nami szły jedynie rozbite oddziały, w nieładzie. Cały dzień towarzyszyły nam resztki rozbitego krakowskiego pułku lotniczego — żołnierze szli pojedynczo lub parami, znużeni i milczący, bez dowódców, nie chcieli o niczym rozmawiać. W samochodach ciężarowych i osobowych, na furgonach wojskowych, bryczkach i chłopskich drabiniastych wozach uciekała rzesza mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, z dobytkiem przypadkowo zgarniętym w chwili opuszczenia domu. Ludzie byli zdezorientowani i zagubieni.
Już wkrótce na emigracji podjęte będą próby usprawiedliwienia, a nawet zaprzeczenia wydarzeniom, jakie w tych dniach września rozegrały się na szosach południa Rzeczypospolitej. Byłem tam i przez cały tydzień widziałem ucieczkę nie tylko wysokich urzędników państwowych, lecz także oficerów z całymi rodzinami. Widziałem nawet żołnierzy służby sanitarnej, którzy w pewnych miejscach usiłowali samorzutnie stworzyć punkty kontrolne, zatrzymywać wojskowych uciekinierów. Prawdą jest, że bohatersko walczyło Westerplatte, że broniła się Warszawa i Lwów, że zmagano się pod Kutnem;
prawdą jest jednak także to, ze na drogach prowadzących do Rumunii i Węgier działy się rzeczy skandaliczne. Nie jest żadnym usprawiedliwieniem fakt, że w następnym roku podobne wydarzenia powtórzą się we Francji.
Zaraz drugiej nocy w pobliżu miejscowości Pomorzany natknęliśmy się na mały oddział wojska. Dowódca, kapitan, ostrzegł nas, że wokół bandy ukraińskich nacjonalistów atakują cofających się żołnierzy. Zaproponował nam, abyśmy wzięli od niego broń wojskową, pytał, czy nie mamy jakichś map. Pokazałem mu swoją, szkolną, ucieszył się ogromnie. Wkrótce zaobserwowałem, że nasze cofające się oddziały zachodzą do szkół wiejskich i szukają map, bo nie mają ich w swoim wyposażeniu. W tydzień później przekonałem się, że wkraczające radzieckie oddziały miały mapy obejmujące tereny aż po granicę Jugosławii.
W ówczesnej panice na drogach można było napotkać niezwykłe obrazki:
czas jakiś szliśmy obok człowieka, który uciekał jadąc, bardzo powoli, na olbrzymim walcu drogowym. Gdy go zapytałem, dlaczego to robi, odpowiedział: „Nie rzucę przecież walca, odpowiadam za niego". Od czasu do czasu ktoś uciekał pod prąd, w przeciwnym, północnym kierunku, powodując dodatkowe zamieszanie. Administracja publiczna tamtych terenów znikła zupełnie, nikt nawet nie usiłował utrzymać jakiegokolwiek porządku. Żywioł górował nad wszystkim.
Czwartego dnia nasza sytuacja niespodziewanie się poprawiła. Byliśmy wszyscy wyczerpani marszem, nalotami i widokiem niebywałego chaosu, jaki nas otaczał, kończyły się nam wzięte z domu zapasy jedzenia. Postanowiliśmy zajść do leżącego opodal drogi dworku ziemiańskiego, poprosić o pomoc, możliwość odpoczynku, żywność. Przyjął nas zaraz starszy już właściciel, przedstawiliśmy się, pamiętam, iż jego nazwisko zaczynało się na literę K. W dwa tygodnie później dowiedziałem się, że jako ziemianin został aresztowany przez władze radzieckie i wywieziony. Gdy wytłumaczyliśmy, kim jesteśmy i o co prosimy, pozwolił nam umyć się i zjeść, dal także wiktuały na drogę. Po godzinie wyruszyliśmy dalej i wtedy, żegnając się, nasz chwilowy gospodarz zaproponował nam parę koni i wielki wóz drabiniasty: „Weźcie, gdy będzie można, oddacie mi, jeśli nie, to sprzedajcie, ale konie oddajcie w dobre ręce". Przyjęliśmy ten nieoczekiwany dar, choć nikt z nas nie potrafił obchodzić się ani z końmi, ani z wozem. Nie było jednak czasu na naukę, podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej. Na wozie umieściliśmy plecaki i odpoczywaliśmy na nim na zmianę.
Od początku wędrówki, zwłaszcza w nocy przekonałem się, że porządek panował jedynie w dość licznych wtedy na tamtym terenie polskich wsiach. Z wybuchem wojny chłopi zorganizowali natychmiast własną straż nocną, pilnowali wejść do wsi, utrzymywali, jak mogli, spokój. Obawiali się przede wszystkim nacjonalistów ukraińskich, gdy orientowali się, że jesteśmy Polakami, i to z miasta, przepuszczali nas i wskazywali drogę.
W piątym dniu drogi przybyliśmy do miejscowości Podhajce, pamiętnej z czasów Jana Sobieskiego, gdy miasto było zagrożone przez armię tatarsko-kozacką. Okazało się, że mieszka tam bliska rodzina jednego z naszych towarzyszy, Józefa Fella: udzielono nam bardzo serdecznej gościny, poinformowano o sytuacji. Wyglądała strasznie — Warszawa i Lwów były oblężone, armia poznańska Kutrzeby — rozbita, Niemcy przeszli już na tereny na wschód od Wisły i Bugu. Żadnej pomocy od sojuszników nie widać. Postanowiliśmy ruszyć naszym wozem dalej, w kierunku na Trembowlę.
Po południu 17 września znaleźliśmy się znowu w gościnie w dworze ziemiańskim najbliższym naszej drogi. Majątek był wielki, zaproponowano nam posiłek w ogromnej kuchni. Od służby dowiedzieliśmy się, że już dwa dni siedzi tu grupa wysokich urzędników z jakiegoś ministerstwa w Warszawie i że na podwórzu palą bez przerwy przywiezione dokumenty.
Nieoczekiwanie zanim skończyliśmy nasz posiłek, usłyszeliśmy niedalekie strzały i huk motorów, leciały samoloty. Huk ten wydawał mi się jakiś inny, jakby nie niemieckich maszyn, do dźwięku których już się przyzwyczaiłem. Zdecydowaliśmy się natychmiast opuścić dwór i ustawiliśmy wóz na drodze, która nagle zaczęła pustoszeć. Z przejeżdżającego szybko samochodu ktoś nam krzyknął, że droga jest zablokowana przez sowieckie czołgi, które strzelają do ludzi. Ruszyliśmy więc w przeciwną stronę, na północ, poganiając ile się da konie, i po kilku minutach byliśmy sami na zupełnie pustej szosie. Jeszcze kilkaset metrów i natknęliśmy się na grupę kilku osób uciekających w naszym kierunku. Z bezładnych krzyków wynikało, że i w tym kierunku drogę blokują obce czołgi, strzelając do wszystkiego, co się rusza.
Zeskoczyłem z wozu i kazałem powożącemu Zygmuntowi Krąpcowi skierować go prosto w pole, było to pastwisko przechodzące w podmokłą łąkę. Dołączył do nas nie znany młody chłopak, miał przestrzeloną z tyłu marynarkę, cudem ocalał, uciekał z ostrzelanego samochodu. Wóz po chwili utknął w bagnie, zostawiliśmy go i wyprzęgając konie pobiegliśmy od szosy w kierunku najbliższych zabudowań. Odległość nie była większa niż kilometr.
Wieś okazała się ukraińską: kanonada zaniepokoiła chłopów, kilka grupek obserwowało nas podejrzliwie. Zacząłem rozmawiać z ludźmi, oświadczyłem, że musimy tu zanocować, gdyż nasz wóz utknął w bagnie. Rano wyciągniemy go i pojedziemy dalej. Na propozycję, byśmy się rozdzielili i nocowali każdy w innej chałupie, odpowiedziałem twardo, że zajmujemy wszyscy jedną chałupę na skraju wsi. Mieliśmy ze sobą zaledwie dwa rewolwery i niewielką ilość naboi, zajęliśmy wybrany dom i postanowiliśmy całą noc pełnić warty. W pobliżu trwała strzelanina, błyskały światła — widocznie przechodziły oddziały wojska — i sądziliśmy, że Ukraińcy nie zaryzykują napadu.
Gdy stałem w nocy na warcie, dwóch młodych towarzyszy, którzy szli z nami ze Lwowa (jeden z nich był synem znajomego profesora uniwersytetu) podeszło do mnie po cichu. Postanowili wyruszyć natychmiast w kierunku granicy rumuńskiej, bo jutro może być za późno. Nie zatrzymywałem ich, nie wiedziałem sam, co przyniesie następny dzień i co właściwie się wokoło dzieje.
O świcie bardzo ostrożnie, kryjąc się w polu kukurydzy, podszedłem do szosy. Po chwili zobaczyłem przejeżdżający niewielki oddział kawalerii, nie więcej niż pięćdziesięciu jeźdźców. Poznałem ich sylwetki, mundury, inny niż polski sposób trzymania się w siodle: nie było wątpliwości, to była radziecka kawaleria. W pół godziny później przejechał niewielki oddział pancerny, na czele jechał samochód pancerny, widziałem, jak się obraca lufa, od czasu do czasu padał strzał, choć nie widać było żadnego celu.
Postanowiliśmy odczekać parę godzin i ruszyć w stronę powrotną, na Podhajce. Nie mogliśmy ryzykować dalszego pobytu we wsi, której mieszkańcy patrzyli na nas coraz bardziej wrogo. Po południu wydobyliśmy z błota nasz wóz i ruszyliśmy.
Wciąż jeszcze nie było dla nas w pełni jasne, co się właściwie stało. Już kilka dni nie mieliśmy wiadomości ani z radia, ani z gazet, rozważaliśmy więc różne warianty sytuacji, która mogła doprowadzić do pojawienia się armii bolszewickiej na naszych terenach. Można było przypuścić, że Armia Czerwona wkroczyła zaniepokojona przybliżaniem się wojsk niemieckich do jej granic i że jest to jakaś — oczywiście pod każdym względem bardzo kosztowna — forma pomocy Polsce. W nieudanych rokowaniach z zachodnimi sojusznikami Moskwa stale wysuwała sprawę ewentualnego przemarszu przez Polskę, ale Beck stanowczo odrzucił takie projekty. Może teraz rozwój sytuacji na frontach zmusił go do ich przyjęcia? Przy takim wkroczeniu incydenty, strzelanina byłyby nieuniknione i stanowiły dodatkową cenę pomocy.
Druga możliwość była gorsza. Widząc naszą klęskę militarną Rosja, biorąc odwet za 1920 rok, zajmuje wschodnie tereny Polski. Wydawało mi się, że to drugie przypuszczenie jest bardziej prawdopodobne, już wtedy uświadomiłem sobie, że zaszły wydarzenia ogromnej wagi nie tylko dla Polski, być może nawet ważniejsze niż nasz konflikt zbrojny z Niemcami. Rewolucja bolszewicka wyszła ze swych granic, ustanowionych w latach dwudziestych głównie dzięki zwycięstwu Polski w wojnie, przełamała kordon sanitarny, który dyplomacja zachodnia zbudowała po Wersalu. Jeśli tak, to znowu odżyło hasło Lenina i Trockiego z 1920 roku: „Po trupie Polski do światowej rewolucji", i Polska jest pierwszą ofiarą.
Większość moich towarzyszy przychylała się jednak do pierwszej wersji i bardziej optymistycznie niż ja patrzyła na wydarzenia ostatniej doby. Nikt z nas nie przypuszczał, że mamy do czynienia z nowym, wcześniej ukartowanym rozbiorem Polski. Dopiero za parę dni dostanę do ręki numer gazety „Izwiestia" z 18 września 1939 roku, z wydrukowaną mapą. Linia demarkacyjna między Niemcami a Rosją leży na tej mapie wzdłuż Narwi, Wisły i Sanu, zostawia po radzieckiej stronie nie tylko Lwów i Wilno, lecz także Białystok i Lublin, Zamość i Pragę — prawobrzeżną część Warszawy. Linia ta nie miała nic wspólnego ani z ówczesną mapą etnograficzną, ani z tzw. linią Curzona, na którą nieraz propaganda wroga Polsce usiłowała się powoływać.
Wkrótce dojechaliśmy do pobliskiej wsi Zlotniki. Na placu w środku wsi było tłumnie, nie ujrzałem jednak żołnierzy; postanowiliśmy zatrzymać się i kupić coś do jedzenia, a także dowiedzieć się czegoś o sytuacji. Nasze pojawienie się wywołało w tłumie widoczne poruszenie, jacyś młodzi ludzie podeszli do koni, zaczęli je oglądać i poklepywać, inni wyraźnie nas otaczali. Zorientowałem się, że jesteśmy we wsi ukraińskiej, wojska czerwone przeszły tędy, żadnych władz ani oddziałów polskich już tutaj nie ma. Wtem jakaś starsza kobieta podeszła z boku do naszego wozu i powiedziała cicho; „Uciekajcie, bo was zaraz zabiją". Nie było chwili do stracenia: wyjęliśmy broń i zacięli konie, tłum rozstąpił się, poleciały za nami kamienie i obelgi. W kilka godzin później we wsi był pogrom, jego ofiarami padli miejscowi Polacy i Żydzi.
Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko jechać szosą do większego miasteczka, a jeśli można, wprost do Podhajec. Parę kilometrów za wsią zobaczyłem z bliska pierwszego krasnoarmiejca: kołysał się na koniu i nie zwracał na nas żadnej uwagi. Wkrótce minęliśmy oddział kawalerii liczący około stu ludzi. Przejechaliśmy obok nich niby spokojnie, ale po kilku minutach
zorientowałem się, że dogania nas z tuzin jeźdźców, którymi dowodzi ktoś wyższy rangą. Otoczyli nasz wóz, kilku zeskoczyło z koni, zobaczyliśmy wymierzone w nas lufy i usłyszeliśmy rozkaz: ,,Oddać broń!" Opór nie miał sensu, oddaliśmy nasze dwa rewolwery, kawalerzyści zrewidowali nasze plecaki, zabierając turystyczne noże. Teraz padło pytanie: „Kim jesteście, skąd macie konie?"
Dopiero później zrozumiałem, skąd to zainteresowanie końmi: od czasów kolektywizacji w Rosji i na Ukrainie nikt nie mógł mieć własnych koni, posiadacz konia był dla tych ludzi od razu kimś podejrzanym. Żołnierze mówili łamanym rosyjsko-ukraińskim językiem, który wtedy już nieźle rozumiałem, przyzwyczajony od dziecka do ukraińskiego. Zacząłem tłumaczyć, że jesteśmy studentami, uciekinierami, uciekamy przed frontem, przed hitlerowskimi Niemcami, teraz chcemy wracać do domu, do Lwowa. Konie otrzymaliśmy od znajomych na drogę.
Nieoczekiwanie dla mnie Maria Fiderer i Przemysław Ogrodziński wyciągnęli z plecaków swe legitymacje partyjne, byli członkami PPS, i pokazali je na dowód, że są, jak to określili, anty faszystami. Nie na wiele to się przydało, dowódca patrolu odsunął legitymacje i powiedział dobitnie: „PPS to partia burżuazyjno-nacjonalistyczna'"'. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że Armia Czerwona działa w sojuszu z Hitlerem i że przedstawianie się jako „antyfaszysta polski" nie było najlepszą rekomendacją.
Nagle ton dowódcy, dotychczas raczej spokojny, gwałtownie się zmienił, żołnierz pełnym nienawiści głosem krzyknął: „Zejść z wozu, ręce do góry, ustawić się nad rowem, obrócić się!"
Stałem pierwszy w szeregu nad rowem przydrożnym, przed sobą miałem szerokie, jasne pole, za plecami — krasnoarmiejców z karabinami i ich dowódcę z naganem w dłoni. Wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin były tak nieoczekiwane i koszmarne, tak przytępiły moje reakcje, że wydawało mi się wręcz oczywiste, że właśnie tu przyjdzie mi zakończyć życie. Przemknęła mi przez głowę myśl, że zapewne moja rodzina nigdy się nie dowie, co się ze mną stało.
Oficer, lejtnant, wytrzymał nas dłuższą chwilę, następnie kazał nam się obrócić i podszedł do mnie. Oparł mi nagan na brzuchu, stałem nadal z podniesionymi rękami, a on zaczął... przemówienie propagandowe!
„Żyliście tu bardzo źle, my o tym wiemy. Było tu bardzo ciężko, głód i ucisk,
rządzili wami kapitaliści, bankierzy i obszarnicy. Nie było żadnej wolności. Przyszliśmy was wyzwolić, pańskiej Polski już nie ma i nigdy nie będzie, będzie tu władza radziecka, radziecka Ukraina, ale i wam, Polakom, będzie dobrze. Musicie tylko uczciwie pracować, a zobaczycie, jak sprawiedliwy jest radziecki ustrój."
Słyszałem potem setki propagandowych przemówień, ale to jedno, pierwsze, z ust bolszewickiego lejtnanta wciskającego mi nagan pod żebra, zapamiętałem dokładnie na całe życie. Było w nim coś z upiornej groteski: patrząc mu z bliska w twarz widziałem, że nie tylko przeszedł niedawno stosowne przeszkolenie, lecz że rzeczywiście wierzył w to, co mówił.
Na razie zakończył swój wykład, cofnął się o krok i kazał nam opuścić ręce. Teraz oznajmił, że mamy rozkaz przenocować w najbliższej chałupie, nigdzie się stamtąd nie ruszać, a nazajutrz pojedziemy z jego oddziałem. Trzech żołnierzy na koniach odprowadziło nas wraz z wozem do najbliższej zagrody. Mieszkał tam miejscowy działacz polskiego związku włościańskiego. Stał na podwórzu i widział, co się z nami stało, przyjął nas spokojnie, nakarmił, przygotował nocleg na sianie. Rozmawiałem z nim długo. Nie dopuszczał myśli o klęsce, a zwłaszcza utracie tych ziem, sytuację traktował jako chwilową, był przekonany, że trzeba przetrwać i wszystko się zmieni. „To jest Podole, to jest Polska, jesteśmy tu od pokoleń, mogą nas wypędzić, ale i tak tu wrócimy, to nasza ziemia" — powtarzał spokojnie.
Rano przyjechali po nas krasnoarmiejcy i wskazali nam miejsce w taborze oddziału, między ich dwoma wozami. Ruszyliśmy, wyglądało, że traktują nas jak jeńców. Z rozmów i zachowania żołnierzy wynikało, że obawiają się niespodziewanego ataku czy też podstępu.
Około południa wydarzył się tragiczny incydent. Przejeżdżaliśmy właśnie koło wiejskiej zagrody, gdy usłyszeliśmy z jej wnętrza krzyk kobiecy i jak gdyby dźwięk rozbitego naczynia. Bez żadnego rozkazu żołnierze znajdujący się obok nas zaczęli strzelać w kierunku chałupy, towarzyszący nam z tylu oddział kawalerii rozwinął się w szyk i z dobytymi szablami ruszył przez pole, kierując się na dom. Wozy zatrzymały się, wydarzenia rozegrały się w odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów od nas. Z chałupy wybiegły dwie wiejskie baby i stary mężczyzna, padli na kolana i żegnając się szerokim gestem, z krzykiem wzywali łaski Bożej; po chwili wszyscy leżeli na trawie podziurawieni kulami. Grupa żołnierzy przeszukała dom, po kwadransie ruszyliśmy dalej. Po jakiejś godzinie zagadnąłem po ukraińsku jadącego obok mnie krasnoarmiejca;
„Co tam znaleźliście w tym domu?" Odpowiedział spokojnie: "A nic".
Pod wieczór znaleźliśmy się w Podhajcach. Tu, na ulicach zatłoczonego miasteczka, pełno było samochodów i oddziałów radzieckich, szyk został rozerwany, tabory, z którymi jechaliśmy, gdzieś się odłączyły, skręciliśmy wozem w bok i czekaliśmy. Nikt nas nie wzywał, nie zmuszał do dalszej jazdy.
Wkrótce byliśmy znowu w domu rodziny Fellów, gdzie znaleźliśmy gościnę i pomoc. Wiadomości o sytuacji w kraju i na świecie były ponure. Bronił się wprawdzie jeszcze Lwów, broniła Warszawa, ale rząd i wódz naczelny opuścili kraj i schronili się w Rumunii. Na żadną pomoc sojuszników liczyć nie możemy. Niemcy hitlerowskie i Rosja bolszewicka są w sojuszu, polski ambasador musiał opuścić Moskwę, ziemie, na których jesteśmy, mają być przyłączone, jako Zachodnia Ukraina, do Ukrainy radzieckiej.
Dopiero w Podhajcach, we względnie bezpiecznym miejscu, mogłem przyjść do siebie i ocenić sytuację. W mieście był już radziecki komendant, znalazł też pomocników wśród miejscowych, niektórzy z nich nałożyli na rękawy czerwone opaski. Zaprowadzono szybko względny porządek, ale łączność kolejowa była przerwana. W magazynach kolejowych było wciąż sporo towarów i pewnego ranka wdarła się do nich, zabijając strażnika, grupa okolicznych ukraińskich chłopów. Przejeżdżający przypadkowo oddział radziecki otworzył do nich ogień z samochodu ciężarowego, na którym umieszczony był karabin maszynowy, używany wówczas do zwalczania nisko lecących samolotów. Całą następną dobę słychać było krzyki rozpaczy kobiet, które przyszły ze wsi zabrać zabitych i rannych w tej masakrze.
W domu Fellów znalazł także schronienie ziemianin z okolicy, dr Aleksander Raczyński, prawnik, po 1918 roku długoletni prezes Krajowego Urzędu Odbudowy, w gabinecie Kazimierza Bartla minister rolnictwa, znawca prawa pracy, pracownik naukowy UJK. Był to starszy, elegancki pan, zbiegł ze swego majątku jedynie z małą podróżną walizeczką i żółtą maseczką na czarnej wstążce, którą stale nosił na ręku. Wyjaśnił mi, że w sierpniu zamówił w prywatnej firmie we Lwowie maskę gazową i tylko taką mu przysłali. Przesiadywałem długo w jego pokoju, rozmawialiśmy o sytuacji, widział ją w' bardzo ciemnych barwach, także osobiście. Miał ze sobą klucz do sejfu w Banku Hipotecznym we Lwowie. Majątek ziemski, który prowadził, był już rozgrabiony przez chłopów, doniesiono mu o szczegółach: martwiło go zwłaszcza, że wyrżnięto całkowicie rasowe kury, które sprowadził dla swej fermy z Danii; „Za sto lat nie będą tu mieć takich kur" — powtarzał mi codziennie.
Okno pokoju, w którym mieszkał, wychodziło na miejscowy areszt, przejęty już przez NKWD. Co dzień widział, jak przywożą jego sąsiadów-ziemian i sam z godziny na godzinę oczekiwał podobnego losu. Posłużyłem mu raz za tłumacza, gdy weszła kolejna kontrola, dwóch krasnoarmiejców; zapytany, czym się zajmuje, Raczyński podniósł się z krzesła i z godnością oświadczył, iż jest ziemianinem. Na szczęście wytłumaczyłem żołnierzom, że stary człowiek pracuje jeszcze na ziemi, ale zachorował i przyjechał leczyć się w miasteczku.
Po kilku dniach przeżyłem znowu wstrząs: przez miasto pędzono dużą grupę jeńców, byli to wzięci do niewoli polscy żołnierze, w tym wielu oficerów w mundurach różnych formacji. Szli długą kolumną, prawie bez rzeczy osobistych, nawet bez czapek, wydali mi się jacyś bierni, posłuszni. Konwojowała ich zaledwie garstka krasnoarmiejców z karabinami w rękach, ucieczka, zwłaszcza w miasteczku, była w tych warunkach bardzo łatwa. Skorzystał z niej tylko jeden człowiek, chorąży w średnim wieku, który wykorzystując chwilę nieuwagi konwoju, na moich oczach skrył się za zabudowaniami w pobliżu domu Fellów. Zaprosiłem go do środka, szybko zrzucił mundur, przebrał się w stare ubranie parobka i zniknął. Mundur zniszczyliśmy.
Ogromna większość z tych pędzonych wówczas po ulicach Podhajec oficerów szła drogą, która prowadziła do Katynia. Zastanawiałem się nieraz, wracając myślą do tego widoku, dlaczego byli tacy bierni, jakby w stanie głębokiego szoku. Sądzę, że były po temu różne powody: pogodzenie się z losem wziętego do niewoli żołnierza, wiara w status jeńca, ale także wewnętrzne, psychiczne załamanie, moment głębokiego zwątpienia, utraty wiary w naszą zdolność do istnienia jako samodzielnego państwa, w sens jego obrony. Gdy 17 września klęska militarna zamieniła się w katastrofę, uczucia takie przeżywało wielu ludzi, nie tylko żołnierze. Gorycz tej chwili była niezmierna, paraliżująca każde działanie, wypowiadano wtedy, zwłaszcza wśród inteligencji, sądy nihilistyczne, powtarzano opinie głoszone kiedyś przez francuskiego filozofa Pierre'a Proudhona, że Polska zginęła zgodnie z prawem historii. Otrzeźwienie przyszło szybko, już w październiku w kraju i za granicą zaczynamy odzyskiwać równowagę psychiczną i zbiorową wolę, wchodzimy w tak dobrze historycznie wyćwiczone role, role emigracji i konspiracji, walki o niepodległość. Chwila szoku jednak była i porażała łudzi.
Pod koniec września sprawy zaczęły się przejaśniać: Lwów obronił się wprawdzie przed atakiem Niemców, ale poddał się Armii Czerwonej, Warszawa kapitulowała, kraj przecięła nowa granica dwu zaborów, działania wojenne dobiegały końca. Mogliśmy opuścić Podhajce i gościnny dom rodziny Fellów, którym tyle zawdzięczaliśmy. Znaleźliśmy samochód ciężarowy, którego kierowca zgodził się odwieźć nas do Lwowa, sprzedaliśmy wóz i konie, za te pieniądze wróciliśmy bez przeszkód. W Podhajcach krążyły budzące grozę opowieści o zniszczeniach, pożarach i bombardowaniach Lwowa; sam słuchałem godzinnego opowiadania naocznego świadka spalenia budynku Teatru Wielkiego. Na szczęście okazało się, że straty są stosunkowo niewielkie, a budynek teatru nie uszkodzony.
Tak oto wróciłem z dramatycznej,, wrześniowej wędrówki do mego drogiego miasta, bliskich mi ludzi, mieszkania i książek. Rodzina, a zwłaszcza matka, witała mnie jak powracającego z tamtego świata.
Był to jednak już zupełnie inny Lwów.
Lwów zastałem przepełniony ludźmi i ogłuszony wydarzeniami. Wkrótce po powrocie odbyłem dłuższą rozmowę z prezesem Stronnictwa Demokratycznego, Stanisławem Olszewskim. Uważał, że wobec klęski, jaką ponieśliśmy, najważniejsze jest przetrwanie, zorganizowanie powszedniego, codziennego życia. Na ogólne perspektywy patrzył optymistycznie. Jest już przecież rząd na emigracji, tworzy się nowa armia we Francji, sojusznicy są z nami, na wiosnę rusza ogromna ofensywa aliantów i wszystko się zmieni. Granice nie były jeszcze szczelne, stosunkowo łatwo można było przejść na drugą stronę, do utworzonej przez Niemców Generalnej Guberni, skąd przenikały wiadomości o ostatnich wydarzeniach. Przez okazję dotarł list z Warszawy od mojej ciotki, Wandy Pogonowskiej: przeżyła z całą rodziną wrzesień, ale w czasie bombardowania zginęli członkowie dalszej rodziny, w tym kuzyn i serdeczny przyjaciel mego ojca, prawnik, Feliks Flechner.
Wielu uciekinierów z zachodniej części kraju opuściło Lwów wracając do siebie, zaczęto też organizować szlak emigracyjny przez Karpaty Wschodnie na Węgry, szli przede wszystkim młodzi ludzie z nadzieją zaciągnięcia się do armii we Francji. Byli wśród nich moi koledzy, miałem propozycje przyłączenia się do nich. Zdecydowałem się pozostać w kraju, we Lwowie, gdyż los emigranta nie pociągał mnie, sądziłem, że przynajmniej część aktywnych ludzi powinna pozostać na miejscu.
Tymczasem okazało się, że będą pracować wyższe uczelnie, przede wszystkim uniwersytet, i że będę mógł kontynuować studia na trzecim roku prawa.
Wtedy to, w październiku 1939 roku, uczestniczyłem w poufnym spotkaniu, jakie odbyło się na uniwersytecie, na katedrze prawa międzynarodowego. Uczestniczyło w nim kilkanaście osób, w większości starszych ode mnie, asystentów i docentów, ludzi związanych lub bliskich demokratom. Zebranie prowadził docent Zenon Wachlowski — współpracownik profesora Ludwika Ehrhcha.
Krótko wyłożył swój pogląd na sytuację i wypływające z niej wnioski. Ponieśliśmy klęskę, mówił, ale za jakiś czas wszystko się odwróci, zachodni sojusznicy są potężni i zarówno Niemcy, jak i Związek Sowiecki muszą przegrać wojnę. Katastrofa wrześniowa oznacza także koniec rządów pomajowych, zaczną się walki polityczne na emigracji, zacznie się konspiracja niepodległościowa w kraju. Jest ona konieczna ze względów patriotycznych, ale także, co trzeba powiedzieć otwarcie, z niej właśnie wyjdzie kolejna grupa rządząca Polską, która obejmie władzę po wojnie. Wniosek jest prosty
— zacznijmy konspirację.
Kilka osób poparło Wachlowskiego, gdy glos zabrał Przemysław Ogrodziński; oświadczył, że dla niego i kolegów, których reprezentuje, propozycja jakiejkolwiek konspiracji przeciwko Związkowi Radzieckiemu jest nie do przyjęcia.
Ogrodziński reprezentował lewicę PPS zasiloną we Lwowie licznymi uciekinierami z innych części Polski (później zostanie wraz z ojcem uwięziony za fałszowanie dokumentów paszportowych; obaj nieoczekiwanie dość szybko wyjdą z więzienia). Dowiedziałem się wkrótce, że w środowisku tym trwają ożywione dyskusje, że część ludzi uznaje klęskę wrześniową za ostateczny koniec niepodległego państwa i odrzuca możliwość podjęcia walki o jego odbudowę. Już wtedy zatem zarysowała się głęboka, zasadnicza linia podziału lewicy. Linia ta — w pierwszym okresie okupacji niemieckiej jeszcze ukryta
— w kilka lat później ujawni się w pełni w Lublinie: najostrzej przebiegała ona właśnie w środowisku inteligencji. Zenon Wachlowski nie mylił się w swych przewidywaniach. Rzeczywiście wkrótce powstała bardzo rozległa konspiracja niepodległościowa dążąca do odbudowy państwa polskiego przez walkę z okupantami. Jednocześnie w miarę zbliżania się końca wojny rozpoczęła się coraz ostrzejsza, zaciekła walka o przyszły kształt polityczno-ustrojowy i przede wszystkim o władzę w przyszłej Polsce.
Po paru miesiącach, w okresie masowych aresztowań przeprowadzanych przez NKWD, zabrano także Zenona Wachlowskiego. Jego żona poruszała niebo i ziemię, aby uzyskać zwolnienie męża, trafiła między innymi do Wandy Wasilewskiej, niczego jednak nie uzyskała. Zaraz po powrocie do Lwowa dowiedziałem się też, że wśród pierwszych aresztowanych był mój profesor, Stanisław Grabski.
Uniwersytet lwowski zaczął działać, co więcej, był wykorzystywany jako miejsce różnych spotkań i dyskusji politycznych o zupełnie nienaukowych celach. Przeżywaliśmy wtedy prawdziwy najazd znanych w ZSRR osób, każda z nich chciała się pojawić we Lwowie, jak się później okazało, w bardzo różnych zamiarach.
Zwoływane na uniwersytecie spotkania obliczone były na pozyskanie miejscowej inteligencji. Byłem na jednym z pierwszych takich zebrań w Col-legium Maximum, mówcą był pisarz z Kijowa, scenarzysta filmowy i dramaturg, wkrótce mąż Wandy Wasilewskiej, Ołeksandr Kornijczuk. Ubrany w wojskową bluzę, z rewolwerem u pasa, rysował obraz przyszłości Lwowa w tych samych mniej więcej słowach, jakich na szosie podolskiej używał pierwszy spotkany przeze mnie w życiu lejtnant Armii Czerwonej. Dodał tylko jedno wyrażenie, miało ono widocznie podkreślić, że mamy do czynienia z intelektualistą. Mówiąc o przyszłości Lwowa i metodach, jakie będą stosowane dla przyspieszenia przemian, dodał: "I pamiętajcie, że my nie jesteśmy wegetarianie". Zapamiętałem to zdanie, dobrze oddawało istotę rzeczy.
Na tym i podobnych zebraniach pojawiali się także miejscowi mówcy
—jednym z pierwszych, którego słyszałem, był prawnik, dr Stefan Rozmaryn. Kaleczył niemiłosiernie język, starając się mówić po ukraińsku, chociaż tolerowano wtedy, zwłaszcza na trybunie, także język polski. Publicznie gorąco dziękował władzy radzieckiej za, jak to określił, „wyzwolenie Lwowa" i oświadczył, że czuje się szczęśliwy, bo „ma nową ojczyznę, w której jest wolny".
Bywały jednak jeszcze wtedy, w pierwszych miesiącach działania uniwersytetu, przypadki publicznej dyskusji i sprzeciwu. Jeden z nich pamiętam szczególnie dobrze, dotyczył bowiem sprawy kapitalnej, nie tylko dla prawników.
Było to spotkanie na Wydziale Prawa, uczestniczyli profesorowie radzieccy z Moskwy i Kijowa oraz niektórzy nasi z UJK, o bardzo znanych nazwiskach, wśród nich profesor Juliusz Makarewicz, którego wykładów prawa karnego wtedy właśnie słuchałem. Przemawiając charakterystyczną piękną, logiczną i zwięzłą polszczyzną podjął on polemikę z zasadami radzieckiego prawa karnego, które przybyli z Moskwy uczeni przedstawili jako wzór i wyraz postępu. Chodziło o podstawy wymiaru sprawiedliwości, przede wszystkim kwestię odpowiedzialności jednostki: czy proces karny ma być ściśle związany z pojęciem winy i kary, czy też z pojęciem zagrożenia społecznego ze strony jednostki i obowiązkiem prawa zapobiegania temu zagrożeniu. Makarewicz w publicznej dyskusji, w obecności zarówno studentów i wykładowców UJK, jak i prawników radzieckich, nie tylko zdecydowanie bronił zasady, że nie może być odpowiedzialności karnej bez udowodnionej przed sądem winy jednostki, ale także wskazywał na skutki, jakie powoduje porzucenie tej zasady. Otwiera to, mówił, drogę do zaocznych sądów karnych, do arbitralnego ustalania kryteriów zagrożenia społecznego, do odpowiedzialności zbiorowej, gdyż łatwo przyjąć możliwość, że za ,,zagrożenie społeczne" uznana zostanie cała grupa ludzi. Goście mieli swoje argumenty i nawet częściowo przyznawali rację Makarewiczowi, dyskusja była prowadzona według reguł naukowych, przybysze mówili po rosyjsku, ale słuchali uważnie wystąpień po polsku, chwilami tylko korzystając z pomocy tłumaczy. Twierdzili, że radzieckie prawo karne jest prawem rewolucyjnym, cechą charakterystyczną każdej rewolucji jest zaś to, że odrzuca stare, pozornie wieczne, uświęcone zasady. Za taką właśnie starą zasadę uznawali oparcie kodeksu i praktyki karnej na koncepcji winy i kary, jako kapitalną zaś dla prawa radzieckiego, określali sformułowaną przez Stalina w 1937 roku tezę o zaostrzaniu się walki w miarę postępów rewolucji — wrogiem, mówili, są nie tylko jednostki, lecz całe grupy, klasy, jeśli tylko stwarzają zagrożenie dla ustroju rewolucyjnego; prawo karne musi z tym zagrożeniem walczyć na drodze represji. Jeden z mówców radzieckich powoływał się na przykłady z dziejów Rewolucji Francuskiej i Komuny Paryskiej, drugi podkreślił, że część obowiązującego kodeksu karnego ZSRR dotycząca przestępstw politycznych, kontrrewolucyjnych, jest osobistym dziełem Lenina.
Dyskusji tej słuchałem bardzo uważnie. Później, w latach przebywania za drutami obozu karnego dla więźniów politycznych, w tysiącach rozmów z towarzyszami mego losu często powracał ten sam motyw — winy i kary, Wielu więźniów przez całe lata nie mogło się pogodzić z wyrokiem, uparcie twierdząc, że są niewinni, że to tylko jakieś nieporozumienie, tragiczna pomyłka spowodowały ich aresztowanie, nieludzkie śledztwo i wreszcie nieludzki wyrok. Tylko mała część więźniów, zwykle pracowników aparatu politycznego, rozumiała, o co chodzi. "Wpadłem w orbitę czystki, bo przyszły nowe dyrektywy", „Zmieniła się sytuacja w kraju i wszyscy tacy jak ja byli — odpowiadali, tłumacząc, dlaczego znaleźli się za drutami.
Kilka miesięcy później profesora Makarewicza odsunięto od pracy na uniwersytecie.
W tym czasie zmienił się, przynajmniej oficjalnie, nasz status prawny, l listopada 1939 roku Rada Najwyższa ZSRR wydała dekret, na mocy którego okupowane od 17 września tereny Polski zostały włączone do ZSRR. Na mocy kolejnego dekretu, z 29 listopada 1939 roku, wszystkich stałych mieszkańców Lwowa mimo naszej woli, prawa międzynarodowego, a nawet jawnych protestów uznano za obywateli radzieckich. Miało to ogromne konsekwencje praktyczne; ludziom młodym, w moim wieku, groził natychmiastowy pobór do Armii Czerwonej.
Zostaliśmy też wszyscy w pełni poddani obowiązującym wtedy w ZSRR prawom — przede wszystkim przepisom karnym. Szybko okazało się, co to oznacza. W jawnym celu zastraszenia ludności Lwowa okupacyjne władze organizują już w listopadzie 1939 roku pierwsze pokazowe procesy przed Trybunałem Wojskowym. Sądzeni
są właściciele przedsiębiorstw i sklepów, którzy usiłują ukryć choćby cząstkę swego mienia podlegającego teraz przymusowemu upaństwowieniu. Większość oskarżonych to Żydzi, wyroki zapadają natychmiast i są surowe — przed Trybunałem Wojskowym działającym na podstawie nie znanych przepisów możliwości jakiejkolwiek prawnej obrony są równe zeru.
Pierwsza wojenna zima 1939—40 była we Lwowie niezwykle ciężka. Do wielu klęsk, jakie nas dotknęły, dołączyła niezwykle surowa zima. Nie mogliśmy zdobyć opalu, w domu było coraz zimniej, aby ogrzać pokoje, zaczęliśmy palić w piecach papiery, stare roczniki czasopism, niektóre jeszcze z czasów austriackich. Aby zdobyć niewielką ilość drewna, trzeba było stać godzinami w kolejce. Wyczerpywały się domowe zapasy żywności, sklepy świeciły pustkami, wszyscy w rodzinie wychudli. Przeżycia wojenne i troska o los bliskich pozostawionych w Warszawie, gdzie moja babka zwykle spędzała połowę roku u córki, a także ogólne pogorszenie się warunków życia — to wszystko poderwało jej zdrowie. Babka, człowiek szczególnie mi bliski, na początku 1940 roku odeszła od nas na zawsze.
Docierające nieregularnie wieści z Warszawy były złe; mój brat cioteczny Iwo Pogonowski dostał się do więzienia, schwytany przy próbie przekraczania granicy, spędzi całą wojnę w obozach koncentracyjnych. Po wyzwoleniu przez armię amerykańską uda się na emigrację, zrobi karierę inżyniera i działacza polonijnego w USA. Przyszła też wiadomość o aresztowaniu i wywiezieniu do obozu koncentracyjnego mego wuja, Juliana Staszkiewicza. W czasie nieoczekiwanej rewizji znaleziono przy nim kilka podziemnych gazetek. Nie wróci już z obozu w Gross-Rosen, władze niemieckie przyślą zawiadomienie o jego śmierci.
We Lwowie sowietyzacja nabiera siły. Wprowadza się radzieckie instytucje i stopniowo likwiduje polskie, znika szybko z obiegu zloty, wprowadzony zostaje rubel, coraz ciężej o pieniądze na życie. Zmieni się nawet czas, i to podwójnie — na zegarze i w kalendarzu. Wprowadzony zostaje czas moskiewski, który głęboko dezorganizuje życie codzienne, bo kłóci się z czasem astronomicznym, trzeba zaczynać dzień pracy dwie godziny wcześniej, gdy we Lwowie jest jeszcze całkiem ciemno. Wprowadza się nowy podział czasu kalendarzowego, który w tym okresie obowiązywał w ZSRR. Wolny jest co szósty dzień, różny jednak w różnych zakładach pracy, tradycyjne niedziele i święta stają się dniami pracy, za to pojawiają się nieliczne dni świąt radzieckich, rewolucyjnych. Ta zupełnie nieoczekiwana zmiana rozbija ustalony rytm życia, uniemożliwia kontynuowanie utrwalonych od pokoleń obyczajów, codziennych kontaktów ludzkich, rodzinnych, przyjacielskich, towarzyskich.
Pojawiają się pierwsze towary z głębi ZSRR. Artykuły przemysłowe, zwłaszcza tekstylne, zdumiewają swoją niską jakością, produkty spożywcze nie odpowiadają naszym przyzwyczajeniom, jak na przykład suszone ryby, w pęczkach, na sznurku — wobły z Wołgi. Przybysze uganiają się za towarami, których na ich rynku od dawna brak, zwłaszcza za zegarkami. Władze radzieckie wciąż jeszcze utrzymują dla ruchu osobowego starą granicę polsko-radziecką, do Lwowa docierają tylko spekulanci lub ludzie na delegacjach służbowych, ale i tego wystarcza, aby rozwinął się czarny rynek. Z Donbasu powracają rozczarowani i wynędzniali lwowscy bezrobotni. Z dużym nakładem propagandowym zorganizowano dla nich zbiorowe wyjazdy do pracy w tamtejszym ośrodku przemysłowym, ci, którzy dali się na to namówić, opowiadają teraz, że nie mogli wytrzymać warunków pracy ani życia. Kursuje nawet po mieście wulgarna piosenka o takich powrotach.
Mieszkania zostają poddane nowym przepisom, powstaje kwaterunek, dotychczasowi właściciele i lokatorzy tracą swoje uprawnienia, zaczyna się przymusowe dokwaterowywanie nowych przybyszów, zagęszczanie mieszkań. Lwów jest jeszcze przepełniony, ale zaczyna działać radziecko-niemiecka komisja do spraw powrotu uciekinierów i wielu ludzi, także stałych mieszkańców Lwowa, zgłasza się na wyjazd. Niemcy nie robią trudności w wyjazdach do Generalnej Guberni.
Powoli, lecz nieubłaganie wzmagają się represje, po pierwszych falach aresztowań przychodzą następne. Każdy musi mieć paszport, ich przydzielanie
jest połączone z surową kontrolą mieszkańców. Kto z jakichś powodów nie otrzymuje paszportu lub tylko paszport ze specjalną klauzulą, musi opuścić miasto i udać się do wskazanych, odległych przynajmniej o sto kilometrów miejsc pobytu. Kto usiłuje przebywać we Lwowie bez paszportu — ryzykuje więzieniem.
Szok wywołany klęską wrześniową zaczyna powoli przechodzić i Polacy we Lwowie zaczynają znowu się organizować. Lwów nie jest już jednak tym samym miastem, jakim był przed wrześniem, zarysowane głębokie rysy w społeczeństwie miasta będą się teraz dramatycznie pogłębiać. Przybyła ze wschodu liczna grupa ludzi radzieckich tworzy warstwę zupełnie nową i obcą;
to władze wojskowe i milicja, administracja cywilna i gospodarcza najwyższych pięter, sądy, aparat propagandowy i częściowo naukowy. Włączenie Lwowa do radzieckiej Ukrainy, wprowadzenie języka ukraińskiego jako urzędowego radykalnie zmienia sytuację miejscowej ludności ukraińskiej, do 1939 roku stanowiącej niewielki procent ludności miasta. Nastroje w tej grupie są mieszane, ale przeważa satysfakcja z klęski państwa polskiego i gotowość współpracy z okupantem, traktowanej zwykle jako konieczność przejściowa. Stosunek tej grupy do Polaków jest zdecydowanie negatywny. Większość ludności żydowskiej we Lwowie (zwłaszcza warstwy biedne) także z zadowoleniem wita przyjście Armii Czerwonej, demonstruje wielkie nadzieje na lepsze życie w ramach ZSRR. Na początku listopada z okazji święta Rewolucji Październikowej ludność żydowska bierze masowy udział w demonstracji, pierwszej tego rodzaju we Lwowie, urządzonej według wzorów radzieckich. Ze zdumieniem widzę tysiące ogromnych portretów, przede wszystkim Stalina ł Lenina, hasła, transparenty i tłumy ludzi, wyrażających swą radość i poparcie dla okupanta. W przemówieniach, w radiu, prasie i na transparentach trwa nieustanne szkalowanie Rzeczypospolitej, „pańskiej Polski".
Już w pierwszych tygodniach po zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną ujawni się w pełni polityka okupanta wobec Polaków i spraw polskich. Przede wszystkim więc zlikwidowane zostały polskie organizacje polityczne, społeczne i kulturalne, wprowadzono zasady ustroju radzieckiego nie tylko w sferze ekonomicznej, lecz w całości życia zbiorowego. Nowe władze widziały wroga we wszystkim, co w jakikolwiek sposób było związane z niepodległym państwem polskim. Aresztowania, deportacje, procesy uderzają w oficerów wojska i funkcjonariuszy policji, kombatantów walk niepodległościowych, sędziów i prokuratorów, urzędników państwowych. Prześladowany jest kierowniczy aktyw wszystkich polskich partii i stronnictw politycznych czynnych we Lwowie w 1939 roku, w tym również przywódcy lwowskich socjalistów. Prześladuje się inteligencję, uczonych, ludzi kultury. Doktryna bolszewicka widzi wroga klasowego w każdym polskim ziemianinie, przedsiębiorcy, właścicielu sklepu czy nieruchomości. Nie może być więc mowy o zachowaniu i rozwoju polskiego sektora gospodarczego, co było możliwe w zaborze rosyjskim nawet po klęsce 1863 roku. Na wsi przeprowadza się forsowną kolektywizację. Ogranicza się do minimum możliwości życia religijnego, represje dotykają polski kler, próbuje się zaszczepić doktrynę i praktykę bolszewickiego bezbożnictwa.
Czy program polityczny, jaki podówczas realizowano — a w ZSRR polityka obejmowała wszystko — był tylko katalogiem represji, czy było w nim coś pozytywnego, coś, co mogłoby służyć jako usprawiedliwienie dla tych, którzy nazajutrz po klęsce, zanim jeszcze opadł dym tragicznych walk wrześniowych, poszli na współpracę z okupantem? Oczywiście oferowano i reklamowano i taki program, adresowany głównie do inteligencji polskiej, w której, podobnie jak Niemcy, również Rosjanie widzieli główną siłę zainteresowaną w utrzymaniu niepodległego państwa. W programie tym hasła i praktyki caratu łączyły się z tymi, jakie niosła Armia Czerwona maszerując w 1920 roku na Warszawę. Polakom — jako uznanej grupie etnicznej — obiecywano miejsce w wielonarodowym imperium bolszewickim, państwie rządzonym z Moskwy. Przyznawano im prawo do pielęgnowania języka i pewnej części kulturalnej tradycji, dozwolonej i nadzorowanej przez moskiewskich cenzorów. W zamian oczekiwano od Polaków pełnej akceptacji państwa radzieckiego jako ich nowej ojczyzny, przyjęcia — jako jedynego światopoglądu — ideologii marksistowsko-leninowskiej, całkowitej lojalności obywatelskiej i wypełniania wynikających z niej obowiązków, w tym przede wszystkim służby w Armii Czerwonej, wreszcie aktywnego udziału w kultach politycznych z nieustającą liturgią ku czci Stalina. Polacy mieli obowiązek głośno i publicznie potępiać swe niepodległe państwo, przede wszystkim II Rzeczpospolitą, choć od inteligencji oczekiwano także potępienia l Rzeczypospolitej, a więc uznania zaborów. ,
W takiej służbie odkrywały się przed Polakami drogi radzieckiej kariery:
wskazywano przykłady życiorysów uczestników rewolucji 1917 roku, między innymi Feliksa Dzierżyńskiego, lub kariery wysokich oficerów Armii Czerwonej polskiego pochodzenia, rzadziej — ludzi nauki czy kultury. Podejrzliwość Moskwy wobec polskich komunistów, w latach trzydziestych w ZSRR masowo represjonowanych, powodowała, że kariery polityczne oparte na przynależności do rozwiązanej w 1938 roku Komunistycznej Partii Polski były utrudnione. Jednak w rezultacie działań wojennych już jesienią 1939 roku pojawiła się we Lwowie grupą polskich komunistów z przeszłością więzienną w II Rzeczypospolitej. W ogromnej większości ludzie ci włączyli się aktywnie do polityki okupanta, podjęli pracę w aparacie propagandy, stali się nadzorcami życia polskiego w okupowanym mieście. Byli i inni, o przeszłości wcale nie komunistycznej, którzy deklarowali chęć służenia państwu radzieckiemu. We Lwowie zaczyna wychodzić codzienna gazeta ,w języku polskim — "Czerwony Sztandar" (początkowo gazeta Zarządu Politycznego Frontu Ukraińskiego) — na łamach której ci ludzie prezentują swoje poglądy. Drugim takim ośrodkiem staje się specjalnie powołane wydawnictwo mniejszości narodowych, które zaczyna publikować bolszewicką literaturę propagandową w języku polskim — jego współorganizatorem' jest Adam Bromberg.
Zgodnie z linią polityczną zainicjowaną w latach trzydziestych przez Stalina szczególna rola przypadła związkom twórczym łączącym ludzi kultury, przede wszystkim Związkowi Literatów. To właśnie pisarze polscy, którzy zdecydowali się na polityczną współpracę z okupantem, mieli do odegrania szczególną rolę. Jako „inżynierowie dusz ludzkich" mieli pozyskać Polaków, przede wszystkim bardzo liczną we Lwowie inteligencję, do współpracy z nowym systemem. W sumie w ciągu dwudziestu dwu miesięcy radzieckiej okupacji Lwowa po raz pierwszy na ziemiach polskich wprowadzono zbiór reguł postępowania, który później, zwłaszcza w sferze kultury, nazwany został stalinizmem. W 1944 roku przenieśli go -— w zmienionych historycznie okolicznościach — do Lublina i Warszawy ci sami ludzie, którzy na moich oczach tworzyli ten system w okupowanym Lwowie w latach 1939—41.
Ze zdumiewającą szybkością rozwija się wtedy szczególnie odrażająca twórczość, pełna nienawiści do niepodległej Polski i równocześnie niewolniczego zachwytu, wiernopoddańczego wychwalania nowej radzieckiej ojczyzny i jej wielkiego wodza — Stalina. Już 5 grudnia 1939 roku, w dzień Stalinowskiej Konstytucji ZSRR, czytam w „Czerwonym Sztandarze" — po raz pierwszy w życiu — wiersz ku czci Stalina: jego autorem jest Stanisław Jerzy Lec. Będzie i później publikował podobne utwory, opiewał współzawodnictwo socjalistyczne i Armię Czerwoną, wyśmiewał polski rząd na emigracji.
Wiele trosk i obaw budził jesienią 1939 roku w polskim Lwowie los Warszawy. Dochodziły stamtąd wieści o zniszczeniach, ofiarach, represjach niemieckich okupantów. Swoistą reakcją na powszechne nastroje miał być wiersz Elżbiety Szemplińskiej wydrukowany 13 grudnia 1939 roku.
W wyborach do Rady Najwyższej ZSRR, które odbyły się w lutym 1940 roku. Komitet Organizacyjny Pisarzy Miasta Lwowa wysunął kandydaturę Wandy Wasilewskiej jako tej, która występowała „w obronie ujarzmionego ludu ukraińskiego, spętanego obrożą polskiej okupacji" i „podnosiła swój płomienny głos protestu przeciwko gwałtom i bezprawiu panów polskich, a dziś, na wyzwolonej ziemi ukraińskiej reprezentuje najlepszą część inteligencji pracującej, oddanej dziełu zbudowania życia i kultury socjalistycznej na
wyzwolonych terenach". Kandydaturę Wasilewskiej przedstawili między innymi Jerzy Borejsza i Jerzy Putrament.
Czytałem codziennie „Czerwony Sztandar". W jednym z zachowanych przeze mnie numerów znaleźć można nawet nazwisko Władysława Gomułki, był on wtedy we Lwowie, pracował jako naczelnik cechu zeszytowego w fabryce wyrobów z papieru i pisał o sukcesach we współzawodnictwie socjalistycznym. Ludzie wiążący się z okupantem, opluwający Polskę przedwrześniową i wychwalający swoją nową ojczyznę radziecką byli w społeczeństwie lwowskim potępiani i izolowani, ogromna większość z nich uciekła z cofającą się w 1941 roku Armią Czerwoną, pojawili się znowu w 1944 roku w Lublinie, już w nowych rolach polskich patriotów.
Tymczasem na przełomie roku tworzą się pierwsze zalążki polskiej konspiracji niepodległościowej i padają pierwsze ofiary. Najwcześniej usiłują zorganizować się kadeci, ich tajna organizacja zostaje szybko rozbita przez NKWD. Śledztwo jest okrutne, niektórych oskarżonych dostarczają do sądu na noszach. Wciąż przeprowadzane są aresztowania i tajne procesy, zapadają wyroki śmierci. Inni więźniowie znikają z miasta, są wywożeni w głąb ZSRR. Uczymy się wszyscy form pomocy więźniom: szukania tych, którzy zostali aresztowani na ulicach czy w pracy, wystawania od świtu z paczką pod więzieniami. Jeśli gdzieś paczkę przyjmą, to dowód, że człowiek jest we Lwowie i żyje, więzień ma prawo pokwitować swoim podpisem odbiór paczki. Okazuje się, że nie ma żadnych szans na pomoc prawną, w procesach o kontrrewolucję, a tak się oskarża Polaków wmieszanych w działalność konspiracyjną lub po prostu znanych z uprzedniej działalności politycznej czy społecznej, nie są obecni adwokaci.
Rozbiciu ulega pierwsza drobna, koleżeńska grupa konspiracyjna moich uniwersyteckich i gimnazjalnych przyjaciół, do której należałem. Zdążyliśmy tylko zabezpieczyć i przekazać we właściwe ręce małą radiostację wojskową, pozostałą jeszcze z działań wrześniowych, i trochę broni palnej. Grupę naszą rozbijają masowe deportacje, które na początku 1940 roku obejmują już tysiące lwowiaków. Polski Lwów przeżywa dramat. W nocy, według list ułożonych wcześniej przy pomocy ludzi miejscowych, zabierane są całe rodziny wraz z małymi dziećmi i starcami. Mają prawo zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy, ładowani do wagonów, wywożeni są w głąb ZSRR, zwykle do Kazachstanu. Wkrótce nadejdą stamtąd tragiczne wiadomości. Przy układaniu list załatwiane są stare porachunki, niszczy się przy tym całe grupy zawodowe i społeczne. Do akcji wysiedleń oprócz milicji mobilizowany jest także aparat partyjny i Komsomołu, w tym także z uniwersytetu, z Wydziału Prawa. Ludzie ci osobiście uczestniczyli w operacji wyciągania polskich rodzin z mieszkań.
Miałem podstawy do obaw, że będę wraz z rodziną wywieziony. Przygotowaliśmy się wszyscy na to, o ile to było możliwe. Napisałem nawet i zabezpieczyłem dwa listy pożegnalne do moich przyjaciół, których uważałem za najmniej zagrożonych. Obu wywieziono jednej nocy. Godzinami patrzyłem w te straszne noce przez okno, czekając na przyjazd ciężarówek. W ciągu kilku godzin trzykrotnie zatrzymywały się one przed domem, w którym mieszkałem, przy ulicy Na Skałce l, wywieziono wtedy trzy rodziny moich sąsiadów. Skutki tych deportacji widziałem codziennie na sali wykładowej — było na niej coraz mniej Polaków. Wkrótce na studiach pozostał już tylko jeden mój dawny kolega, jeszcze z X gimnazjum — Lesław Pauli, po wojnie profesor prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Mimo tych strasznych wydarzeń na początku 1940 roku nadzieje na szybką zmianę sytuacji były jeszcze duże; byliśmy przekonani, że na wiosnę alianci rozgromią Niemców. Wprawdzie już kampania zimowa, bezkarna napaść ZSRR na Finlandię i jej osamotniona walka napawały obawami, ale sądziliśmy, że wszystko rozstrzygnie klęska Niemiec na zachodzie Europy. Nieoczekiwane załamanie się Francji w kampanii 1940 roku, a z nim dramatyczny zwrot w sytuacji naszego rządu i armii na uchodźstwie był dla nas kolejnym ciosem. Przez chwilę wydawało się nawet, że grozi nie dająca się wręcz pomyśleć w skutkach katastrofa, wycofanie się aliantów z wojny i pełny sukces zarówno Hitlera, jak i Stalina. Prasa sowiecka, w tym także „Czerwony Sztandar", niezmiennie sprzyjała wtedy Niemcom, prowadziła nieustanne propagandowe ataki na „angielsko-francuskich imperialistów", których winiła za wybuch wojny, przedrukowywała z pełną aprobatą artykuły z prasy hitlerowskiej opisujące stosunki w Generalnej Guberni, represyjne zarządzenia władz niemieckich dotyczące ludności polskiej i żydowskiej. Przedrukowywane były nawet polityczne artykuły z hitlerowskich gazet, w tym z Goebbelsowskiego tygodnika „Das Reich". Aż do wybuchu wojny z Niemcami w czerwcu 1941 roku nie ukazała się w "Czerwonym Sztandarze" ani jedna informacja o niemieckim terrorze w okupowanej Polsce, o prześladowaniach, obozach, gehennie ludności żydowskiej zamkniętej w gettach. Bez przerwy natomiast podkreślano znaczenie ścisłej współpracy ZSRR z III Rzeszą.
Dla mnie doraźną szansą przetrwania były studia, które dawały nie tylko formalną podstawę do uzyskania pełnowartościowego paszportu, lecz także chroniły przed natychmiastowym poborem do Armii Czerwonej. Pobór taki już rozpoczęto i zabrano wielu moich szkolnych kolegów, byłem właśnie w stosownym wieku, miałem dwadzieścia jeden lat. Jako student dostałem odroczenie na dwa lata. Doszedłem także do wniosku, że studia, nawet radykalnie zmienione, mają swoją wartość i że dokładne poznanie obcego nam i wrogiego, ale istniejącego na ogromnym obszarze świata systemu prawnego jest potrzebne. Sądziłem zawsze, że nie wolno izolować się, ignorować, lekceważyć naszych zaborców, ale trzeba ich dobrze poznać, bo musimy umieć skutecznie im się przeciwstawiać. Twierdziłem wtedy uparcie, że musimy orientować się w mechanizmach systemów hitlerowskich Niemiec i stalinowskiej Rosji, które nas otaczały i okupowały, nie możemy trwać na pozycjach wyniosłej pogardy, w poczuciu wyższości cywilizacyjnej lub moralnej, nie możemy trzymać się przestarzałych, naiwnych schematów i stereotypów. Przecież jeszcze w lipcu i sierpniu czytałem w prasie uznawanej za poważną, słyszałem od ludzi mających wpływy i stanowiska opinie o Rosji Radzieckiej jako „kolosie na glinianych nogach", o szansach polityki wschodniej Polski opartej na idei jagiellońskiej, o gospodarce Niemiec, która jest na progu załamania z powodu braku surowców, zwłaszcza nafty, o potędze demokratycznego ruchu antyhitlerowskiego, o czołgach niemieckich, które utkną na polskich drogach, i opowieści o Hitlerze, który jako Austriak miał być zupełnie inny, bardziej ludzki aniżeli Prusacy z Berlina.
Po zajęciu przez Rosję Radziecką części Rumunii zlikwidowano Wydział Prawa na uniwersytecie w Czerniowcach, a jego studentów przeniesiono do Lwowa. Pojawiła się nagle grupa zupełnie obcych ludzi różnych narodowości i odmiennych nawyków kulturalnych, wielu było wśród nich poliglotów. Ponieważ część nie znała w ogóle ukraińskiego, rosyjskiego czy polskiego, tymczasem utworzono dla nich seminarium w języku francuskim. Z Czerniowiec przyszła też niewielka grupa studentów ukraińskich, od razu okazało się, że są to komunistyczni aktywiści, wstąpili gremialnie do uczelnianego Komsomołu.
Na moim roku szczególną aktywność polityczną przejawiał uciekinier z Warszawy, wkrótce sekretarz Komsomołu, Jan Krasicki. Tropił zawzięcie nieprawomyślność swych kolegów, brał udział w przeprowadzaniu deportacji. Pamiętam go dobrze z zebrań, w czasie których przesłuchiwano studentów przed przyjęciem do organizacji związkowej, tzw. profspiłki — przynależność do niej była obowiązkowa. Zebrania takie, w istocie wykorzystywane do układania list osób przeznaczonych do wywózki, odbywały się całymi tygodniami, trwały zwykle do późnej nocy przy jaskrawym świetle elektrycznym. Siedzieliśmy w płaszczach, podobnie jak na wykładach i seminariach, gdyż pomieszczenia uniwersytetu z braku opału były zimne. Pytania stawiali niemal wyłącznie aktywiści komsomolscy, przybyli z głębi ZSRR lub miejscowi, reszta sali milczała, przysłuchując się jedynie uważnie.
Pamiętam powtarzające się trzy wątki takich przesłuchań. Pierwszy to poszukiwanie dzieci wrogów klasowych: ziemian, fabrykantów, kupców czy kamieniczników, oficerów, wyższych urzędników państwowych „pańskiej Polski". Drugi wątek stanowiły porachunki pomiędzy członkami nielegalnych komunistycznych organizacji, działających w przedwrześniowej Polsce. Wyciągano publicznie sprawy wcześniejszej przynależności partyjnej, zerwania więzów, wyroków, współpracy z policją; delikwent musiał tłumaczyć się, powoływać na różne okoliczności, świadectwa i ludzi. Nie wszystko z tego oczywiście rozumiałem; były to sprawy różnych frakcji, różnych działaczy; stalinowców, trockistowców, rewizjonistów, kontaktów kominternowskich.
Był wreszcie trzeci wątek, szczególny, dotyczący licznej wtedy grupy studentów-Żydów. Ich środowisko było przed wojną również rozbite i obecnie rzucano z lewa na prawo podejrzenia i oskarżenia. „Jaki jest wasz stosunek do syjonizmu?" — padało od razu stereotypowe pytanie; nicowano każdą odpowiedź, oceniano na miejscu jej ideologiczną słuszność, a przede wszystkim — wiarygodność. Pierwszy raz zetknąłem się wtedy bezpośrednio z tak charakterystyczną dla komunistów praktyką przeprowadzania publicznych krytyk i samokrytyk, ujawniania odchyleń i naruszeń obowiązującej linii, demaskowania frakcji i rewizjonistów, syjonistów i oportunistów, powoływania się na różne nie znane mi uchwały i dyrektywy, wtedy głównie Kominternu, czy wreszcie cytowania dzieł klasyków i wodzów, przede wszystkim Stalina.
Szybko zorientowałem się, że jednym z celów tych ponurych przedstawień jest dokonanie wstępnej selekcji; do partii i Komsomołu chciało się wtedy dostać wielu młodych, powołując się na swoją przeszłość, liczyli na szybki awans. Przybysze ze wschodu, kierujący teraz organizacjami politycznymi na uniwersytecie, nikomu nie ufali, bali się podstępu, infiltracji, przeniknięcia do ich szeregów wrogów klasowych. Publiczne przesłuchania, denuncjacje i wzajemne oskarżenia dawały im cenne materiały. Przyszłość pokazała, że infiltracji nie uniknęli, ale wyłowili wielu studentów na odpowiedzialne polityczne funkcje uczelniane, a także aktywistów miejscowego komitetu Komsomołu. Awansował do niego właśnie Jan Krasicki, w legendzie i literaturze powojennej Polski zwykle zwany Jankiem.
Pierwsze takie zebrania robiły na mnie wrażenie czegoś bardzo sztucznego, groteskowego teatru; nie mogłem wręcz zrozumieć, że ludzie siedzący obok mnie mogą odgrywać takie role. Wkrótce jednak przekonałem się, że to nie tylko teatr, ale część bezwzględnego mechanizmu władzy, represji i kariery. Zdemaskowani na zebraniach profspiłki koledzy znikali, aktywiści szybko awansowali, język zebrań upowszechniał się. Rozbrzmiewał w prasie i w radiu, zaczynali nim mówić i polscy literaci, zgrupowani wokół Wandy Wasilewskiej i redakcji lwowskiego „Czerwonego Sztandaru".
Tymczasem minął pierwszy rok okupacji. Rocznicę najazdu Armii Czerwonej na Polskę uczczono 17 września 1940 roku we Lwowie całą serią działań propagandowych w prasie, radiu, w instytucjach artystycznych. Główne miejsce w tych imprezach znowu przypadło wiernopoddańczym literatom. Od 17 do 19 września w czasie kilkudniowej sesji Związku Radzieckich Pisarzy Ukrainy z udziałem Ołeksandra Kornijczuka przyjmowano uroczyście do Związku zasłużonych dla Kraju Rad pisarzy polskich, ukraińskich i żydowskich. Znaleźli się wśród nich: Wanda Wasilewska, Jerzy Putrament, Jerzy Borejsza, Tadeusz Boy-Żeleński, Stanisław Jerzy Lec, Leon Pasternak, Adam Ważyk, Elżbieta Szemplińska. Wasilewska, Boy-Żeleński, Pasternak i Szemplińska weszli do zarządu lwowskiego oddziału Związku.
W czasie dwuletnich studiów na zsowietyzowanym w ciągu kilku miesięcy lwowskim uniwersytecie (teraz im. Iwana Franki) szczególnie interesowało mnie prawo karne, które zresztą znajdowało pokaźne miejsce w programach.
Po usunięciu z katedry Juliusza Makarewicza na jego miejsce przyszedł radziecki specjalista. Tatar z pochodzenia — nazywał się Pasze-Ozierski. To on zaznajomił nas z literą i wykładnią radzieckiego prawa karnego, które po triumfalnym przyłączeniu ziem polskich do Ukrainy radzieckiej zaczęło obowiązywać na całym terenie okupowanej Małopolski Wschodniej.
Okazało się wkrótce, że oprócz kodeksu karnego obowiązuje znaczna ilość dekretów przewidujących ostre sankcje za różne przestępstwa, w tym i za takie, które były przewidziane w kodeksie. Otwierało się więc szerokie pole do rozmaitych interpretacji, czemu zapobiec miały z kolei różne instrukcje i orzeczenia, przede wszystkim Sądu Najwyższego ZSRR. Sprawy były prawniczo niezwykle zagmatwane i wymagały przedzierania się przez cały gąszcz aktów prawnych różnego rzędu, utrudniało to oczywiście studia.
W owym czasie ogromne znaczenie w radzieckim prawie karnym przywiązywano do dekretu z 7 sierpnia 1932 roku, który nie precyzując szczegółów mówił o zamachu na własność socjalistyczną i przewidywał w zasadzie jeden tylko wymiar kary — rozstrzelanie. W wyjątkowych wypadkach sąd mógł wymierzyć oskarżonemu karę dziesięciu łat więzienia. Stosując dosłownie ten dekret, można było skazać na rozstrzelanie za kradzież garści gwoździ w fabryce państwowej; nadużycia były tak wielkie, że Sąd Najwyższy określił w instrukcji dolną granicę straty mienia państwowego: dekret stosowano, gdy wartość szkody z powodu kradzieży lub malwersacji przekraczała 100 000 rubli.
Ozierski miał za sobą solidne studia prawnicze jeszcze w czasach carskich, znał doskonale łacińską terminologię prawną i stale się nią posługiwał, znał także europejskie systemy prawa. Poczesne miejsce w jego wykładach zajmowały przestępstwa polityczne, kontrrewolucyjne. Opowiadał nam szczegółowo o kolejnych, od 1917 roku, fazach walki rewolucyjnej sprawiedliwości z kontrrewolucją, omawiał charakterystyczne dla każdej epoki przestępstwa, przedstawiał słynne procesy polityczne aż do 1938 roku — do, jak to określał, procesu „prawo-trockistowskiego bloku" Bucharina, Rykowa i towarzyszy:
wskazywał na prawną kwalifikację oskarżenia i kwalifikacje zarzucanych im czynów. Na takim tle Ozierski wiele uwagi poświęcał charakterystyce przestępstw przewidzianych w artykule 54 ukraińskiego kodeksu karnego: terroryzmowi i sabotażowi.
Zdrada ojczyzny, przewidziana w tym samym artykule, była zdaniem mego wykładowcy przestępstwem, jakie może popełnić jedynie obywatel ZSRR; to twierdzenie przydało mi się później, gdy sam zostałem oskarżony. Okolicznością bardzo obciążającą było popełnienie przestępstwa w grupie:
wystarczał do tego choćby jeden wspólnik, dodawano wtedy jeszcze jeden paragraf i zwiększano karę.
Niezwykłe wręcz były paragrafy uznające za kontrrewolucyjne przestępstwo każdą pomoc udzielaną międzynarodowej burżuazji wrogiej komunizmowi, pomoc tym grupom społecznym i organizacjom, które są pod wpływem międzynarodowej burżuazji, a także jakiekolwiek działanie na szkodę klasy robotniczej i ruchu robotniczego. Ozierski podkreślał, że paragrafy te są związane z perspektywą rozszerzania się rewolucji proletariackiej na inne kraje i stwarzają prawne podstawy do karania ludzi zajmujących kierownicze stanowiska w państwach rządzonych przez burżuazję, a także ścigania sądowego członków aparatu represji, zwłaszcza tajnych agentów, którzy walczą tam z ruchem robotniczym, przede wszystkim komunistycznym. Wreszcie w opinii radzieckiego profesora paragrafy te miały na celu zastraszenie burżuazji we wszystkich krajach. Przewidywały one odpowiedzialność wszystkich, kogo dosięgnie radziecka sprawiedliwość; oba paragrafy określały kary do kary śmierci włącznie. Była to konstrukcja bez precedensu w ówczesnym europejskim prawie karnym, forma prawnej agresji. W kilka lat później, już na Północy, spotkam więźniów, w tym także Polaków, sądzonych z tych właśnie artykułów w kodeksie.
W wykazie kar, jakie przewidywał radziecki kodeks karny, kodeksy wszystkich republik miały jednakową część, dotyczącą ogólnych zasad i przestępstw kontrrewolucyjnych. Najcięższą przewidzianą karą było „wygnanie za granicę ZSRR na wieki". Ozierski wyjaśniał, że zastosowano ją kiedyś wobec Trockiego, obecnie już się jej nie stosuje, tymczasowo natomiast, dla obrony rewolucji, wymierza się karę śmierci przez rozstrzelanie. Fala przestępczości nieletnich spowodowała także, jak twierdził, że trzeba było czasowo obniżyć wiek, od którego można było stosować karę śmierci, do dwunastu lat.
Przez dwa lata studiów zapoznałem się dokładnie także z innymi elementami wiedzy o prawie karnym, bardziej praktycznymi. Przeszedłem kurs kryminalistyki, nauczyłem się zabezpieczać ślady, a nawet opanowałem technikę badań daktyloskopijnych, odbyłem rozszerzony kurs medycyny sądowej oraz psychiatrii. Wszystkie te zajęcia prowadzili specjaliści radzieccy z nowo utworzonego aparatu sądowo-śledczego we Lwowie. Musiałem przejść przez zajęcia w prosektorium, asystując i protokołując wiele sądowych sekcji. A było ich co niemiara, w kostnicy Zakładu Medycyny Sądowej zaczęły pojawiać się ofiary zbrodni kryminalnych dokonywanych wtedy we Lwowie, nieraz całe wymordowane rodziny. Ponieważ z gazet zniknęła kronika kryminalna, miałem pewną orientację co do warunków bezpieczeństwa w mieście.
Kurs psychiatrii sądowej, prowadzony w słynnym we Lwowie zakładzie dla umysłowo chorych na Kulparkowie, był dla mnie okazją nie tylko do zapoznania się z rozmaitymi przypadkami ciężkich chorób psychicznych, lecz także z psychopatami, narkomanami, chorymi podejrzanymi o symulację. Na kursie wykładali głównie polscy psychiatrzy, lekarze tego zakładu, stał on na naukowo wysokim poziomie.
Niezwykły obraz rozmiarów i charakteru przestępczości w latach trzydziestych w ZSRR wyłaniał się z opowieści ludzi, prowadzących dla nas ćwiczenia z procedury karnej i kryminalistyki. Aby zainteresować i zaimponować studentom, opowiadali chętnie o niecodziennych sprawach, z którymi mieli do czynienia w swojej śledczej praktyce. Zapamiętałem jedną sprawę kryminalną, którą udało się rozwiązać dzięki zeznaniom małego dziecka. Miał to być przykład, jak ważne mogą być w śledztwie szczegóły, w rzeczywistości zdarzenie wzbudzało grozę swoim szerszym kontekstem. Wszystko zaczęło się od tego, że dziecko znalazło swoją lalkę. Treść opowiadania była następująca: dziesięcioletnia dziewczynka w czasie pogrzebu swej babki wkłada jej do trumny swoją ulubioną lalkę. Po kilku tygodniach, odwiedzając z rodzicami grób babki, znajduje opodal lalkę, porzuconą w krzakach: uparcie twierdzi, ze to ta sama, którą włożyła do trumny. Zaniepokojeni rodzice informują milicję, ekshumacja wykazuje, że w trumnie znajdują się tylko kości, czyste, wygotowane kości młodego mężczyzny. Śledztwo szybko daje rezultaty: na cmentarzu działa banda, złożona z personelu odpowiedzialnego za pogrzeby i grupy osób prowadzących opodal małą hodowlę nierogacizny. Wieprzowina osiąga wtedy bardzo wysokie ceny na czarnym rynku, świnie karmione są więc mięsem nieboszczyków, a kości wkładane z powrotem do grobowców. Wszyscy schwytani w tej sprawie zostali osądzeni i rozstrzelani. Nasz wykładowca posługując się tym makabrycznym przypadkiem wskazywał, że nieraz w śledztwie trzeba ustalić, czy w grę nie wchodzi ludzkie mięso, tzw. po rosyjsku czełowieczyna. Zwłaszcza w czasach i rejonach złego zaopatrzenia pojawiało się ono na bazarach i sam Ozierski przyznawał, że wielokrotnie ścigał bandyckie grupy, które w tym celu mordowały ludzi.
Przypomniałem sobie to opowiadanie w parę lat później, już w czasach hitlerowskiej okupacji. We Lwowie Niemcy powiesili publicznie grupę ludzi, którym udowodniono mordowanie młodych osób i przerabianie ich ciał na wędliny. Także gdy w 1945 roku znalazłem się na dalekiej Północy, w obozie karnym Gulagu, przekonałem się, że w straszliwych warunkach, jakie tam panowały, zdarzają się przypadki ludożerstwa.
Oddzielną grupę zajęć stanowiły przedmioty ideologiczne, filozofia marksistowska i leninizm. Wykładali je wyłącznie sprowadzeni ze wschodu specjaliści, i to głównie po rosyjsku, choć oficjalnie obowiązywał na uniwersytecie język ukraiński, w jego kijowskim dialekcie. Co więcej, wykładowcy wyraźnie podkreślali rolę języka rosyjskiego w nauce swych przedmiotów. Zaraz na początku roku akademickiego miałem nawet na tym tle charakterystyczną rozmowę. Gdy na ćwiczeniach wykładowca zapowiedział, że będę musiał przeczytać pewne dzieła Marksa, odpowiedziałem mu, że nie będę miał z tym trudności, gdyż znam dostatecznie język niemiecki. Otrzymałem na to krótką odpowiedź; „Marksa trzeba czytać po rosyjsku". Zorientowałem się wkrótce, że mimo swego oficjalnego charakteru, ukraiński jest w rzeczywistości językiem drugorzędnym, pomocniczym. W wielu ważnych instytucjach życia codziennego, zaczynając od kolei, banków, większych zakładów przemysłowych, mówiono wyłącznie po rosyjsku. W tym języku ukazywały się ważne organy prasowe, wychodziły podręczniki naukowe. Wysnułem z tego wniosek, że muszę opanować ten język możliwie szybko i dobrze.
W 1940 roku zacząłem brać prywatne lekcje, gdyż lektorat uniwersytecki nie był wystarczający: uczyła mnie pani o nazwisku Bentkowska, w średnim wieku, Polka, która do rewolucji mieszkała w Rosji, studiowała tam w dobrych szkołach, a w 1933 roku repatriowała się do kraju. Język jej był bardzo poprawny, literacki, nieco staromodny, dzięki tym lekcjom mogłem szybko swobodnie rozmawiać i czytać; żargon sowiecki, zwłaszcza gazetowy, nie był trudny do opanowania. Wysiłek włożony w dobre poznanie języka okazał się później bardzo rozsądną inwestycją, ułatwił mi przetrwanie w nowych, trudnych warunkach.
Na wiosnę 1941 roku stanęły przede mną poważne problemy osobiste. Studia dobiegały końca i groził mi pobór na kilka lat do Armii Czerwonej. Nie wiedziałem, czy i Jak uda mi się tego uniknąć. Trudno było przewidzieć, jak dalej potoczą się wypadki. Na razie, na mocy decyzji Wydziału Prawa, który rozsyłał nas przed otrzymaniem dyplomu na praktyki w radzieckim sądzie, zostałem skierowany do sądu I instancji Krasnoarmiejskiego rejonu Lwowa;
mieścił się on w samym środku miasta, w pobliżu placu Bernardyńskiego, przy ulicy noszącej do 1939 roku miano Józefa Piłsudskiego. Na czym miała polegać taka praktyka, nie było ściśle określone. Siedziałem więc z konieczności cały dzień w sądzie, bo uważano mnie za dodatkowego bezpłatnego pracownika, zarówno w kancelarii, jak i na sali rozpraw, gdzie musiałem protokołować przebieg posiedzeń, oczywiście w języku ukraińskim. Sześć spędzonych tam tygodni dało mi jednak niezwykłe doświadczenia.
Sąd I instancji rozpatrywał zarówno sprawy cywilne, głównie o alimenty, jak l karne, od drobnych kradzieży do zabójstw. Nie było natomiast żadnych spraw politycznych, te były zastrzeżone dla sądu II instancji. Sądem kierował jednoosobowo sędzia, młody, trzydziestoletni mężczyzna, przysłany do Lwowa z okolic Charkowa. Pochodził ze wsi, był początkowo kowalem, ukończył szkołę zawodową, wstąpił do partii i pracował w aparacie rejonowego komitetu partyjnego. Po sześciotygodniowy m kursie prawniczym zrobiono go sędzią. Miał dobrą opinię i dlatego wysłano go do Lwowa, co było wtedy w Kijowie traktowane jako szczególne wyróżnienie pracownika. Mówił po ukraińsku, ale był to język silnie nasycony rusycyzmami, miejscowy, lwowski dialekt ukraiński drażnił go i oburzał. Na rozprawach miał zwykle do pomocy dwóch ławników ludowych, pochodzących z wyboru. Byli to ludzie miejscowi, często pracownicy lwowskich fabryk. Przychodzili niechętnie, na rozprawach milczeli, nie znali zupełnie przepisów prawa, w tym i własnych uprawnień, nie otrzymywali tekstu ustaw karnych do ręki. W księgarniach lwowskich egzemplarzy kodeksów radzieckich nigdy nie sprzedawano, dostawaliśmy je tylko jako studenci prawa na uniwersytecie. Przed rozpoczęciem rozprawy sędzia czytał ławnikom treść artykułu, z którego był oskarżany podsądny, i wskazywał przewidzianą karę — zwykle najwyższą, jaką kodeks karny i jego liczne uzupełnienia przewidywały za określone przestępstwo. Gdy mieli wątpliwości, wspaniałomyślnie proponował nieco mniejszy wymiar kary, podkreślając, że jest to jedynie nadzwyczajna łaskawość sądu. Przepisami procedury karnej sędzia nie przejmował się, twierdził, podobnie zresztą jak profesorowie na Wydziale Prawa, że są przestarzałe i że praktyka poszła dalej. Najważniejsze były dla niego instrukcje, wytyczne i tzw. cenniki przysyłane z Komisariatu Sprawiedliwości. Określały one, jakie przestępstwa i jakie kategorie ludzi należy szczególnie ostro karać, oraz podawały szczegółowo, jakie należy ferować wyroki. Sędziowie, którzy byli zbyt łagodni, otrzymywali nagany lub byli usuwani ze stanowisk „za miękkość".
W poważniejszych sprawach pojawiali się prokuratorzy i adwokaci. Pierwsi rekrutowali się wyłącznie z ludzi przysłanych ze wschodu, wśród adwokatów byli miejscowi.
Sytuacja obrońców była nie do pozazdroszczenia. Pamiętam poszlakowy proces o włamanie do państwowego magazynu. Oskarżonym był niemłody już pracownik przedsiębiorstwa. Bronił adwokat Landau, przed 1939 rokiem wybitna postać lwowskiej palestry. W swej mowie wykazał kruchość dowodów zebranych przeciw oskarżonemu i wniósł o jego uniewinnienie- Gdy sędzia z ławnikami poszedł na naradę, Landau powiedział mi w rozmowie; „Proszę pana, wszystko, eo powiedziałem, nic oskarżonemu nie pomoże, ja wiem, że sędzia ma w szufladzie instrukcję postępowania w takich sprawach. Nie mogę dyskutować z tą instrukcją, bo nie jest ona jawna. Teraz oni starają się zwalczać przestępstwa gospodarcze i każdego oskarżonego bez względu na charakter dowodów skazują". Oskarżony otrzymał pięć lat więzienia.
W 1941 roku sądy we Lwowie były zawalone sprawami o przestępstwa gospodarcze, od drobnych kradzieży i malwersacji do ogromnych, milionowych afer. Nacjonalizacja, jaką przeprowadzano od jesieni 1939 roku zarówno w handlu, jak i przedsiębiorstwach przemysłowych Lwowa, stworzyła dla różnego rodzaju aferzystów radzieckich zupełnie wyjątkowe pole działania. Miasto, które obroniło się przed Niemcami i kapitulowało przed Armią Czerwoną, było tylko w niewielkim stopniu zniszczone przez działania wojenne, i to głównie na przedmieściach, gdzie skutecznie broniły się oddziały polskie. We Lwowie były ogromne zapasy wszelkiego rodzaju towarów, zwłaszcza rynkowych, codziennego użytku, w tym żywności, artykułów tekstylnych, butów, mebli i zegarków. W ZSRR tych właśnie towarów poszukiwano, były złej jakości lub w ogóle przez całe lata brakowało ich w sklepach. Lwów był pierwszym większym miastem europejskim, który zajęła Armia Czerwona od czasów Traktatu Ryskiego, to jest od lat dwudziestych; Wilno na razie odstąpiono Litwie- Nastręczała się więc okazja do niezwykłych zysków. Korzystne interesy i przestępstwa robili pracownicy różnych instancji aparatu partyjnego i państwowego, zwłaszcza gospodarczego, spekulowali wszyscy.
Wkrótce po powrocie do Lwowa dowiedziałem się, że do miasta przyjechał Aleksy Tołstoj, wybitny pisarz radziecki, bliski centralnym władzom Moskwy. Ten rosyjski arystokrata, potomek słynnej rodziny, przez lata całe na emigracji walczył z bolszewizmem, aby wreszcie się z nim pogodzić. Mieszkał w hotelu „George'a" i miał oficjalne zadanie nawiązać pierwsze kontakty z miejscowymi literatami, w tym także z grupą pisarzy polskich, którzy w rezultacie wojny znaleźli się we Lwowie. Wkrótce otrzymałem informację, że słynny autor Drogi przez mękę większość czasu poświęca na skupowanie maszyn do pisania, które w Moskwie były wręcz nieosiągalne. Wywożono je więc ze Lwowa i przerabiano na czcionki rosyjskie, towar taki osiągał bardzo wysokie ceny.
Prawdziwie wielkie interesy robiono jednak przy przejmowaniu lwowskich magazynów handlowych, hurtowni, magazynów fabrycznych. Część towarów rozkradano na miejscu, część inwentaryzowano w oszukańczy sposób, stosując wycenę według radzieckich cenników. W ten sposób garnitur męski czy jesionkę ze znakomitej bielskiej wełny zapisywano jako zwykłą radziecką odzież męską, wyceniano jako własną produkcję i natychmiast wykupywano. Rzeczywista wartość tych rzeczy była zwykle kilkakrotnie wyższa, wywożono je szybko do Moskwy i Kijowa.
Gdy zaczęto handlować radzieckimi towarami, rozpoczęły się typowe dla tej gospodarki nadużycia, oszustwa na jakości, asortymencie i wadze, zawyżanie cen, sprzedaż nielegalnie produkowanych towarów, sprzedaż spod lady za łapówki. Zaczęty się także procesy, niekiedy zbiorowe i pokazowe, przeciwko winnym tych przestępstw.
Pierwszy taki proces całej dyrekcji wielkiego domu handlowego przeprowadzono publicznie w wielkiej sali hotelu „Krakowskiego". Na ławie oskarżonych zasiedli obok siebie dyrektorzy przysłani z Kijowa i ich miejscowi zastępcy, księgowi i magazynierzy. Byłem na kilku posiedzeniach tego procesu:
miejscowi zeznawali po polsku i tłumaczyli, jak i dlaczego dali się wciągnąć w machinacje. Pamiętam zeznania księgowego, który uległ namowom i presji przysłanego z Kijowa dyrektora — jak zeznawał, zwierzchnik powiedział mu wprost: "Kto u nas w handlu nie kradnie, nie wyżyje". W niektórych przedsiębiorstwach lwowskich w ciągu dwudziestu dwu miesięcy okupacji zarząd lub znaczna jego część dwukrotnie stawała przed sądem za różnorodne przestępstwa gospodarcze; wyroki były surowe, główni oskarżeni otrzymywali zwykle po dziesięć lat więzienia.
W sądzie, w którym byłem praktykantem, rozpatrywano także sprawy obywateli radzieckich, którzy z różnych względów znaleźli się wtedy we Lwowie. Z akt, które otrzymywałem przed rozprawą do przejrzenia, wyzierały nie znane mi realia. Często przysyłano też dokumenty z terenów ZSRR, zdumiało mnie przede wszystkim to, że były pisane na odwrotnej strome akt z czasów carskich; taki był wówczas brak papieru, że wykorzystywano do oficjalnej korespondencji sądowej stare archiwa. Uderzyła mnie także niezwykła ruchliwość ludzi, wielu oskarżonych zmieniało co dwa—trzy lata miejsce pobytu, przenosząc się od Murmańska na Zakaukazie, od Homla do Władywostoku. Wszędzie trochę pracowali, a następnie Jechali dalej. Dopiero po pewnym czasie z rozmów z sędzią dowiedziałem się, że jest to szeroko praktykowany sposób uchylania się od odpowiedzialności karnej, zwłaszcza za drobne przewinienia. Cały aparat, sprytnie pomyślany i bardzo rozbudowany, dzień i noc pracował, aby jednak takich ludzi wyłapać. Służyły do tego ciągłe kontrole dokumentów, zasady wydawania paszportów, wymaganych bezwzględnie przy każdej okazji dowodów osobistych, podział kraju na okręgi o różnym statusie osiedleńczym, a także konieczność składania życiorysów, zwłaszcza w miejscu pracy, przy przyjmowaniu do każdej organizacji, przy każdym podaniu do władz. Wszechobecni specjaliści od życiorysów cierpliwie sprawdzali szczegóły, obojętne, czy dotyczyły one pobytu człowieka na Krymie, czy na Kamczatce. Jeśli coś wydało się im podejrzane albo stwierdzili fałsz, uruchamiano po cichu śledztwo, szukano winnego. Prowadzono też ogromne rejestry skazanych, zbierano charakterystyki ludzi i donosy.
Czytając akta jednej ze spraw, spotkałem się po raz pierwszy w życiu z systemem funkcjonowania donosów. Oskarżenie dotyczyło malwersacji Finansowych dokonanych przez pracownika przedsiębiorstwa obrotu żywnością, przysłanego do Lwowa z kijowskiej centrali. Podejrzany bronił się nie tylko zaprzeczając, jakoby dopuścił się gospodarczego przestępstwa, lecz także wskazując na swoje pochodzenie z wiejskiego proletariatu oraz na swe niedawne zasługi. Ze złożonych przez niego w śledztwie wyjaśnień wynikało, że w latach 1937—38, a były to w ZSRR lata masowych, krwawych procesów politycznych, pracował jako korespondent wiejski kilku kijowskich gazet. W tym charakterze, jak zeznawał, ujawnił wielu wrogów ludu, których wkrótce aresztowano, sądzono i rozstrzelano. Przypatrywałem mu się w czasie rozprawy: bronił się energicznie mimo jawnych dowodów złodziejstwa, wciąż podkreślał swe proletariackie pochodzenie i bezgraniczne oddanie władzy radzieckiej. Otrzymał trzy lata więzienia, bardzo łagodny wymiar kary, wyrok przyjął spokojnie, Gdy po rozprawie czekał na odprowadzenie do więzienia , powiedział głośno do siedzącego obok strażnika: "Za rok będę w domu". Byłem przekonany, że się nie mylił, takich jak on zwalniano szybko.
Wraz z coraz to nowymi przybyszami ze wschodu przypływała do sądu, w którym praktykowałem, fala spraw o alimenty. Byłem zdumiony rozmiarem tego zjawiska. Ogromna łatwość otrzymania rozwodu oraz obowiązująca szczególna zasada alimentacji, która nakazywała oddawanie niekiedy do 75 procent zarobków, powodowały, że uchylanie się od płacenia było bardzo częstym zjawiskiem. Nieraz wręcz żądała tego kolejna towarzyszka życia. W przeciągu sześciu tygodni mojej praktyki przewinęły się dziesiątki takich spraw. Niektórzy z pozwanych wręcz oświadczali, że płacić nie będą, a jeśli zostaną zasądzeni, pojadą dalej i znowu się będą uchylać.
Najbardziej dramatyczne chwile przeżywałem, gdy przed sądem stawali ludzie wyraźnie upośledzeni psychicznie. Sędziego tacy podsądni irytowali, tłumaczył ławnikom, że są to symulanci, których należy przykładnie ukarać. Dwukrotnie udało mi się jednak w przerwie rozprawy przekonać ławników, że mają prawo zażądać ekspertyzy lekarskiej. Rozprawę odroczono, a następnie zeznawali lekarze. Niestety radziecki kodeks karny nie znał — w przeciwieństwie do znakomitego polskiego kodeksu z 1932 roku — stanu ograniczonej odpowiedzialności człowieka, który byłby podstawą do złagodzenia kary. Moje interwencje nie na wiele więc się zdały.
Z wielką ulgą zakończyłem swą praktykę i otrzymałem potrzebne zaświadczenie. Sędzia napisał w nim, że pracowałem dobrze i ze wykazałem się znajomością prawa.
Na początku 1941 roku sytuacja zaczęła się zmieniać. Trwały wciąż sukcesy wojenne Hitlera, który zajął właśnie Jugosławię, i coraz częściej Lwów obiegała plotka, że wkrótce armia niemiecka skieruje swe czołgi na wschód. Granica, teraz już pilnie strzeżona, była bardzo blisko i wiedzieliśmy, że Armia Czerwona robi przygotowania. W samym Lwowie skoncentrowano wtedy znaczne ilości broni pancernej, oficjalnie jednak trwała przyjaźń pomiędzy III Rzeszą i ZSRR, relacje prasy z wojny na zachodzie były wciąż życzliwe dla Niemców.
Nową oznaką zmian były próby władz radzieckich pozyskania pewnej części polskiej inteligencji we Lwowie, oczywiście poza tą grupą, która już przeszła na stronę bolszewickiego okupanta. Podjęto wtedy dyskretne rozmowy z niektórymi osobami, cieszącymi się autorytetem w środowisku uniwersyteckim. Między innymi dowiedziałem się o takich rozmowach przeprowadzanych z prof. Kazimierzem Bartlem, byłym premierem Polski przedwrześniowej. Wkrótce dostałem wiadomość, że Bartel odmówił współpracy.
Tymczasem ukazał się we Lwowie pierwszy numer czasopisma „Nowe Widnokręgi". Drukowane było w Moskwie i redagowane w języku polskim. Kierowano je wyraźnie do polskiej inteligencji, chciano dać do zrozumienia, że jest doceniana i że będzie miała pewną możliwość działania, przede wszystkim druku. Nietrudno było jednak domyślić się, że pismo jest odpowiedzią na nową sytuację, w której sprawa Polski znowu pojawi się jako problem dla polityki Kremla.
Inteligencja lwowska w obliczu strat, jakie już poniosła i ponosiła codziennie — wobec deportacji, aresztowań i wyroków, biedy i przygnębienia, codziennego propagandowego kłamstwa i zohydzania Polski — żyła zamknięta we własnym kręgu rodzinno-towarzyskim. Wśród ludzi godnych zaufania, w domach prywatnych trwały dyskusje zarówno o źródłach i przyczynach naszych klęsk, jak i o perspektywach sytuacji politycznej. Pojawienie się „Nowych Widnokręgów" oceniano jednoznacznie: w Moskwie chcą rozszerzyć krąg ludzi, którzy będą mogli być w przyszłości wykorzystani do różnych wariantów polityki bolszewickiej. W nieoficjalnych rozmowach można przecież było od wtajemniczonych, bliskich redakcji „Czerwonego Sztandaru", usłyszeć, że kto wie, może jednak powstanie nowa, siedemnasta republika sowiecka — Polska, oczywiście na zachód od radzieckiej Ukrainy i Białorusi, to jest na zachód od linii granicznej z III Rzeszą.
Pierwszy numer „Nowych Widnokręgów" ukazał się na początku 1941 roku. Redakcja, przedstawiając cel i charakter pisma w programowym słowie wstępnym, nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do swej postawy i zamiarów. Czytelnik polski we Lwowie dowiedział się więc, że „ZSRR jest naszym krajem" oraz że: „Kulturze polskiej, jako części kultury radzieckiej, jej zachowaniu i rozwojowi ma służyć nasze pismo". Pierwszym artykułem zamieszczonym w pierwszym numerze był tekst Józefa Stalina z okazji leninowskiej rocznicy. Czytałem regularnie i dokładnie „Nowe Widnokręgi", wśród autorów pisma byli: Jerzy Putrament, Mieczysław Jastrun, Adolf Rudnicki, Julian Przyboś, Adam Ważyk, Tadeusz Boy-Żeleński, Stefan Jędrychowski, Stanisław Jerzy Lec, Polityka stalinowska, o czym się dziś często zapomina, polegała nie tylko na represjach, aresztowaniach, deportacjach i okrutnych mordach, lecz także na kreowaniu fałszywych elit artystycznych i naukowych, promowaniu fałszywych autorytetów moralnych, hojnym ich wyposażaniu i wykorzystywaniu w propagandzie, w tym i zagranicznej. Na takiej właśnie zasadzie rozwinęła się kariera bardzo miernego pisarza, jakim był Ołeksandr Kornijczuk, czy kariera naukowa Trofima Łysenki, autora szeroko reklamowanych pseudonaukowych teorii genetycznych. Takimi miernymi pisarzami byli zarówno Wanda Wasilewska, jak i Jerzy Putrament. Taką właśnie politykę, której stałym elementem było szczególne materialne uprzywilejowanie pseudoelit, zastosowały władze radzieckie we Lwowie pozyskując do współpracy przede wszystkim ludzi małego i średniego talentu, któremu zwykły towarzyszyć wielkie ambicje i nie znająca hamulców gotowość zrobienia kariery. Byli jednak w takich środowiskach, zarówno w samym Związku Radzieckim, jak i w okupowanej Polsce, ludzie naprawdę wybitni, o wielkim talencie, jak choćby wspomniani już Maksym Górki, Aleksy Tołstoj czy wreszcie Tadeusz Boy-Żeleński. Często wtedy i w latach późniejszych zastanawiałem się nad zespołem przyczyn, które skłaniały tych właśnie ludzi do przyjęcia haniebnej roli, przeczącej ich głośno i latami wypowiadanym poglądom. Talent, nawet wielki, nie zawsze kojarzy się z wielkim charakterem. Można więc było obserwować także zwykły oportunizm, wygodnictwo i pragnienie korzyści materialnych tak trudno dostępnych w systemie komunistycznym, przerost ambicji i chęć bliskich kontaktów z despotyczną władzą, nawet fascynację tą władzą, żądzę wielkiego sukcesu, zorganizowanego poklasku, nagród i odznaczeń. Była jeszcze jedna okoliczność, charakterystyczna zwłaszcza dla postaw części literatów, którzy w tych fałszywych elitach odgrywali istotną rolę. Chodziło o pewien rodzaj psychologicznego bezpiecznika, dającego wewnętrzne samouspokojenie. Było nim przekonanie — a zetknąłem się z nim wielokrotnie w rozmowach z ludźmi tamtych czasów i środowisk — o szczególnej, samooczyszczającej sile tekstu literackiego. Wystarczy przecież, mówili, napisać jeszcze jedne „wyznania", jeszcze jedną "spowiedź" (tu powoływali się na historyczne przykłady, zaczynając od św. Augustyna), aby nie tylko w pełni usprawiedliwić swe postępowanie, ale poprzez ekshibicjonistyczne przyznanie się zdobyć kolejne laury. Postawy uległości umacniała wieloletnia i wypróbowana taktyka bolszewickiego kierownictwa wobec wybitnych twórców, którzy, jak Maksym Górki, mieli za sobą ostre, antykomunistyczne wypowiedzi, oskarżycielskie apele i manifesty pod adresem Kremla. Czyniąc z tych ludzi posłusznych dworaków, władze pozwalały im niekiedy na teksty jak gdyby dwuznaczne wobec systemu, na pozorne sprzeciwy, pseudoliberalne gesty, aluzyjne krytyki — zwłaszcza ubrane w kostium historyczny. Było to tym łatwiejsze, że oficjalna, zakłamana retoryka pełna była frazesów o wolności i prawdzie, wyzwoleniu i sumieniu ludzkości, sprzeciwie wobec każdego zła, współczuciu dla każdego cierpiącego. Rzekomo krytyczne teksty stanowiły część stałej gry prowadzonej przez te środowiska z władzami, gry pełnej grymasów, patetycznych gestów, kokieterii i ciągłych targów o kolejne przywileje. Stykając się latami za drutami obozu z ludźmi z tego środowiska, ofiarami kolejnych fal represji, słyszałem setki opowiadań o tych mechanizmach, które moi rozmówcy traktowali zwykle jako całkowicie naturalne. Platformą polityczną służącą owym działaniom wobec inteligencji był Związek Pisarzy Radzieckich, do którego należeli współpracownicy „Nowych Widnokręgów" z redaktorem naczelnym Wandą Wasilewską na czele. Była ona już wtedy we Lwowie główną postacią wśród współpracujących z okupantem, cieszyła się dużymi wpływami u miejscowych władz radzieckich i w Kijowie, jej życie osobiste, a zwłaszcza dziwna śmierć ówczesnego męża, były przedmiotem plotek i domysłów- Pamiętam dobrze, jak jej dawni znajomi i towarzysze z PPS zwracali się do niej o pomoc w obronie aresztowanych, nieraz bardzo zasłużonych działaczy socjalistycznych. Nie znam ani jednego przypadku, aby komuś pomogła. Słyszałem bezpośrednie relacje z kilku takich rozmów; odpowiedzi Wasilewskiej były ostre i bezwzględne, powtarzała slogany propagandowe o „pańskiej Polsce" i o „PPS-owskich agentach burżuazyjno-nacjonalistycznych", których ani myśli bronić. Ludzie, którzy wtedy weszli do „Nowych Widnokręgów", a zwłaszcza ci, którzy, jak Boy-Żeleński, publikowali także w "Czerwonym Sztandarze", latami walczyli w II Rzeczypospolitej o prawa człowieka i demokratyczne swobody, podkreślali swój humanizm, teraz zaś wiedzieli dobrze, co się wokół nich dzieje we Lwowie. W prasie radzieckiej obok własnych artykułów czytali codziennie teksty nie tylko przesycone nienawiścią do państwa polskiego, którego byli obywatelami, lecz także pełne prymitywnych i cynicznych kłamstw fałszujących historię narodu i dzieje kultury polskiej. Widział dobrze Boy-Żeleński, który przyjął katedrę na zsowietyzowanym uniwersytecie we Lwowie, mimo że wielokrotnie odmawiał jej przyjęcia od władz polskich przed wrześniem 1939 roku, jak znikają dziesiątki jego własnych studentów i kolegów, deportowanych w mroźne noce wywózek ze Lwowa. Żaden z tych ludzi tak chętnie pozujących na autorytety moralne, tak chętnie wystawiających cenzurki poprzednim pokoleniom, nie zająknął się nawet w tym czasie publicznie w obronie ofiar stalinowskich represji. Co więcej, ludzie ci brali aktywny udział w uzasadnianiu i chwaleniu polityki radzieckiego okupanta Lwowa. Po latach będą podjęte próby usprawiedliwienia tych, którzy w dniach klęski i okupacji odegrali ponurą rolę piewców narzuconego przemocą systemu. Wskazywać się będzie na ich inteligencką fascynację Heglem, uznanie konieczności wypływających jakoby z praw historycznego rozwoju. Zwycięstwo ZSRR i nowy układ sił na świecie i w Europie odczytywany miał być jako wyraz takiej właśnie prawidłowości, którą należało przyjąć i zaakceptować. Zwolennicy takiego rozumowania mylą daty — w latach 1939—41 losy wojny nie były jeszcze przesądzone, ZSRR był sojusznikiem Hitlera i ludzie, którzy się wtedy za nim opowiedzieli, popierali w istocie przymierze dwu totalitarnych systemów zbudowane na nowym rozbiorze Polski. Dopiero w czerwcu 1941 roku ZSRR występuje jako bojownik o wyzwolenie Europy z hitlerowskiego jarzma. W okupowanym Lwowie niemal do ostatniego dnia odczuwaliśmy ten radziecko-hitlerowski sojusz wymierzony przeciwko Polsce. Wskazuje się także na to, że ludzie, którzy wtedy poszli na współpracę z okupantem, mogli przecież pisać po polsku, publikować, grać sztuki teatralne, a więc w pewien sposób wzbogacać kulturę polską. W rzeczywistości sprawy wyglądały odmiennie, przykładem może być działalność Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Nikt w polskim Lwowie nie robił mu zarzutów z tego powodu, że wykładał na uniwersytecie literaturę francuską. W tej samej uczelni działało wtedy wielu polskich uczonych, wykorzystując możliwości pracy nawet w surowych warunkach wojny i okupacji. Boy-Żeleński jednak, wykorzystując swój pisarski autorytet, podjął się wtedy innej zgoła roli — aktywisty politycznego pomagającego w realizacji celów okupanta. Występował w prasie i na zebraniach, przyjmował różne funkcje w zespołach redakcyjnych i zarządach związków głoszących nienawiść do niepodległej Polski, przekonujących Polaków, że ich jedyną drogą ma być wierna służba radzieckiej ojczyźnie. W tamtych, wojennych warunkach agitacja w kampanii wyborczej, publiczne potępianie wyborów w II Rzeczypospolitej i wychwalanie ponurej farsy stalinowskich wyborów miało dla naszego Lwowa jednoznaczny wydźwięk. Prawdą jest, że w tym czasie polski teatr dramatyczny wystawiał Moralność pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej i że nazajutrz po przedstawieniu ukazywały się wzmianki, recenzje. Prawdą jest jednak także, iż w ten sam wieczór wywożono ze Lwowa tysiące polskich rodzin wyciągając je przemocą z mieszkań, ładując do bydlęcych wagonów, odprawiając w okrutnych warunkach w stepy Kazachstanu. Tego współpracujący z okupantem ludzie wiedzieć nie chcieli, o tym milczeli, tak jak i milczała o tym ówczesna prasa.
|