Mirosław Żuławski;

Album domowe

WEIGLÓWKA

(wspomnienia ze Lwowa - okresu II wojny światowej)

wydrukowane w 1993 roku w miesięczniku TWÓJ STYL

 

 

Leży przede mną żółta, tekturowa legitymacja „Dienstausweis Nr.0 320" z moim imieniem, nazwiskiem, stanem cywilnym, datą urodzenia i adresem, zaopatrzona w najbardziej pożądaną w owe czasy pieczęć z orłem - czyli jak się mówiło „ z gołąbkiem " - trzymającym w szponach swastykę i napis „Oberkomando des Heeres" -„Dowództwo Naczelne Wojsk" uzupełniony magicznymi słowami „Instytut für Fleckfieber und Virusforschung", czyli słynny Instytut profesora Weigla, wyrabiający wynalezione przez niego szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. No bo kiedy leżałem w szpitalu z moją teczką głupio wypełnioną konspiracyjną bibułą, utraciłem tę piękną posadę buchaltera na łyczakowskiej Kolonii Profesorskiej. Jakiś czas udawało mi się poruszać za pomocą różnych szpitalnych zaświadczeń i inwalidzkiej laski, którą się podpierałem ponad rzeczywistą potrzebę, ale kiedy powróciłem do moich konspiracyjnych nasłuchów i biuletynów, kierownictwo AK zadecydowało, ze muszę mieć dobrze papiery chroniące przed łapankami i szykanami. Kazano mi się zgłosić do dr. Mosinga, zastępcy profesora Weigla, w starym poklasztornym budynku przy kościele św. Mikołaja, który zresztą znałem dobrze, bo tam odbywały się wszystkie wykłady pierwszego roku prawa. Przeszedłem wymagane badania i zostałem karmicielem wszy.

Instytut prof. Weigla - polskiego uczonego światowej sławy pochodzącego z Moraw (odmówił kategorycznie Niemcom proponowanej mu Reichslisty) - miał strukturę piramidy: podstawę stanowili hodowcy. To oni hodowali z jajeczek wszy, dbali o ich rozwój i czystość klatek, bo wesz nie znosi brudu. Następną część piramidy wypełniali karmiciele, dzielący się na dwie kategorie: tę wyższą arystokrację karmiącą wszy zakażone już zarazkami Ricketsia prowazeki oraz plebs oddający krew wszom zdrowym. Wszami zakażonymi, które poznawało się po tym, że miały w przezroczystych odwłokach bardzo czerwone jelitka, zajmowali się preparatorzy. Pod binokularem wyjmowali na szkiełku za pomocą igły i nożyka cieniutkie jelitka i umieszczali je w pojemniczkach. Preparator musiał osiągnąć normę tysiąca ośmiuset jelitek dziennie. Karmiciel karmił osiem tysięcy wszy między siódmą a ósmą rano. Dlatego ta „praca" była tak cenna dla akowskiej konspiracji: pozostawiała potem cały dzień wolny. Na szczycie piramidy stał sam profesor - wielki kapłan tyfusowej magii.

Odbywało się to tak: hodowczynie - bo zajmowały się tym głównie dziewczęta -podawały nam drewniane klateczki, których jeden bok zrobiony był z jedwabnej siateczki. Tą stroną gumowymi paskami przymocowywało się klateczki do łydek.

Na każdej łydce mieściły się dwa rzędy klatek. Dziewczęta przywiązywały je do ud, żeby nie było widać pąsowych blizn po ukąszeniach. Jeszcze w rok po zakończeniu wojny na pytanie „co robiłeś?", podnosiło się nogawkę i pokazywało czerwone pasy na łydkach. Wieczorami swędziało nie do zniesienia, zwłaszcza kiedy miało się na deszcz, ale nie wolno było się drapać, bo można było spowodować lokalne zakażenie, a wtedy wszy „pedikulowaly", to znaczy chorowały i karmiciela wylewano z posady. Każdy miał swoje klateczki, a w nich swoje wszy, od wyhodowania z jajeczek aż do oddania preparatorom. Każdy tez nauczył się dbać o nie i cenić. Do dobrych obyczajów należało noszenie przy sobie szczelnego pudełeczka po zapałkach, bo kiedy na przykład w tramwaju ludzie zaczynali się odsuwać, zdejmowało się spokojnie wędrującą po kołnierzu albo rękawie weszkę i wkładało do pudełka. Skoro się je karmiło własną krwią serdeczną, stawały się zbyt cenne, by ich nie odnosić nazajutrz hodowczyniom.

Jedyna praca, którą naprawdę lubię, to ta w domu, przy biurku i maszynie do pisania. Ale życie upłynęło mi na pracy najemnej w biurach i urzędach, ambasadach i ministerstwach, instytucjach publicznych i redakcjach. Nie narzekam, mogło być gorzej. Ze wszystkich tych posad najlepiej chyba czułem się karmiąc wszy w Instytucie Weigla.

Byliśmy jedną, wielką rodziną. Mimo że płacono nam grosze, a dodatkowe przydziały kawałka kiełbasy nie równoważyły cotygodniowego ubytku krwi, uważaliśmy się za jakąś arystokrację w stosunku do tych, co dorabiali się na pośrednictwie i handlu . Być od Weigla, to był tytuł szlachectwa. Prawie całe kierownictwo konspiracji tam było. Sam delegat rządu na obszar południowo-wschodni karmił co rano wraz ze mną. Jego najbliższa współpracownica Wanda (jej matka była z Daszyńskich i żyje jeszcze choć już stuletnia), brała często za mnie karmienie wszy, kiedy nie mogłem przyjść, bo była zdrową, ładną dziewczyną i nie bała się panieńskich anemii. Jestem przekonany, że sam profesor był lojalnie informowany przez kierownictwo podziemia, iż przyjmuje i hołubi kwiat walki cywilnej i wojskowej, mimo że u wejścia legitymowało gestapo a instytutem zarządzał wermacht. Profesor nigdy nie tracił zimnej krwi, widywaliśmy go często, jak dla odprężenia strzelał w poklasztornym ogrodzie z łuku, bo z zamiłowania był łucznikiem. Niemcy wiedzieli, że bez niego cały ten instytut nie wart byłby funta kłaków, myśmy też o tym wiedzieli i nasze uwielbienie dla profesora nie miało granic. Nie wiem, jak oni to robili, ale mimo ściślej kontroli niemieckiej zawsze pewna ilość szczepionek - i to tych najlepszych - docierała do polskich ośrodków opiekuńczych, a nawet do „leśnych".

Byłem więc bardzo szczęśliwy, że mogę codziennie, nie wyłączając niedziel i największych nawet świąt - bo wszy musiały mieć świeżą krew co rano - siadywać od siódmej do ósmej z wyciągniętymi nogami na zydlu i myśleć, ze te klatki na łydkach wyglądają zupełnie jak pasy ratunkowe, dzięki którym przepływam cało przez wszelkie wiry, odmęty i topiele okupacji, wyłaniam się z branek i łapanek, a nawet rekwizycji. Bo co jakiś czas przychodził do naszego mieszkania w willi na Filipówce jakiś niemiecki oficer lub cywil z nakazem rekwizycji pokoju albo dwóch. Przyjmowałem to zawsze spokojnie i grzecznie, pytałem jakie meble chciałby wymienić, i dopiero, kiedy odchodził zadowolony, pytałem, czy jest szczepiony przeciw tyfusowi, bo u mnie, niestety, zdarza się, że po mieszkaniu łażą wszy zakażone tyfusem plamistym prosto z „Instytutu für Fleckfieber". Żadnego z nich już nigdy więcej nie widziałem.

Ale wszystko co dobre, kończy się prędzej czy później, więc i to pewnego dnia się skończyło. Któregoś wieczoru żona upiekła „bulaniki", były to takie placuszki z ciasta nadziane ziemniakami z cebulką, zapieczone w piekarniku. Smakowały mi ogromnie. Ale w nocy zbudziłem się z gorączką, byłem pewien, że to z winy mojego niepohamowanego apetytu na te cudowne bulaniki. Ale gorączka rosła, więc byliśmy przekonani, że to znowu „weiglówka" - taka krótka tyfusowa reakcja po szczepieniach ochronnych, które co kwartał musieliśmy brać, żona i dziecko też. Ale to nie była „weiglówka", przyszedł dr Mosing, porobiono mi badania krwi i moczu, no i okazało się, że mam ostre kłębuszkowe zapalenie nerek spowodowane zatruciem białkiem wszowym. Powiedziano mi, że już nie będę mógł wrócić do karmienia, a po powrocie do zdrowia zostanę preparatorem.

Wtedy w tej wysokiej gorączce przyśniła mi się czy wymajaczyła od początku do końca OPOWIEŚĆ SZYDERCZA, która otwiera tom opowiadań OSTATNIA EUROPA -mojej pierwszej książki.

Copyright 1993 TWÓJ STYL

Powrót
Licznik