Kartki ze wspomnień starego profesora.
Kartka dwudziesta ósma (O prof. Rudolfie Weiglu i tyfusie plamistym) Kartka dwudziesta trzecia
Kartka dwudziesta dziewiąta
Kartka trzydziesta szósta
Kartka trzydziesta siódma
Kartka trzydziesta piąta
|
W bieżącym roku (1997) mija osiemdziesiąt lat od wynalezienia przez profesora Rudolfa Weigla metody sztucznego zakażania wszy odzieżowej zarazkiem duru plamistego, Rickettsia prowazeki, co umożliwiło wyprodukowanie pierwszej skutecznej szczepionki przeciw tej groźnej chorobie. Dla obecnego pokolenia lekarzy dur plamisty jest znany jedynie z podręcznika chorób zakaźnych, a przecież jeszcze w pierwszej połowie naszego stulecia był powodem zgonu wielu milionów ludzi. Prawdopodobnie dur plamisty od wieków pustoszył ludność Europy, ale jego pierwszy opis pochodzi z 1083 roku z klasztoru położonego w okolicach Salerno. Dokładniejsze dane dotyczące tej choroby mamy w sławnym dziele Fracastoriusa De Contagione ogłoszonym w 1546 roku. Ostatecznego zróżnicowania klinicznego duru plamistego i brzusznego dokonał w 1837 roku Gethard. Wielkie epidemie duru plamistego były najczęściej związane z wojnami i klęskami żywiołowymi prowadzącymi do głodu. Wiadomo, że dokonały wielkiego spustoszenia w czasie wojen siedemnastego i osiemnastego wieku. Największa, znana nam epidemia, miała miejsce w czasie odwrotu Napoleona z Moskwy. Więcej żołnierzy wówczas zginęło z powodu duru plamistego niż od kul kozackich. Znany mikrobiolog amerykański, Zinsser, powiedział, że to wszy wypędziły Napoleona z Moskwy. Cofająca się armia rozniosła epidemię po Europie. Największa klęska dotknęła Litwę i Białoruś. Epidemie duru plamistego szalały również w wieku dziewiętnastym. W czasie wojny krymskiej wraz z cholerą sparaliżował on działania wojenne. W niemałym stopniu przyczynił się do klęski Napoleona III w wojnie z Prusami. Na skutek epidemii duru plamistego twierdza Metz, która miała kluczowe znaczenie strategiczne, musiała skapitulować. W czasie I wojny światowej największa epidemia wybuchła w 1915 roku w Serbii. W ciągu pół roku zmarło tam na dur plamisty sto pięćdziesiąt tysięcy Serbów. W latach 1918-1922, podczas toczącej się w Rosji wojny domowej, choroba ta spowodowała śmierć trzech milionów ludzi. Niektórzy autorzy podają liczby znacznie wyższe. W Polsce wschodniej w latach 1918-1920 też mieliśmy wielką epidemię, której źródłem byli jeńcy bolszewiccy. Mój ojciec, który w 1919 r. jako lekarz wojskowy pracował na oddziale zakaźnym, był jedynym spośród kilkunastu kolegów, który nie zachorował na dur plamisty. Większość personelu zmarła. Ostatnią epidemię przeżyliśmy w okresie II wojny światowej, głównie na terenach po wschodniej stronie Wisły. Podstawową trudnością w walce z durem plamistym był brak jakichkolwiek informacji dotyczących dróg szerzenia się tej choroby. Dopiero w 1909 r. francuski mikrobiolog, Charles Nicolle, stwierdził, że nie znany jeszcze wówczas zarazek jest przenoszony przez wesz odzieżową. To odkrycie umożliwiło Da Rocha-Limie ustalenie w 1916 roku czynnika etiologicznego duru plamistego. Drobnoustrój ten został przez niego nazwany Rickettsia prowazeki na cześć dwóch mikrobiologów, Amerykanina Rickettsa i Czecha pracującego w Wiedniu, Prowazka, którzy prowadząc badania nad czynnikiem etiologicznym duru plamistego padli jego ofiarą. We wszy Rickettsia prowazeki rozmnaża się w protoplazmie komórek nabłonka jelita środkowego. Liczba ricketsji u poszczególnego osobnika po namnożeniu może być rzędu dziesięciu milionów. U szczytu zakażenia dochodzi do pękania komórek. Do jamy ciała owada dostaje się nie strawiona hemoglobina, a nawet całe erytrocyty, wskutek czego wesz przybiera czerwone zabarwienie. Ricketsje przedostają się również do światła jelita i są wydalane z kałem, który w postaci drobniusieńkiego proszku odgrywa podstawową rolę w szerzeniu się duru plamistego. Istniejąca wówczas technika mikrobiologiczna nie dawała żadnych szans hodowli tego żyjącego wyłącznie wewnątrz komórki drobnoustroju, a w konsekwencji przygotowania szczepionki przeciw durowi plamistemu. Wysuwano koncepcję wykorzystania do tego celu wszy karmionych na chorych. Da Rocha-Lima i Martini wykonali szereg prób, które okazały się bezowocne. W swym założeniu pomysł był nierealny. A więc pozostawała jedna możliwość: sztuczne zakażenie wszy odzieżowej. I tak na scenę walki z durem plamistym wkroczył Rudolf Weigl. Docent zoologii, anatomii porównawczej i histologii na Uniwersytecie Lwowskim Rudolf Weigl w 1914 roku został powołany do armii austro-węgierskiej. Pracował jako parazytolog w różnych wojskowych pracowniach bakteriologicznych. Na polecenie i przy subwencji Ministerstwa Wojny podejmuje badania nad durem plamistym w obozach dla uchodźców i jeńców w Czechach i na Morawach. Do rozwiązania problemu sztucznego zakażania wszy był szczególnie predystynowany, a mianowicie łączył w sobie gruntowną znajomość anatomii i fizjologii owadów, talent eksperymentatorski i, co miało podstawowe znaczenie, bardzo rozwinięty zmysł techniczny. Weigl wziął pod uwagę budowę przewodu pokarmowego wszy. Odbytnica jej jest wysłana chityną, co czyni ją odporną na urazy. Jelito środkowe jest proste, mocne i bardzo elastyczne. Wesz pobiera tyle krwi jednorazowo, ile sama waży. Pozostawał problem, w jaki sposób wprowadzić zawiesinę Rickettsia prowazeki do światła jelita środkowego. Realizację koncepcji zakażania doodbytniczego umożliwiło skonstruowanie cieniutkiej kapilary, której koniec został skośnie ścięty, a brzegi obtopione, co zapobiegało zranieniu jelita owada. Przez kapilarę wprowadzoną do światła odbytnicy wstrzykuje się zawiesinę pod ciśnieniem. Pierwotnie była tu stosowana zwykła strzykawka. Nie będę wchodził w szczegóły techniki weiglowskiej w jej ostatecznej formie. Zainteresowanych odsyłam do naszej monograficznej pracy ogłoszonej w czwartym tomie Annales Academiae Gedanensis. W 1918 roku objął Weigl kierownictwo dużego laboratorium bakteriologicznego w Przemyślu, gdzie podjął swe badania na wielką skalę. A problemów było jeszcze bardzo wiele. Jeden z nich stanowiła hodowla laboratoryjna wszy odzieżowej. Musiał Weigl przede wszystkim wyselekcjonować taką populację, która będzie zdolna żyć w specjalnie do tego celu skonstruowanych klateczkach i pobierać krew od człowieka nie bezpośrednio, lecz przez gazę młyńską o różnej gęstości siateczki dla larw w zależności od ich wieku oraz dla dojrzałych owadów. Wszystko to musi być prowadzone w warunkach aseptycznych, gdyż wszy przeznaczone do zakażania ich Rickettsia prowazeki muszą być wolne od jakichkolwiek bakterii. Szczep wszy wyselekcjowany przez Weigla najdłużej przetrwał w Zakładzie Mikrobiologii w Gdańsku. Został zlikwidowany w 1985 roku. Wyniki pierwszego etapu swych badań dotyczących zasad zakażania wszy i hodowli w niej Rickettsia prowazeki, jak również swe poglądy na temat charakteru i biologii tego drobnoustroju przedstawił w 1919 roku w pracy pt. Untersuchungen und Experimente an Fleckfieberläusen. Die Technik der Rickettsia-Forschung, a w 1920 w pracy pt. Badania nad Rickettsia prowazeki. Weigl jako jedyny wówczas odrzucał powszechnie panującą teorię, że riketsje stanowią ogniwo pośrednie między bakteriami a wirusami. Twierdził, co przyszłość potwierdziła, że są to normalne bakterie. W 1919 roku został przydzielony jako parazytolog do Wojskowej Rady Sanitarnej Ministerstwa Spraw Wojskowych i mianowany kierownikiem założonej dla niego wielkiej Pracowni Badań nad Tyfusem Plamistym Wojskowej Rady Sanitarnej. Istniała ona krótko, bo w 1920 roku powołano go jako profesora zwyczajnego na Katedrę Biologii Ogólnej Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Tam w dość skromnych warunkach kontynuował swe badania. Drugim etapem działań Weigla było przygotowanie szczepionki. Przeprowadził doświadczenie na setkach świnek morskich, zwierząt wrażliwych na zakażenie Rickettsia prowazeki. Wciąż jednak nie mógł się zdecydować na próby na ludziach. W Zakładzie Biologii pracowało małżeństwo techników, towarzyszące profesorowi Weiglowi z Przemyśla do Lwowa. Byli to Michał i Rozalia Marytnowiczowie. Widzieli wahania szefa, do którego byli bardzo przywiązani i postanowili zrobić pierwszą próbę na człowieku. Pan Michał już chorował na dur plamisty, ale pani Rozalia nie przechodziła tej choroby. W tajemnicy przed profesorem pan Michał zaszczepił żonę szczepionką, a następnie pani Rozalia została, za jej zgodą, zakażona żywiąc kilka setek wszy zawierających w swych jelitach Rickettsia prowazeki. Nie zachorowała. Dopiero wówczas poinformowali o tym profesora. Był to moment przełomowy. Rozpoczęto na szeroką skalę szczepienia w rejonach, w których epidemie duru plamistego były szczególnie częste. Wyniki były rewelacyjne, ale światowy rozgłos przyniosły efekty akcji szczepień ochronnych przeciw durowi plamistemu w Chinach, przeprowadzone przez belgijskich misjonarzy. Oddajmy więc głos Ojcu Ruttenowi: "... Najstraszniejszy nasz wróg, tyfus plamisty, ta straszna choroba porwała nam więcej ofiar niż wszystkie inne epidemie, niedomagania, morderstwa razem wzięte. Wystarczy powiedzieć, że spośród 130 ojców zmarłych w ciągu lat 1906-1931 osiemdziesięciu ośmiu, a więc 70 procent padło ofiarą tyfusu plamistego... Jakoś tak, przed 8 laty doszły nas wieści, że w dalekiej Polsce jeden z waszych uczonych wynalazł szczepionkę przeciwtyfusową o niezwykłej jakoby sile działania. Nazwisko tego profesora brzmiało Weigl. Profesor Rudolf Weigl z Uniwersytetu Lwowskiego. Przyznam się, że z początku ustosunkowaliśmy się dość sceptycznie do tych wieści. Tyle już nam przecież w ciągu długich lat przedstawiano lekarstw i szczepionek przeciw tyfusowi, tyle razy zapewniano nas o ich absolutnej skuteczności, tyle pieniędzy wyłudzono na te próby. Tym razem jednak informacje wyglądały tak poważnie, że postanowiłem zainteresować się nimi bliżej. Od chwili rozpoczęcia szczepień, czyli od 7 lat, nie zdarzyło się aby szczepiony misjonarz lub też krajowiec zmarł wskutek tyfusu plamistego. Wasza polska szczepionka uratowała życie nie tylko misjonarzom, ale tysiącom Chińczyków". Teraz zabierze głos jeden z najwybitniejszych mikrobiolgów, laureat Nagrody Nobla, Charles Nicolle. Oto co powiedział na zebraniu w Instytucie Pasteura w Paryżu: "... Walka z tyfusem plamistym nie wyglądała bardzo korzystnie tak długo, aż na widowni wystąpił znakomity badacz polski profesor Rudolf Weigl ze Lwowa... Weigl swoją prawdziwie godną metodą nauczył nas hodować zarazek tyfusu plamistego we wszach... To nie jest jednak jedyna zasługa Weigla. Weigl wynalazł wspaniałą szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu... Wyniki uzyskane szczepieniem metodą Weigla są wspaniałe. Weigl uratował życie tysiącom ludzi. Jest to człowiek, który zasługuje na najwyższe uznanie, jako pierwszorzędna głowa, niezmordowany pracownik, jako fanatyk nauki". W latach międzywojennych Weigl był odznaczony Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski. Od papieża Piusa XI otrzymał Order św. Grzegorza, od króla Belgów, Alberta, Order Leopolda. Był rzeczywistym członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, Academie Royale de Belgique i New York Academy of Sciences. Po wojnie nie został członkiem Polskiej Akademii Nauk. Kto na tym stracił? Chyba nie Weigl. W trumnie odznaczono go Komandorią z Gwiazdą. Po śmierci w 1957 roku zaczął zasnuwać go cień zapomnienia, a niektórzy ludzie włożyli wiele wysiłku, by profesora Weigla zniesławić. U nas się nie toleruje tych, którzy wyrastają ponad przeciętność. Kartka dwudziesta trzecia Na wiosnę 1940 roku fale pesymizmu i optymizmu przewalały się przeze mnie. Z jednej strony wielkie trudności z rozwiązaniem moich życiowych problemów, a z drugiej bezinteresowna pomoc zupełnie obcych ludzi. Gdy moja osobista sytuacja zmierzała ku poprawie, na świecie stawało się coraz bardziej ponuro. Zmiażdżony przez potworność bolszewickiego reżimu cieszyłem się pięknem przyrody w wiosenne dni. Podjęcie decyzji wyjazdu do Lwowa było ryzykowne. Nie miałem jednak innego wyjścia. W Brześciu pozostać nie mogłem. Nasilała się tam aktywność NKWD, co było zrozumiałe, gdyż miasto graniczne z twierdzą stanowiło ważny punkt strategiczny. Ludność polska szybko emigrowała. W mojej sytuacji nie mogłem podejmować nowej próby nielegalnego przedostania się przez granicę, która była coraz bardziej uszczelniana. Wielu ludzi przy próbie jej przekroczenia zostało aresztowanych. Miałem w Krzemieńcu stryjecznego brata, Wiesława, kustosza dworku Słowackiego, ale w małym mieście jest się zbyt widocznym, a to było niebezpieczne dla człowieka bez dokumentów. Pozostawał więc tylko Lwów, gdzie mieszkało kilku moich kolegów z wojska. Niestety nie znałem ich adresów. Ostatecznie na tę wyprawę namówił mnie Tusio Czuczwar, który jako syn oficera obawiał się deportacji w głąb ZSRR. Wybierał się więc do Lwowa, gdzie mieszkała matka i dwie siostry ojca. Miał trochę tremy, bo znał tylko babcię, która ich odwiedzała. Zaprzyjaźniliśmy się w ostatnich miesiącach. Czuł się więc raźniej w moim towarzystwie. Dla mnie wspólny wyjazd dawał szansę na pierwszy punkt oparcia u jego rodziny. Do Lwowa przyjechałem rano piątego marca. Tusio miał przybyć wieczorem tegoż dnia. Udałem się na niezbyt odległą od dworca ulicę Zbaraską, gdzie mieszkali wujostwo Tusia, państwo Handziukowie i babcia, pani Amalia Czuczwarowa. W domu zastałem tylko panie. Bardzo się ucieszyły, że Tusio do nich przyjeżdża. Zostawiłem mój skromniutki bagaż i ruszyłem na poszukiwanie kolegów. Zacząłem od Kliniki Otolaryngologicznej w Szpitalu Powszechnym. Kolega z naszej drużyny, Adam Tyczyński, chwalił się, że po powrocie z wojska ma zapewniony etat asystenta u profesora Teofila Zaleskiego. Rzeczywiście go tam zastałem. Niedawno się ożenił z Jadwigą Jelewską, siostrą narzeczonej Mietka Gamskiego. Mieszkali u jej rodziców. Od Adama udałem się do Kliniki Chorób Wewnętrznych, gdzie pracował Miecio Gamski. Zaprosił mnie do siebie na popołudnie. Ani jeden, ani drugi nie mogli mi użyczyć lokum. Moja sytuacja nie przedstawiała się różowo. Pod wieczór poszedłem po Tusia na dworzec. Na Zbarskiej zastałem już w domu pana Romana Handziuka. W czasie kolacji zapytał o moją sytuację, a po zapoznaniu się z nią bardzo serdecznie zaproponował, bym razem z Tusiem u nich pozostał. Panie poparły jego propozycję. Spędziłem w ich domu prawie cztery miesiące. Ci ludzie, dla których dotychczas byłem zupełnie nie znanym człowiekiem, podali rękę i okazali wiele serca w chwili, gdy znajdowałem się na dnie. Pomoc, tak mi wówczas potrzebna, została udzielona w sposób nadzwyczaj subtelny. Nawet przez chwilę nie miałem uczucia, że otrzymuję jałmużnę od obcych ludzi. Wprost przeciwnie. Wydawało mi się, iż jestem dawno oczekiwanym, miłym gościem, którego obecność sprawia im radość. Ile razy słyszę w kościele przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, to przed moimi oczami staje postać pana Romana. Czynił dobro, pomagał ludziom tak, jak by to była zwyczajna rzecz. Pan Roman często i chętnie ze mną rozmawiał. Odnosiłem wrażenie, że mnie przez te cztery miesiące polubił. Był administratorem dużej firmy instalacyjnej. Dobrze zarabiał i mógł domowi zapewnić dostatek. Niestety nikt tej wiosny nie zdawał sobie sprawy, że to ciężko chory człowiek i że dni jego życia są policzone. Narzekał na zmęczenie i zdenerwowanie, co wiązał z kłopotami w pracy. Tymczasem była to nurtująca go, na razie skrycie, gruźlica, która wkrótce miała się objawić w piorunującym przebiegu. Pani Maria Handziukowa musiała być w młodości piękną kobietą. Gdy ją poznałem, zachowała wiele ze swej urody. Była doskonałą gospodynią. Po moich życiowych tarapatach odnosiłem wrażenie, że się znalazłem w luksusowym pensjonacie. Państwo Handziukowie mieli córkę, wówczas szesnastoletnią, Zosię. Dziś Zosia to już prababcia. Jej syn, Stanisław Rogowski, prawnik, jest posłem do sejmu z Wrocławia z ramienia Unii Pracy. Uroczą starszą panią była babcia Czuczwarowa. Niewysoka, okrąglutka, zawsze z uśmiechem na twarzy, lubiąca pogwarzyć, odnosiła się do ludzi z wielką życzliwością. Mnie po krótkim czasie traktowała prawie jak drugiego wnuka. Częstym gościem była siostra pani Marii, pani Jadwiga Łabowiczowa. Towarzyszył jej mąż, kolejarz i córka Hela. Przychodziła również siostra babci, pani Helena, osoba cicha, niepozorna, przemykająca się jak myszka. Nie chcąc całkiem darmo jeść chleba staraliśmy się z Tusiem pomagać w pracach domowych. Sprzątaliśmy mieszkanie i chodziliśmy z paniami po zakupy do miasta i na targ. W wolnym czasie, a mieliśmy go sporo, zwiedzaliśmy Lwów. Poznałem to miasto w 1935 roku, gdy spędziłem w nim trzy dni jadąc do Tatarowa. Mogłem więc być przewodnikiem dla Tusia. Odwiedzałem moich kolegów. Dotarłem do Witka Żuławskiego, który w wojsku słynął ze swej permanentnej euforii i niezwykłej aktywności. Po wkroczeniu Rosjan działał w podziemnej organizacji zajmującej się przerzutami ludzi na Węgry. Zaprowadziło go to w czerwcu 1940 roku do więzienia, gdzie po krótkim pobycie zmarł. Bardzo często odwiedzałem Zbyszka Iwińskiego. W Podchorążówce opiekował się dziennikiem kompanijnym, co mu bardzo imponowało. Pracował w szpitalu przy ulicy Kurkowej, a mieszkał u swojej siostry. Po wojnie robił karierę najpierw w wojsku, a po tym w Ministerstwie Zdrowia jako dyrektor Departamentu Budżetu. Dwunastego marca ogłoszono nową rejestrację uciekinierów. Zapisałem się na listę. Rzeczywiście w połowie kwietnia odbyła się repatriacja, ale tylko z Przemyśla i Brześcia. Ze Lwowa nie było wyjazdów. Lista ta okazała się przydatna przy czerwcowych wywozach uciekinierów w głąb Związku Radzieckiego. W niedzielę 10 marca byłem z Tusiem w Katedrze Ormiańskiej. Po mszy ktoś zaintonował "Boże coś Polskę", ale organy zagłuszyły. Natomiast tydzień później w Katedrze Łacińskiej odśpiewano to bez przeszkód. W drugi dzień Świąt Wielkanocnych, 25 marca, byłem w kościele Dominikanów o godzinie dziewiątej trzydzieści. To nabożeństwo stało się moim przez całą okupację, a to dzięki kazaniom o. Anzelma Jezierskiego. Były one przeznaczone głównie dla ludzi w wieku od osiemnastu do trzydziestu lat, a więc dla mego pokolenia. Odznaczały się głęboką treścią dającą wiele do myślenia po opuszczeniu kościoła. Znajdowaliśmy w nich odpowiedzi na pytania nas nurtujące. Również forma wygłaszania była wspaniała. Odznaczała się bogatym słownictwem, doskonałym stylem i wielką ekspresją. Ojciec Anzelm znał dobrze ówczesną młodzież i jej problemy. Żył z nią w bliskich kontaktach. Przed wojną uczestniczył w studenckich wycieczkach. Ludzie, którzy bliżej go znali, mówili, że był człowiekiem pełnym osobistego uroku i odznaczał się poczuciem humoru. Był zapalonym cyklistą. Widywałem go niejednokrotnie, jak zasuwał na rowerze we flanelowej koszuli w kratkę i tak zwanych "pumpach". Po wojnie działał we Wrocławiu. Takiego kaznodziei, który by tak trafiał do ludzkiej duszy, jak o. Anzelm Jezierski, już nie spotkałem. Pod koniec marca zaczęły się aresztowania na wielką skalę. Ich szczyt przypadł na pierwszą dekadę kwietnia. Do więzienia szli zarówno Polacy jak Ukraińcy. Wśród aresztowanych znaleźli się nasz kolega, Zbyszek Duma i szwagier Zbyszka Iwińskiego, przedwojenny oficer. Z tą falą aresztowań, które napełniły przerażeniem nasze społeczeństwo, zbiegła się groźna sytuacja światowa. W dniu dziewiątego kwietnia Niemcy zajęli Danię i wylądowali w Norwegii. Jeszcze nie otrząsnęliśmy się z wrażeń, jakich nam dostarczyła napaść niemiecka na kraje skandynawskie, kiedy u nas czerwone władze zadały nowy cios, a mianowicie trzynastego kwietnia nastąpiła deportacja Polaków o znacznie szerszym zakresie niż w lutym. Wywieziono do Kazachstanu rodziny oficerów i aresztowanych osób, prawników, właścicieli kamienic i ziemian. Wśród nich znalazła się siostra Zbyszka. Jego nie wywieziono, ale usunięto z pracy w szpitalu. Tusio w tym czasie akurat był w Brześciu. Pojechał zobaczyć się z matką. Na szczęście dziwnym zrządzeniem losu ani pani Anna Czuczwarowa z przebywającym u niej Tusiem, ani pani Zwierzowa z córkami nie znalazły się wśród wywiezionych. Czesiek Zwierz był już u ojca w Wilnie. Tusio wrócił do Lwowa czternastego. Coraz większy problem dla mnie stwarzała odzież i buty. Kurtka kupiona w Łucku była ciepła, ale spodnie, "pumpy", zostawiające odsłonięte łydki i dobre na lato, były za lekkie na ostrą zimę. Marzłem w nich i parę razy dostałem kataru i kaszlu. Na wiosnę kurtka stała się za ciepła, a sama wiatrówka była za lekka. I znów zaczęły się katary. Pończochy miały cery na cerach, a buty się rozpadały. Nic na to nie mogłem poradzić, bo byłem bez grosza przy duszy. Pod koniec kwietnia rozpoczęło się szaleństwo przygotowań do uroczystości pierwszomajowych. Dozorcy mieli dopilnować udziału lokatorów nie pracujących jako widzów na pochodzie. Uroczystość odbyła się w słońcu, ale w chłodzie tak w przyrodzie, jak i u ludzi. Dużo maszerowało, a mało patrzyło na pochód. Na ulicach ustawiono liczne bufety. Prasa i głośniki lansowały nastroje antyangielskie i antyjapońskie, a proniemieckie. Z każdego dostępnego miejsca wyzierało "nasze słoneczko", "nasza sława wojenna", Józef Wisarionowicz Stalin. Na portretach był albo władczy, albo jako ojczulek z lulką w zębach zadumany, kogo by jeszcze zamordować i na kogo jeszcze napaść. Mniej liczne były portrety członków Politbiura. Widniał na nich ponury Żdanow, Beria, zły duch Stalina, poczciwie wyglądający Chruszczow, co miał w przyszłości wyrzucić ojczulka z Mauzoleum, sprytny Mikojan, co zawsze skakał na cztery łapy, Woroszyłow, co przetrwał czystki w armii, o zmierzchających wpływach Kaganowicz, stary Kalinin z bródką, co miał użyczyć swego nazwiska Królewcowi, krótkotrwały Szwernik i wielki Mołotow, który nazwał Polskę "Wersalskim bękartem" i lansował przyjaźń z Niemcami. W pochodzie niczym feretrony na procesji niesiono portrety działaczy krajowych i zagranicznych, transparenty z hasłami i mnóstwo czerwonych chorągiewek. Czegoś takiego Polacy jeszcze nie oglądali. Nie przeczuwaliśmy, że tymi błazenadami będą nas męczyć po wojnie przez ponad czterdzieści lat. W maju dokonano zmian w armii radzieckiej. Przywrócono stopnie generałów i mianowano trzech nowych marszałków: Timoszenkę, Kulika i Szaposznikowa. Przyszedł nowy cios: dziesiątego maja Niemcy podjęli wielką ofensywę na zachodzie. Padały kolejno Luksemburg, Belgia, Holandia, a w końcu Francja. Rozwiał się mit o Ani, Frani i sikorkach, co przylecą na wiosnę. Związek Radziecki miał rozwiązane ręce i w czerwcu wcielił Litwę, Łotwę i Estonię oraz odebrał Rumunii Besarabię i północną Bukowinę. Niespodziewanie pod koniec maja przyjechała do Lwowa pani Anna Czuczwarowa z cudzymi dokumentami jako Bronisława Buralewska. Zaczęto zwalniać uciekinierów z pracy i coraz częściej mówiono o ich przesiedleniu w głąb Rosji. Miejscowym wydawano paszporty. Ja zrobiłem fotografie, zebrałem przy boskiej i ludzkiej pomocy komplet niezbędnych dokumentów i 22 czerwca złożyłem je w urzędzie paszportowym. Paszport otrzymałem wieczorem 24 czerwca i natychmiast przeprowadziłem się do państwa Gamskich, którzy wówczas już mieszkali przy ulicy Tarnowskiego 66. Tusio otrzymał paszport 22 czerwca. W dniu 25 czerwca przerwano wydawanie paszportów. Posiadanie paszportu dawało szansę na pracę. Pani Gamska dowiedziała się od dr. Mariana Habeli, który pracował u profesora Weigla, że są tam szanse na otrzymanie pracy. W ramach Instytutu Sanitarno-Bakteriologicznego powstał duży oddział produkujący szczepionkę przeciw durowi plamistemu. Pracowników w zastępstwie nieobecnego profesora przejmował dr Henryk Mosing. Miecio go znał, gdyż był to kolega jego starszego brata, Stanisława. Zgłosiłem się i zostałem przyjęty do pracy. Nie miałem ze sobą dyplomu, więc dostałem etat laboranta. Atmosfera we Lwowie stawała się coraz cięższa. Zaczęto aresztować uciekinierów. W nocy z 28 na 29 czerwca nastąpiła pierwsza fala deportacji ludzi bez paszportów. Powtórzono to w dwie następne noce. Jeszcze przez kilka dni robiono obławy na osoby nie posiadające tego dokumentu sowieckiego. Przetrząsali parki i lasy, szukali w zbożu i po mieszkaniach. Karano osoby przechowujące uciekinierów. Denerwowaliśmy się o panią Annę, która nie zdążyła wyrobić sobie paszportu. Na szczęście udało się jej przeczekać okres grozy i po pewnym czasie otrzymać ten dokument. Ja w tych dniach byłem szczepiony przeciw durowi plamistemu i szykowałem się do pracy. Okres wahań i niepewności dobiegł końca. Wymarzona działalność naukowa wydawała się być w zasięgu ręki. I to gdzie. U jednego z najwybitniejszych polskich uczonych.
Kartka dwudziesta dziewiąta W czasie pierwszych dni mego pobytu w lwowskim Instytucie Sanitarno-Bakteriologicznym prof. Rudolf Weigl był nieobecny. Bawił w Charkowie na zaproszenie tamtejszego uniwersytetu. Wrócił pierwszego lipca. Zostałem mu przedstawiony przez dr. Henryka Mosinga trzeciego lipca. Profesor Weigl liczył wówczas 57 lat i był w pełni sił. Podając mi rękę powiedział, że u pracownika naukowego najbardziej ceni uczciwość. Tę Kartkę pragnę poświęcić profesorowi Rudolfowi Weiglowi, którego czterdziesta rocznica śmierci minęła 11 sierpnia. Być może, że przedstawienie przeze mnie jego portretu będzie dla niektórych czytelników kontrowersyjne, ale nie mam zamiaru ukazać posągu z marmuru wielkiego uczonego, wynalazcy szczepionki przeciw durowi plamistemu, ale człowieka takim, jakim był naprawdę w blaskach i cieniach swego życia. Znając go dość dobrze, jestem przekonany, że ten wróg obłudy i zakłamania chciałby w tej postaci pozostać w ludzkiej pamięci. Weigl był osobowością nader skomplikowaną, człowiekiem niezależnym, dla niektórych kontrowersyjnym. W wielu życiowych sprawach miał własne spojrzenie. Nie poddawał się naciskom otoczenia, władz, sytuacji politycznej, mody i konwenansów. W obronie tego co osobiście uważał za najważniejsze wykazywał dużą odwagę cywilną. Nigdy nie zaparł się siebie samego i przez całe życie był sobą bez względu na to, czy się komuś to podoba, czy nie. Bezwzględny wróg wszelkiego typu nietolerancji i wynikającego z niej nacjonalizmu należał do nielicznych profesorów, na którego wykładach nie było getta ławkowego. Naraził się tym wielu ludziom i organizacjom. Po całej Polsce niezgodnie z prawdą rozgłaszano, że jest Żydem. Znalazło się to między innymi we wspomnieniach Kuronia. W Rudolfie Weiglu płynęła krew wielu narodów, jak to często bywało w monarchii habsburskiej, ale akurat żydowskiej nie posiadał. Jego rodzice, matka Elżbieta Krösel i ojciec Fryderyk, fabrykant powozów w Przerowie na Morawach, który osierocił go, gdy mały Rudi miał trzy lata, byli Austriakami. Matka powtórnie wyszła za mąż za Polaka. Rudolf i jego starszy brat Fryderyk wychowali się w Galicji. Do gimnazjum uczęszczali w Jaśle i Stryju. Fryderyk podjął studia prawnicze, a Rudolf biologiczne na Uniwersytecie Lwowskim. W 1907 roku Rudolf Weigl został asystentem przy Katedrze Zoologii, kierowanej przez prof. Nusbaum-Hilarowicza, który wychował sporą grupę wybitnych biologów; również w tym roku został promowany na doktora filozofii, a w 1913 habilitował się. Weigl, z urodzenia Austriak, z własnego wyboru stał się Polakiem, co więcej, polskim patriotą, czemu dał wyraz w czasie wojny. Tej sprawie może w przyszłości poświęcę więcej miejsca. Trzeba ją bowiem przedstawić na tle, na jakim się rozgrywała. Weigl był zdania, że człowiek jest tej narodowości, którą sobie wybrał i do której czuje się przynależny, a nie tej, w której się urodził. Swego stanowiska w tej sprawie nie wolno zmieniać ani w związku z koniunkturą w danej chwili, ani pod presją. Był agnostykiem, jak większość biologów jego pokolenia, ale kiedyś w czasie naszych wędrówek po Pieninach w 1948 roku powiedział, że największą zbrodnią, jaką można popełnić na drugim człowieku, jest pozbawienie go wiary. Z pewną dozą pesymizmu odnosił się do ludzi. Nie wierzył w ich wdzięczność. O jednym z profesorów powiedział: „ Nie wiem, czemu on mnie tak nienawidzi. Przecież nic dobrego mu nie zrobiłem". W nauce był artystą. Darzył ją wielką miłością, jak ci „łowcy mikrobów" z przełomu stuleci. Może był ostatnim z tego wymarłego już gatunku naukowych entuzjastów. Nie lubił publicznych występów. Uważał, że na posiedzeniach naukowych powinno się zabierać głos tylko wówczas, gdy się ma do powiedzenia naprawdę coś istotnego. Podkpiwał z naukowców, którzy publikują dużo prac. Mówił, że przypominają mu kaczki, które idąc co chwila robią kupkę, a te prace są przeważnie akurat tyle warte, co kacze g... . Od prac doktorskich, a tym bardziej od habilitacyjnych wymagał, by wnosiły do nauki naprawdę coś nowego. Pozbawiony cienia zarozumiałości, nie znosił u pracowników naukowych pychy i samouwielbienia, co niestety jest zjawiskiem nierzadkim. Mówił, że człowiek ma swym życiu trzy okresy: w pierwszym jest przekonany, że wszystko wie; w drugim dochodzi do wniosku, że bardzo mało wie; a w trzecim zaczyna się uczyć. Niestety większość przez całe życie pozostaje w pierwszym okresie i dlatego jest tylu głupców. Weigl był predestynowany do badań w zakresie rodzącej się w latach trzydziestych wirusologii. Trzeba sobie uświadomić, że jako pierwszy wprowadził do mikrobiologii hodowlę drobnoustrojów na żywym, aseptycznym podłożu. Stał się w ten sposób prekursorem współczesnej techniki wirusologicznej. Każdy z wielkich przełomów w nauce, związany z jednym lub paroma nazwiskami, jest poprzedzony badaniami i spostrzeżeniami ludzi, którzy torują drogę nowej myśli pozostając w cieniu sławnych twórców. Prekursorzy są przeważnie zapominani przez historyków nauki. I taki jest los Weigla, który pozostał w pamięci tylko jako wynalazca szczepionki przeciw durowi plamistemu. Wirusologia w swym początkowym, pionierskim okresie potrzebowała badaczy o wielkiej wyobraźni, o niezależnym sposobie myślenia, obdarzonych talentem eksperymentatorskim i manualnym. Takim był właśnie Rudolf Weigl. Niestety tej wielkiej szansy nie wykorzystał. Jego wynalazek, szczepionka przeciw durowi plamistemu, która mu dała światowy rozgłos, stała się przyczyną, że jego wielki talent naukowy nie został tak wykorzystany, jak by się to mogło stać. W roku 1931 ukazała się praca prof. Weigla pt.: Sposoby czynnego uodparniania przeciw durowi osutkowemu, w której podsumował wyniki doświadczeń ze szczepionką i ocenił rezultaty szczepień. Praca ta zamykała pewien okres w działalności Weigla. W latach trzydziestych mógł się uwolnić od kłopotów związanych z produkcją szczepionki, prowadzoną do tego czasu na skalę laboratoryjną. Takiego zdania były ówczesne władze państwowe finansujące badania w Zakładzie Biologii. Proponowano, by dalej prowadził prace naukowe nad durem plamistym, a produkcję już na wielką skalę, ze względu na stały wzrost popytu na szczepionkę nie tylko w Polsce, ale również zagranicą, prowadził Zakład Produkcji Surowic i Szczepionek Państwowego Zakładu Higieny, albo jedna z polskich prywatnych firm farmaceutycznych. Tak się jednak nie stało. Profesor nie tylko nie zrezygnował z produkcji, ale zaczął ją rozbudowywać zamieniając przez to zakład naukowy w wytwórnię szczepionki, do której kierowania nie posiadał predyspozycji ze względu na brak talentów organizacyjnych. Prowadząc zakład produkcyjny trzeba brać pod uwagę dwa zasadnicze elementy: rachunek ekonomiczny i dobrą jakość produktu. Pierwszy w ogóle go nie interesował. Zostały zmarnowane olbrzymie pieniądze. Zakład Biologii mieścił się w łączniku między kościołem św. Mikołaja a gmachem Uniwersytetu Jana Kazimierza, nazywanym Starym, a który był ongi klasztorem trynitarzy. Gdy produkcja zaczęła się rozrastać powstały problemy lokalowe. Aby je rozwiązać postanowił profesor wykorzystać istniejące pod Zakładem podziemia. Pomieszczenia były zbyt niskie, więc należało je pogłębić. Nakładem wielkich kosztów wkopano się w głąb ziemi, położono podłogi i założono instalacje wodne, kanalizacyjne, gazowe i elektryczne. Znalazły tam miejsce zwierzętarnia i parę pracowni. Profesor wchodził do tych pracowni, siadał na krześle, wstawał, wychodził i znów wracał. W końcu zawołał jednego z laborantów i powiedział: „Niech pan siądzie, panie Nuzikowski". Gdy ten spełnił polecenie profesor zapytał: „Co pan czuje?" Nuzikowski nie wiedział, co ma czuć i powiedział, że nic nie czuje. Profesor polecił poprosić panią doktor Annę Herzig. Gdy przyszła, siadła na krześle i na pytanie co czuje, powiedziała, że ją sufit przygniata, czyli że pomieszczenie jest za niskie. Na polecenie profesora zerwano podłogi i dalej pogłębiano pracownie, co zmusiło do przebudowy instalacji. Na parterze znajdowały się dwie pracownie. Jeden pokój zwano złotym, a drugi srebrnym ze względu na kolor ścian. Pewnego dnia profesor zaczął wchodzić raz do jednego pokoju, raz do drugiego. W końcu polecił przesunąć dzielącą je ścianę o kilka centymetrów. Za pieniądze zużyte na tego rodzaju przeróbki można było wybudować nowoczesny zakład z dobrymi warunkami pracy i zapewniającymi jej bezpieczeństwo. Z chwilą rozbudowy produkcji zaczęły się kłopoty z jakością szczepionki. Francuzi, którzy ją zastosowali w swych koloniach dali znacznie gorszą ocenę niż swego czasu o. Rutten w Chinach. Najgorzej, że rozbudowa produkcji szczepionki doprowadziła do załamania się działalności naukowej Zakładu. Ratował ją dr Henryk Mosing swymi badaniami epidemiologicznymi na Podkarpaciu Wschodnim. Swego rodzaju paradoksem jest fakt, że renesans działalności naukowej nastąpił w czasie okupacji niemieckiej, gdy profesor praktycznie był odsunięty od prowadzenia produkcji. Profesor w kontaktach z pracownikami z bliższego swego otoczenia miał bardzo bezpośredni sposób bycia. Mówił wszystkim przez „ty", często dodając słowa „moje dziecko". Jeśli do kogoś z tego grona powiedział „pani" lub „pan", to oznaczało, że jest w złym humorze lub w danej chwili ma do tej osoby jakieś pretensje. Lubił swe imieniny. Z każdym życzącym mu wyściskał się i ucałował, niezależnie od tego, kto był kim w Zakładzie. Większość czasu profesor spędzał w swej pracowni. Obok niej znajdował się gabinet, w którym przyjmował gości. Gdy był w pracowni, to każdy pracownik miał do niego dostęp i mógł porozmawiać w swojej sprawie. Jeśli chciał, by mu nie przeszkadzano, to na drzwiach wieszał ręcznik. Biada temu, który by wszedł do pracowni w takim czasie. Również, gdy przechadzał się po Ogrodzie Botanicznym, znajdującym się na zapleczu Uniwersytetu, pod żadnym warunkiem nie należało do niego podchodzić. Jak był w złym humorze, czego znak stanowił wyższy niż zwykle głos, wiedzieliśmy, że kogoś wkrótce zdrowo obruga pod jakimś pretekstem. To go rozładowywało. Szukając ofiary chodził po pracowniach i sprawdzał, czy nie ma kurzu na cieplarkach. Ci, co już go lepiej znali, szybko mokrą ściereczką wycierali aparaty. Niedoświadczeni obrywali. Jeśli nie stwierdził nigdzie kurzu, to znalazł inny pretekst, po czym się uspokajał i wkrótce zapominał, komu dał reprymendę. Jeśli się rozmawiało z profesorem, a on stojąc unosił się na palcach, należało natychmiast przerwać rozmowę, nawet w połowie zdania i odejść, gdyż to oznaczało, że musi się udać do ubikacji. Fatalne skutki niewiedzy w tym zakresie poniosła profesor Stefania Skwarczyńska, wielka specjalistka od poezji romantycznej, którą była przepojona. W lila zawoju, z uduchowioną twarzą, przypominająca heroinę z poematów naszych romantyków, kiedyś dopadła profesora na korytarzu w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Zaczęła do niego mówić. Profesor unosił się na palcach coraz szybciej, a pani profesor mówiła i mówiła. W pewnym momencie profesor gromkim głosem powiedział: „Niech pani wreszcie przestanie, bo ja muszę pójść ..." i tu użył słowa, którego by trudno szukać w poematach Słowackiego, po czym szybko ruszył w wiadomym kierunku. Biedna profesor Skwarczyńska stała jak słup. Dobijał ją chichot osób znajdujących się na korytarzu. Profesor lubił nosić koszule z wykładanym kołnierzykiem. W uroczystym stroju był spięty. Latem chętnie chodził w szortach, koszulce z krótkimi rękawami i w hełmie tropikalnym. Tak było w każdym razie, jak ja go poznałem. Miał kocią naturę: przywiązywał się do pewnych miejsc. Toteż dramatem dla niego był wyjazd ze Lwowa. Nie lubił podróżować. Roztargniony, jak przystało na przedwojennego uczonego, miewał różne przygody. Wielką popularnością w Zakładzie cieszyła się historia z jego przedwojennej wyprawy do Warszawy. Rano przyjechał ze Lwowa do stolicy i zatrzymał się w hotelu, po czym udał się do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Po wyjściu z gmachu ministerstwa kazał kierowcy zawieźć się do najlepszej restauracji. Ten polecił Bristol. W czasie obiadu profesor zorientował się, że nie pamięta nazwy hotelu, w którym się zatrzymał. Kelner poradził, by potelefonował po hotelach i zapytał się, czy taki a taki tam zamieszkał. Profesor tak zrobił, po czym wyszedł z budynku i polecił kierowcy taksówki, by go zawiózł do hotelu i podał jego nazwę. Kierowca dziwnie popatrzył na profesora, objechał parę ulic i stanął na miejscu, skąd wyruszył. Profesor zdziwiony powiedział: „Przecież przed chwilą stąd wyjechaliśmy". Kierowca odpowiedział: „Tak, bo to jest hotel Bristol, do którego pan kazał się zawieźć". Profesor bardzo lubił polować, a jeszcze bardziej łowić ryby, zwłaszcza pstrągi. W czasie naszej bardzo bliskiej współpracy w ciągu dwóch lat tylko raz oberwałem od profesora. Kiedyś w rozmowie w mojej pracowni niefortunnie powiedziałem, że ktoś łapie ryby. Profesor zrobił się purpurowy i zaczął krzyczeć: „Jak śmiesz tak mówić. Zapamiętaj sobie, że ryb się nie łapie, tylko łowi, łowi, rozumiesz łowi. To hycel łapie psy", po czym obrócił się na pięcie i wypadł z pracowni trzaskając drzwiami. Profesor lubił majsterkować. Określenie „złota rączka" wyjątkowo by do niego pasowało. Gdyby podjął studia politechniczne, to prawdopodobnie byłby dokonał wielu wynalazków. Lubił naprawiać aparaty w Zakładzie. Gdy się coś zepsuło w mojej pracowni prosiłem profesora o pomoc. Natychmiast przychodził, naprawił i mówił nie bez satysfakcji: „Ale z ciebie niedorajda, całkiem jak Henio (Mosing)". Może to zabrzmi zabawnie, ale odnosiłem wrażenie, że w gruncie rzeczy woli te niedorajdy, niż takich jak on sam majsterkowiczów.
Największą jednak pasją było łucznictwo. Miałbym na ten temat niewiele do powiedzenia, dlatego pozwolę sobie oddać głos doktorowi Janowi Reuttowi. On i jego koledzy: syn profesora, Turek (Wiktor), Wacek Ogielski i Franek Schramm byli uczniami profesora w zakresie łucznictwa. Oto fragment z jego listu do mnie: „... Profesor był zamiłowanym łucznikiem. Łucznictwo uprawiał od młodych lat. Miał dużą kolekcję łuków i strzał, tak europejskich, jak i egzotycznych. Sam trenował na zapleczu Instytutu przy ul. św. Mikołaja w Ogrodzie Botanicznym. Miał tam słomiankę z tarczą. Strzelał na odległość 50 metrów jedną strzałą, by zmuszać się do chodzenia. Strzelał tak precyzyjnie, że miał oznaczony lot każdej strzały, by w ten sposób korygować jej lot w stosunku do innych. Jak wspaniałe osiągał wyniki, niech świadczy powyższy fakt. Bodajże w 1936 lub 1937 roku odbywał się zjazd biologów w Belgii. Profesor pojechał wcześniej, by spenetrować sklepy sportowe i zdobyć jakiś unikalny łuk. Pokazały się wtedy łuki stalowe (nowa moda). Profesor gdzieś na uboczu zaczął go wypróbowywać. W tym czasie odbywały się w Belgii mistrzostwa Europy czy świata w łucznictwie. Jacyś wścibscy reporterzy dostrzegli strzelającego profesora. Byli zaskoczeni jego świetnymi wynikami na poziomie światowym. Myśleli, że jest to jeden z uczestników mistrzostw, kandydat na zwycięstwo. Wielkie zdziwienie wywołała odpowiedź profesora, gdy oświadczył, że jest uczestnikiem zjazdu naukowego... . Oczywiście i my próbowaliśmy strzelać z tego łuku. Profesor bardzo chętnie nas szkolił i interesował się naszymi wynikami... . W 1935 roku na terenie Targów Wschodnich, gdzie się mieścił tor łuczniczy, odbywały się mistrzostwa Małopolski. Razem z Turkiem uzyskaliśmy wtedy wysokie wyniki nawet wśród seniorów i zdobyliśmy złote odznaki łucznicze, a zespół nasz: Wiktor, Wacek Ogielski i ja, zdobył drugie miejsce w grupie seniorów, co w światku łuczniczym było dużym wydarzeniem. W rok później zdobyliśmy drużynowe mistrzostwo Polski. Wielka w tym zasługa profesora. Z pobytu w Abisynii na przełomie 1938/39 roku profesor przywiózł oczywiście całą kolekcję egzotycznych łuków". Profesor był smakoszem. Lubił pójść do pierwszorzędnej restauracji, przestudiować menu, a następnie poprosić kierownika kuchni i przedyskutować z nim, jak należy potrawę przygotować. Z alkoholi najbardziej cenił nalewki, które sam przyrządzał. Goście częstowani nimi uważali je za wyborne. Młody Rudolf Weigl przystojny i pełen męskiego uroku, czarował kobiety, odnosząc wielkie sukcesy w królestwie Erosa. Koledzy jego mówili: „Rudek chyba nigdy się nie ożeni. Zbyt wiele kobiet kocha, by związać się z jedną". I tu się zdarzyła przedziwna historia. W Zakładzie Zoologii u profesora Nusbaum-Hilarowicza pracowała asystentka skromna, cicha, życzliwa dla ludzi i pełna dobroci, ale należąca do tych kobiet, których mężczyźni nie zauważają. Nazywała się Zofia Kulikowska. Koledzy mówili między sobą: „Biedna Zosia, chyba nikt się z nią nie ożeni". Nagle rozeszła się wieść, że Weigl żeni się z Zosią. Koledzy wiedzieli, że kocha się ona, jak wiele innych, w uroczym Rudku, ale nikomu nie przyszło do głowy, że on, otoczony pięknymi kobietami z nią się ożeni. Małżeństwo układało się dobrze, zwłaszcza po urodzeniu się syna, Wiktora. Był szczęśliwym ojcem, choć bardziej pragnął mieć córkę. Miał nawet dla niej imię: Zuzanna. Pewnego dnia jednak pojawiła się na horyzoncie kobieta jego życia. Profesor szukał kogoś, kto by się zajął cytologią i zaangażował do Zakładu Biologii, pracującą dotychczas w Zakładzie Histologii, Annę Herzig. Według tego co mówili mi dawni pracownicy Zakładu Biologii, była wówczas bardzo przystojną, zgrabną, elegancką i atrakcyjną kobietą, która oczarowała profesora. Związek z nią okazał się trwały. W takich sytuacjach dochodzi dziś do rozwodu z żoną i zawarcia małżeństwa z nową miłością. Przed wojną było to dość skomplikowane, a Weigl nie lubił kłopotów. Po swojemu kochał żonę: była matką jego syna. Zostawiając sprawę własnemu biegowi postawił obie panie w trudnej sytuacji. Nie wziął też chyba pod uwagę, że jako sławny człowiek jest narażony na ludzkie wścibstwo w jego prywatne życie. Wrogowie, a miał ich wielu, postarali się sprawę nagłośnić, choć sami mówiący o moralności miewali swe grzechy i grzeszki. Starsze pokolenie w dwudziestoleciu międzywojennym tkwiło jeszcze mocno w dziewiętnastowiecznej dulszczyźnie. Panowie mogli mieć swe panny Maliczewskie w małych mieszkankach, lub bywać w eleganckich domach publicznych u „strażniczek domowego ogniska", jak żartobliwie nazywano panie tam pracujące, a Żabusie mogły się spotykać w garsonierach z kochankami, ale wszystko należało robić cicho i dyskretnie. Na zakończenie postawmy pytanie: Kim był Rudolf Weigl? Był wielkim polskim uczonym, który okrył sławą naszą naukę, o czym nie wolno zapominać, ale również był Człowiekiem, któremu nic co człowiecze nie było obce - Jego wielkie zalety i Jego wielkie błędy, i Jego wielkie osiągnięcia naukowe, i Jego wielkie pomyłki życiowe. Henryk Mosing powiedział o nim: „Profesor jest jak słońce. I na słońcu są plamy, ale nie zmniejszają one jego blasku". Weigl należał do tych niezwykłych ludzi, których można kochać lub nienawidzić, czcić lub potępiać, ale koło których nie można przejść obojętnie.
Kartka trzydziesta szósta W dniu 22 czerwca mija 60 lat od wybuchu wojny radziecko-niemieckiej. W związku z tym pragnę przedstawić w tej Kartce to, co widziałem, o czym słyszałem i jak przeżyłem we Lwowie te kilka dni, w których brunatny kat przepędził czerwonego, jeden śmiertelny wróg zostawał zastąpiony drugim. Obecna Kartka jest oparta na zapisie w Dziennikach, jakie pisałem od 1 września 1939 r. do 13 sierpnia 1944 r . Zacznę od krótkiego wstępu. Jak pisałem w Kartce 23, w dniu 24 czerwca 1940 r. podjąłem pracę jako laborant (nie miałem ze sobą dyplomu) w Instytucie Sanitarno-Bakteriologicznym w dziale produkcji szczepionki przeciw durowi plamistemu, kierowanym przez profesora Weigla. Dyrektorem Instytutu był Terehoff. Jako młody chłopak był pastuchem na stepach między Wołgą a Donem. Był z pochodzenia Niemcem nadwołżańskim, za tym przemawia brzmienie jego nazwiska. Potem budował Komsomolsk, studiował zaocznie (!) medycynę. W roku 1944 pojawił się we Lwowie jako minister zdrowia Ukrainy. Drugą ważną osobą była Czerwona, przewodnicząca Rady Zakładowej, w 1941 roku kierowniczka działu produkcji bakteriofagów czerwonkowych, urodziwa Baszkirka, żona wysokiej rangi funkcjonariusza NKWD, nawiasem mówiąc rozstrzelanego ze swym przyjacielem Berią. Instytut mieścił się przy ulicy Potockiego w gmachu dawnego Gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Od 1941 roku tam odbywała się też produkcja szczepionki przeciw durowi plamistemu. Profesor Weigl, rezydujący w Zakładzie Biologii w gmachu starego Uniwersytetu przy ulicy Mikołaja 4, bardzo rzadko tu bywał. W dziale produkcji szczepionki weiglowskiej główne role odgrywali: mgr biol. Jan Starzyk, szef produkcji szczepionki, dr med. Henryk Mosing, epidemiolog, działający głównie w terenie i dr fil. Anna Herzig, pracująca w pracowni naukowej profesora. W 1940 roku i na początku 1941 wydawało się nam, że przyjaźń niemiecko-radziecka ma szansę na dłuższe przetrwanie. Prasa i agitatorzy, przeważnie narodowości żydowskiej, błotem obrzucali Anglików, szczególnie premiera Churchila i jego zachodnich przyjaciół. Ich wielką radość budziły klęski aliantów w Afryce. Władze radzieckie starały się stworzyć wrażenie, że na terenie Lwowa pierwsze skrzypce grają Ukraińcy. W rzeczywistości ta rola przypadła Żydom. Początkowo wywozy i aresztowania dotyczyły wyłącznie Polaków. Pod koniec stycznia 1941 roku przeszła przez Lwów i inne miasta fala masowych aresztowań Ukraińców, którzy podobnie jak Polacy przepadali potem bez śladu. Z naszego Instytutu zabrano Ukraińca, dr Zająca. W chwili aresztowania poprzecinał na ręku naczynia krwionośne; krew się lała. Na drugi dzień przyszła wiadomość, że nie żyje. Wykrwawił się w drodze do więzienia. W marcu 1941 roku nasze zainteresowania zaczęły się wiązać z Bałkanami. Przedmiotem zabiegów obu stron stała się Turcja. Eden 18 marca spotkał się na Cyprze z premierem Turcji. W Jugosławii rząd tego kraju wbrew opinii obywateli przystąpił do paktu państw Osi. Akt został podpisany w Wiedniu. Na drugi dzień rozeszła się pogłoska, że w Jugosławii szykuje się wojskowy zamach stanu. I rzeczywiście, radio rosyjskie podało 27 marca wiadomość o obaleniu regenta Pawła, który z rodziną uciekł do Aten. Król Piotr II objął panowanie. Pisałem 26 marca: "Wszyscy są pod ogromnym wrażeniem przewrotu w Jugosławii. Niemcom wymierzono potężny policzek. Traktat wiedeński społeczeństwo Jugosławii podarło i rzuciło wyzwanie potędze Niemiec i Włoch. Bohaterscy Serbowie nie zawiedli pokładanych nadziei. Koniec Hitlera i Mussoliniego zbliża się. Prasa rosyjska opisuje zajścia w Serbii z wyraźnym zadowoleniem. Podobno w Belgradzie demonstrowano na cześć Anglii i Rosji. Jaki to wpływ będzie miało na stosunki z ZSRR z Niemcami?". W Instytucie Terehoff zarządził niewpuszczanie ludzi bez legitymacji służbowej i zakazał przebywać na terenie Zakładu po godzinach bez specjalnego pozwolenia. Po Zakładzie krążyły plotki o zmilitaryzowaniu Instytutu. Po wojnie mówił mi Weigl, że Rosjanie przygotowywali plan etapowego przerzucania pracowników w głąb Rosji. Miały być 3 rzuty. Profesor był przewidziany do pierwszego. W dniu 17 kwietnia padła stolica Czarnogóry, Cetynia. Był koniec wojny w Jugosławii. Od tej chwili zaczęła się bezpardonowa walka partyzancka. Wokół Lwowa skoncentrowano wojska. Pisałem 19 kwietnia: "U nas z aprowizacją doskonale, ogonki znikły, sklepy pełne, tylko z pieniędzmi krucho. Żydzi strasznie boją się zmian, Ukraińcy czekają, a Polacy są zrezygnowani. Bolszewików nienawidzą, ale nie mniej obawiają się pogromu hajdamackiego i rządów ukraińsko-niemieckich. Nasza sytuacja na razie bardzo ciężka i smutna. Wojna się przewleka, a sił coraz mniej". Zapis z 20 kwietnia: "Rosja prowadzi "politykę strachu". Wmawiają społeczeństwu, że wojny nie będzie. Boi się, by nastroje wojenne nie wzmocniły wojska i nie obaliły reżimu. Po tamtej stronie też spodziewają się wojny z ZSSR. Sądzą, że stosunki z Hitlerem będą maskowane niby-przyjaźnią aż do wybuchu wojny, która nastąpi niespodziewanie dla społeczeństwa rosyjskiego. O ile Hitler zaatakuje Turcję i pobije ją lub zajmie "pokojowo" to Rosja w jednej chwili udusi się w niemiecko-japońskiej pętli. Hitler w Armenii i Persji - to kres niepodległości Rosji". Ukraińcy nabierali tupetu. Zaczęli mówić, że Hitlera przywitają nie kwiatami, ale głowami Polaków i Żydów. Uważaliśmy w tym czasie, że wojna może wybuchnąć nawet w maju, a najdalej w czerwcu. Niewątpliwie ten pogląd ukształtował się pod wpływem radia brytyjskiego. We Lwowie 22 maja wybuchł popłoch i nowe masowe wywozy, ale tym razem przeważnie Ukraińców, a wśród nich dość licznie duchownych grecko-katolickich. W dniu 13 czerwca rząd radziecki niespodziewanie zdementował, że jakoby między ZSSR a Niemcami stosunki były naprężone, ale przyznał, że na terenie Polski są skoncentrowane wojska niemieckie "dla odpoczynku". To dementi uważaliśmy za trochę dziwne, dające dużo do myślenia. Przestawaliśmy wierzyć w wojnę Rosji z Niemcami sądząc, że ZSSR pójdzie na jak najdalsze ustępstwa odnośnie dostaw zboża i nafty, nie reagując na ewentualną agresję w stosunku do Turcji. Radio angielskie podało 15 czerwca informację, że w Rosji są dwa prądy: proniemiecki samego Stalina i antyniemiecki lobby żydowskiego, wówczas jeszcze w ZSSR bardzo wpływowego. Sądzono, że ZSSR pójdzie raczej na daleko idące ustępstwa graniczące z kapitulacją. Tymczasem Niemcy spokojnie koncentrowali wojska na granicy. Rozgłośnie angielskie i amerykańskie podały 16 czerwca, że w ciągu najbliższych 10 dni dojdzie do wojny rosyjsko-niemieckiej lub do całkowitej kapitulacji ZSSR. Przyjęto wiadomość z niewiarą. W mieście panował spokój. Rosjanie nie wykazywali zdenerwowania. Niemniej jednak zaczęły się kłopoty z chlebem, kaszą i ziemniakami. Krążyły plotki, że Rumunia i Finlandia wysuwają roszczenia terytorialne w stosunku do ZSSR. Dochodziły wiadomości o mobilizacji w Finlandii i ewakuacji Helsinek. Zastanawiające było, że Niemcy nie bombardują Anglii i statków na Atlantyku. Zapis w Dziennikach 21 czerwca 1941 roku: "Pogoda ładna. Upał. Ruch wojska nasila się. Wszystko odbywa się w nocy. W dzień zupełnie spokojnie. Gdyby nie alarmy zagranicznego radia i niespokojne noce na przedmieściach nic nie wróżyłoby wojny. Polacy wciąż nie wierzą, Żydzi również dość spokojni, Ukraińcy cicho tym razem. Krąży tysiące niesamowitych plotek. Ciekawym, jak się tym razem skończy rosyjsko-niemiecka awantura, może nowym paktem. Odbyła się w Zakładzie uroczystość ku czci Klary Zetkin (ostatnia?!). Niemcy zaprzestali nalotów na Anglię. Damaszek zdobyty przez Anglików. W Afryce nic nie zaszło. Dlaczego napisałem "ostatnie"?. Może dlatego, że prelegent wrzeszczał "Precz z łapami Hitlera od Związku Radzieckiego". Wczesnym rankiem 22 czerwca obudziły mnie detonacje bomb. Wstałem i podszedłem do okna. Po ulicy biegał oficer rosyjski kończąc zapinanie kurtki mundurowej. Zastukałem do Miecia Gamskiego i zaanonsowałem mu, że jest wojna. Nie wierzył, ale gdy wyjrzał przez okno, nie miał już wątpliwości. Dwaj złodzieje brali się za łby. Zapis 22 czerwca: "Wojna! Dziś o godz. 4 rano Niemcy, Rumunia i Finlandia wypowiedziały wojnę ZSSR. O godz. 3.30 samolot niemiecki latał w naszej okolicy. Artyleria waliła. O 13.45 bombardowanie.Rano uruchomiłem zakład na Potockiego. Profesor chce, by wszystko szło normalnie. Słuchałem mowy Mołotowa. Bombardowanie wyrządziło znaczne szkody w centrum miasta (Sykstuska, pasaż Mikolasza, Kopernika, Ossolińskich, św. Piotra). Włochy wypowiedziały wojnę. Biorą masowo do wojska. Idę spać do zakładu. Zabieram wszystko i przenoszę się. Kilkakrotne bombardowanie, lecz słabsze. Co da noc? Chodzą plotki, że Rosjanie zajęli Lublin i Jarosław (?)". Zapis 23 czerwca: "Spałem w zakładzie na Mikołaja, podobnie zrobił Reutt, Uhman, Rosen, Nuzikowski, Kamińska, Kurachówna. O 22.15 nalot na Podzamcze. Dziś przed południem 1 lekki nalot. Dużo patroli sowieckich w powietrzu. Moskale masowo opuszczają Lwów. Czernowej już nie ma. Niemcy zajęli wczoraj Sokal i Stojanów, są więc niedaleko na północ od Lwowa. W zakładzie strzykacze wszyscy byli. Terehoff przekazawszy kierownictwo Weiglowi, opuścił Lwów. Ewakuacja w porządku. Organizacja obrony miasta b. dobra. Naprawdę zaimponowali mi teraz Moskale". Jak się okazało, sprawność ewakuacji pozostawała w związku z uprzednimi planowanymi masowymi wywozami. Rosjanie przygotowali w tym celu bardzo dużo wagonów. Z wielu miast zdążyli wywieźć, np. z Brześcia została wówczas wywieziona pani Fela Dzierzgowska. Ze Lwowa nie zdążyli i dlatego mieli dla swoich ludzi. Nasza tabelszczyca, Simaszko, szalała ze strachu, bo Terehoff nie miał ochoty jej zabierać. W końcu zgodził się. Zapis z 24 czerwca: "Od rana siedzę na Potockiego. Mam mieć nocny dyżur. W nocy strzelano na ulicy. Spałem na Mikołaja z Kalińskimi. W dzień około 11 walki uliczne między Rosjanami i dywersją ukraińską. Obok nas na Wólce baza ukraińska, druga u św. Jura i trzecia w centrum. Cały dzień strzelanina uliczna. Dużo ofiar. Z aprowizacją znaczne trudności. Niemcy zajęli Czerniowce, Kowel, Brześć, Wilno, a przejściowo mieli Kowno. Rosjanie stawiają zacięty opór. Kolosalne straty u Niemców. Persja przepuszcza materiały i misję angielską do ZSRR. Neutralność Szwajcarii, Turcji i Hiszpanii". Zapis 25 czerwca, środa: "Staliśmy z Bralakiem Tad. krok od "końca". Zarzucono nam, że z naszego budynku strzelano. Cośmy przeżyli o pamiętnej 18.30 Bóg wie. Lodowaty spokój nasz uratował nas. Kaliński, Czuchraj, Stachiewicz zwiali. We Lwowie ogłoszono stan wojenny. Walki uliczne słabsze. Na północnym odcinku sytuacja dla Rosji lepsza. Silne walki na płn. wsch. od Lwowa. Mobilizacja trwa w dalszym ciągu. Nie mam książeczki z kartą mob., więc się jeszcze nie zgłaszam. Nalotów na miasto nie ma". Opiszę bardziej szczegółowo nasze przejścia w tym dniu. Po południu zaszedłem na herbatę do Zbyszka Iwińskiego, który mieszkał u swojej ciotki, pani Dobijowej, w sąsiedniej kamienicy. Wyszedłem od niego kilkanaście minut po szóstej. Przed budynkiem Instytutu stała gromadka naszych pracowników przerażonych w najwyższym stopniu. Powiedzieli, że patrol sowiecki zarzucił, że z dachu instytutu strzelano do radzieckich żołnierzy. De facto robiono to z sąsiedniego domu. Milicjanci zabrali do wnętrza budynku Tadeusza Brylaka, który za sowietów pracował w administracji. Za takie strzelanie groziło natychmiastowe rozstrzelanie bez sądu. Już niejeden taki wypadek miał miejsce we Lwowie. Ja byłem odpowiedzialny za budynek i cały zakład, bo panowie Starzyk i Stuchly nie pokazali się tu od początku działań wojennych. Uznałem, że nie mam prawa wystawiać na niebezpieczeństwo kogoś drugiego. Wszedłem do budynku mimo gwałtownych sprzeciwów pracowników. Udałem się do naszej pracowni na II piętrze, ubrałem się w fartuch, a następnie poszedłem na III piętro, gdzie zastałem Brylaka z 10 milicjantami. Właśnie zeszli z dachu. Jak potem opowiadał, że choć nic nie znaleźli, to mieli ochotę zrzucić go z dachu. Powiedziałem milicjantom, kim jestem i zapytałem się, o co chodzi. Gdy mnie poinformowali, oświadczyłem, że to jest absolutnie niemożliwe. Byłem lodowato spokojny i mówiłem naturalnym głosem bez cienia zdenerwowania. Zarządzili rewizję. Zrobiło mi się zimno. Wiedziałem, że na III piętrze w magazynie Rosjanie zostawili broń. Nie mogłem w żadnym wypadku dopuścić do rewizji. Zacząłem im tłumaczyć, że do pomieszczeń nie wolno wchodzić nieszczepionym, bo są tam tysiące zakażonych wszy. Grozi im nie tylko zarażenie się, ale przeniesienie choroby do swego oddziału. Moja spokojna argumentacja ich przekonała i zeszli z nami na podwórze. Największe niebezpieczeństwo minęło. Po krótkiej wymianie zdań odeszli. Uratował nas mój spokój, który udzielił się również Tadeuszowi. Jeszcze raz ręka Boska wyprowadziła mnie z niebezpieczeństwa. Kartka trzydziesta siódma Zapis 26 czerwca, czwartek: "Noc fatalna. Od 22 do 24 coraz ostrzeliwano nasz budynek. Poszło parę szyb. Wszyscy wyczerpani. Byłem u profesora na Mikołaja. Dr Frit przejmie władzę nad naszym budynkiem (oczywiście nie przejął!). Chodziłem do matki Kuziowej: czerwonka. Tadzia Wojciechowskiego (brat Kuziowej), Steina, Solarskiego aresztowano. Warszawa płonie (nieprawdziwa wiadomość). Co za nieszczęsny kraj! Anglicy twierdzą, że u nas rozgrywa się najstraszliwszy epizod wojny. O 18-ej bombardowano Lwów. Jedna z bomb spadła na Zbaraskiej. U Handziuków wszystko w porządku. Żaba zostaje na noc". W czasie ostrzeliwań w nocy siedzieliśmy w halu budynku i jeden z dyżurujących, student filozofii, przedstawiał nam kierunki filozoficzne starożytnej Grecji. Zapis 27 czerwca, piątek: "Niemcy zajęli Szawle i prą na północ, drugie uderzenie na Mińsk (Baranowicze zajęte). Trzecie na północ od Lwowa. Szwecja przepuszcza wojska niemieckie. W nocy liczne naloty. Rano spokój. O 12 olbrzymi nalot przez godzinę. Jeden samolot spłonął w powietrzu, drugi spadł. Rafineria na Podzamczu płonie. Duże zniszczenia. Koło Mikołaja parę bomb. O 7-ej po poł. drugi silny, lecz krótszy, b. liczne pożary. Węgry wypowiedziały Rosji wojnę. Ryga zajęta przez Niemców. Ofensywa na Mińsk wstrzymana. Sztab niem. (Mińsk) w niewoli ros.". W czasie wielkiego nalotu Żaba z całym spokojem szczepił wszy. Jego opanowanie udzieliło się również mnie i nie schodziłem na dół obserwując przez okno nalot na Lwów. Pracowników było już mało. Pani Kozłowska, żona Mundzia, karmiła około setki klatek wszy. Zapis 28 czerwca, sobota: "Całą niemal noc trwał nalot na Lwów. Wczorajszy dzień i noc fatalnie zniszczyły miasto (Zamarstynów, Łyczaków, Gródecką). Dużo osób nie przyszło do pracy (m.in. Czuchraj, Brylak). Od rana jesteśmy ostrzeliwani artylerią. Pożary w zach. i płn. zach. części przedmieść. W nocy spali na Potockiego Żaba i Szajgec. Ja już chyba do końca burzy będę strzegł zakładu. Władze cywilne rosyjskie opuściły Lwów. Wojsko ustępuje: pali i niszczy amunicję i benzynę. Chmury dymu nad Lwowem. Ciągłe detonacje. Podobno wczoraj paliło się wnętrze św. Jura. Na dyżur (niby) został Stachiewicz i Szajgec. Haśko zwiał z wojska, a Stein i Wojciechowski z więzienia. O Solarskim nic nie wiadomo. Nie ma wody, gazu, elektryczności. Oblężone miasto". Miałem kłopoty z wyżywieniem. Po historiach z 25 czerwca starałem się nie opuszczać budynku. Wysłałem prośbę do profesora o pomoc w tym zakresie. Odpowiedział, że nic nie mają (oczywiście nieprawda). W końcu Żaba przyniósł od siebie z domu chleb i rybne konserwy. Zapis 29 czerwca, niedziela: "W nocy latały nad miastem pociski artyleryjskie. Spałem dość dobrze na II piętrze, reszta na parterze. Kuciel i Krynicki znów podnieśli głowy. Około 6 rano ogromna eksplozja, zdaje się na Hołosku. Myśleliśmy, że trzęsienie ziemi. Pożary i wybuchy. Sowieciarze wszystko niszczą doszczętnie. Ludność rabuje sklepy. Około 12 słychać karabiny maszynowe od strony Wulka-Kulparków, a sowiecką artylerię od strony szosy stryjskiej. Po południu ogień artyleryjski zaczął słabnąć. Pod wieczór przeszła przez Lwów fala cofającej się armii rosyjskiej. W więzieniach znaleziono dziesiątki pomordowanych więźniów. Ludzie odszukują wśród trupów swych najbliższych. Pożary, rabunki, widmo głodu. Trupy były straszliwie zmasakrowane. Za życia mieli ci ludzie poobcinane uszy, nosy, kobiety piersi, mężczyźni narz. płciowe". Zapis 30 czerwca, poniedziałek: "Niemcy wkroczyli do Lwowa. Na ratuszu swastyka powiewa. Ukraińcy w żółto-niebieskich opaskach. Ukraina dla Ukraińców (odezwa). Polacy okazują nieco nadmierne zadowolenie ze zmiany rządu. Przyczyniła się do tego masakra w więzieniach. Wśród wojska przeważają na razie Austriacy i Ukraińcy. Nad miastem pojawiają się wywiadowcze i pościgowe samoloty sowieckie. Zdałem już profesorowi obowiązki "strażnika". Profesor czule mi dziękował. W nocy nikt ze strzykaczy nie był. P. Nuzikowski zdobył się tylko na arogancję". Stanęliśmy w obliczu nowej sytuacji i nowych problemów życiowych. Odpełzły jadowite węże, a wtargnęły krwiożercze tygrysy. Z chwilą wkroczenia Niemców zmieniały się zasadniczo warunki naszego życia. Pod władzą radziecką byliśmy obywatelami tego państwa podlegając jego dość bezwzględnym, nieraz dziwacznym prawom, a czasami bezprawiu, lecz takich samych represji już dużo wcześniej, byli ofiarą sami Rosjanie i współżyjące z nimi w ZSRR narody. W pierwszym rzędzie były zagrożone pewne grupy społeczne, niezależnie od swej przynależności narodowej. Niemcy uważający siebie za naród panów traktowali nas jako niewolników, za coś biologicznie niższego. Bolszewicy sączyli jad ideologiczny, wrogi nam światopogląd, ale prymitywizm ich propagandy dał efekt odwrotny, czego dowodem stał się wzrost aktywności życia religijnego. Bardziej niebezpieczny był wpływ ich bałaganu organizacyjnego, bezproduktywności pracy, donosicielstwa, bierności życiowej i łapownictwa. Aby dać efekty, czas ich pobytu w czasie wojny był zbyt krótki, dopiero skutki ujawniły się w Polsce Ludowej po ich powrocie (wbrew wszystkim prognozom wojennym) Niemcy dążący do biologicznego wyniszczenia narodu polskiego byli dla nas groźniejsi. Rosjanie okazali się bardziej szkodliwi, ale dopiero w przyszłości. Dla mnie osobiście sytuacja stawała się bardziej korzystną. Odzyskiwałem możność. nawiązania kontaktu z rodzicami, a tym samym dostęp do moich dokumentów, zwłaszcza dyplomu, co dawało mi swobodę ruchu i prawo wyboru rzutujące na moją sytuację w zakładzie. Niemcy po wkroczeniu wydali rozkaz oddania aparatów radiowych odcinając nas od. świata. Zarządzenia wojenne zakazywały opuszczania domu między 22 a 6 rano. W dawnym budynku NKWD urzędowało gestapo. Z pracowników zakładu poza Solarskim nikt nie zginął, ani nie był ranny. Rano w zakładzie był Niemiec, a następnie profesor pojechał do ratusza. W więzieniach przy ulicy Łąckiego i na Zamarstynowie znajdowano setki trupów. Ich liczbę oceniano we Lwowie na 7000. Podobne rzezie miały miejsce w innych miastach naszego regionu. Mołotow usiłował potem wmówić aliantom, że to zrobili Niemcy na ich konto. Oczywiście było to wierutne kłamstwo. Trupy pomordowanych znaleziono jeszcze przed wkroczeniem armii niemieckiej, a wiele z nich było w stanie daleko posuniętego rozkładu. Już od 1 lipca zaczęły się pogromy Żydów. Rozgrywały się makabryczne sceny. Byłem świadkiem, jak pędzono dużą grupę Żydów, wśród nich kobiety, niektóre bardzo eleganckie. Biegli okrwawieni z podniesionymi rękami popędzani przez esesmanów pejczami. Bito, gdzie popadło. Pędzono ich na Łąckiego do wykopywania i mycia ekshumowanych zwłok ludzi pomordowanych w więzieniu. Podobno przy tej pracy bito ich z niebywałym okrucieństwem. Innym razem przechodząc ulicą Pełczyńską koło budynku gestapo widziałem, jak na podwórku tłum Żydów ćwiczył: do upadłego "padnij - powstań". Jako lekarz nosiłem opaskę Czerwonego Krzyża. Idąc 4 lipca ulicą zostałem poproszony do rannego. Po wyrażeniu mojej zgody zatrzymujący mnie pan powiedział, że chodzi tu Żyda. Oczywiście pomocy nie odmówiłem. Ranny był po tak zwanym "małym ćwiczeniu". Miał rozciętą skórę na głowie w okolicy potylicy. Zrobiłem mu opatrunek. Nie miałem szczególnej sympatii do Żydów, szczególnie po ich zachowaniu się w okresie władzy radzieckiej, ale nie mogłem patrzeć na straszliwe okrucieństwo Niemców. Nie wyobrażałem sobie dawniej, że człowiek może być tak okrutny w stosunku do drugiego człowieka i to tylko dlatego, że należy do innego narodu, czy też rasy. Niestety to co widzieliśmy w lipcu, stanowiło zaledwie próbę przed wielkim widowiskiem śmierci. Już 2 lipca w szkole SS.Urszulanek zamieszkała osławiona "młodzież hitlerowska" i lotnicy. Przybywało Niemców coraz więcej. Nie mieszkali w koszarach, ale po prywatnych kwaterach. Rekwirowano krowy i świnie. Z zaopatrzeniem zaczynało być tragicznie. Gestapo zajęło na więzienie szkołę św. Marii Magdaleny. W dniu 4 lipca dowiedzieliśmy o zaaresztowaniu szeregu profesorów: Bartla, Cieszyńskiego, Ostrowskiego z żoną, Greka z żoną, Nowickiego z synem, Longchamps z 3 synami, Hilarowicza, Sieradzkiego, Renckiego, który był świeżo uwolniony z więzienia rosyjskiego, Boya-Żeleńskiego, Łomnickiego, Pilata i kilku innych. Spośród aresztowanych uwolniono jedynie Groera. I on tylko jeden znał losy kolegów, ale nie miał prawa pisnąć słowa na ten temat. W zakładzie robota ruszała z trudem, bo przez brak gazu, elektryczności i okresowo wody szczepy riketsjowe osłabły, ale już 5 lipca wszystko zaczęło iść normalnie. Krążyły wieści, że sam Weigl ma być dyrektorem Instytutu i podlegać bezpośrednio szefowi sanitarnemu armii, Müllerowi. W tej sytuacji baliśmy się o nasze pobory. Nie dbano o nas, tylko wymagano. Nikogo nie obchodziło, że Rosjanie nie wypłacili nam za czerwiec, wskutek tego byliśmy niemal bez grosza. Przesiedziałem 6 dni i nocy na Potockiego z narażeniem życia, nie będąc nawet asystentem, a w zamian otrzymałem tylko "ciepłe słowa". Interpelowany przez pracowników w sprawie naszej sytuacji finansowej profesor odpowiedział 4 lipca: "Komu się nie podoba - może sobie iść". Słowa profesora na drugi dzień powtórzył administrator zakładu, pan Berg. Była to ciekawa osobistość. Przed wojną działacz harcerski i agent polskiej "dwójki", za sowietów - konfident NKWD, aresztowany przez Niemców i osadzony w obozie wrócił, ale już jako zaufany człowiek gestapo. Powojenne losy nieznane. Zapewne UB. Ludność rabowała mieszkania Rosjan. Nasi w zakładzie nie chcieli być gorsi i dobrali się pozostałości po naszych niedawnych szefach. Likwidowano w zakładzie pracownie kierowane przez Żydów. Najpierw poszły pracownie Flecka i Sawickiego. Ja dostałem "w spadku" lodówkę do pracowni. Armia niemiecka parła naprzód. Podano 2 lipca, że podeszli pod Leningrad. Łotwa była w rękach niemieckich. Walki miały się toczyć nad Berezyną. U nas było słychać jeszcze rosyjską artylerię, ale Niemcy podali 5 lipca, że przekroczyli Zbrucz. Gestapo rozpoczęło polowanie na komunistów. Nasza komsomołka, Pola Moncarz, była na tyle głupia, że 2 lipca przylazła do zakładu. Taki był skutek, że nasi Ukraińcy natychmiast donieśli. Widziałem potem, jak ją esesmani prowadzili po ulicy. Rozstrzeliwano komsomolców i prawdopodobnie i ona poszła z nimi. Sytuacja ekonomiczna stawała się coraz gorsza. Na Zbaraskiej pracowała tylko pani Anna (w piekarni). Ja nie otrzymałem poborów, Miecio i Zosia również, a co gorsza, groziło im zwolnienie z pracy. Mówiono bowiem o likwidacji klinik, w których miano pomieścić wojskowe szpitale. Byliśmy bardzo niespokojni o losy naszej karpackiej wyprawy. Uczestniczyło w niej 7 osób: Mosing, Habela, Dull z żoną, Kidankiewicz, Musiał i Kowalów. Na szczęście 8 lipca wrócili zdrowi i cali. Mosing opowiadał, że bolszewicy w turczańskim powiecie urządzili masakrę wśród ludności tamtejszej. Teren potem obsadzili Węgrzy. I tak pewien etap w życiu Lwowa, Instytutu i osobistym skończył się. Stawały przed nami nowe problemy. Oddając w styczniu 1998 roku Kartkę trzydziestą czwartą* powiedziałem, że jest to prawdopodobnie ostatnia. Stało się jednak inaczej. Rok 2001 jest dla mnie szczególny. W kwietniu tego roku przypada pięćdziesiąta piąta rocznica uzyskania przeze mnie stopnia naukowego doktora medycyny w Uniwersytecie Jagiellońskim, a w maju mija pięćdziesiąt lat od habilitacji w naszej Akademii Medycznej. Mój promotor, Rudolf Weigl, był w 1946 roku profesorem na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ustaliliśmy z nim, że mój przewód doktorski odbędzie się w kwietniu. Musiałem się zabrać do studiowania historii medycyny. Wiedziałem, że profesor Szumowski jest niezwykle wymagający. Na szczęście udało mi się zdobyć jego podręcznik. Uczenie się przebiegało bardzo sprawnie. Swoim zwyczajem opracowywałem syntetycznie poszczególne problemy, co okazało się niezmiernie cenne w czasie egzaminu. Tuż przed moim wyjazdem do Krakowa zjawił się w Lublinie Janek Kryński, któremu niedawno urodziła się córka. Zaprosił mnie na Wielkanoc do Białej. Chciał, bym został ojcem chrzestnym dziewczynki. Miała mieć imię naszej babki - Zofia. Nie byłem tym zachwycony, ale nie wypadało odmówić. W pierwszych dniach kwietnia udałem się do Krakowa. Zamieszkałem u mojej koleżanki od Weigla, Stasi Woyciechowskiej. Zajmowała ona z matką parę pomieszczeń w bardzo pięknej willi. W pozostałych pokojach mieszkały rodziny ziemian wypędzonych ze swych majątków. Zapamiętałem panią Konarską i hrabinę Rzewuską. Cały dom cuchnął proszkiem DDT. Willa przeżyła straszliwa inwazję pluskiew. W sąsiednim domu przez pewien czas mieszkali Rosjanie. Po ich wyprowadzeniu się budynek stał pusty. Pozbawione żywicieli owady ruszyły na sąsiednie domy. Stasia mówiła, że miała wrażenie, że to jakiś koszmarny film z gatunku science fiction. Tysiące pluskiew maszerowało po suficie, ścianach i podłodze. Rzuciły się na mieszkańców. Na szczęście udało się je zlikwidować proszkiem DDT. Uczyłem się intensywnie historii medycyny, a w wolnych chwilach włóczyłem się po Krakowie. Chyba w tym czasie byłem w teatrze na "Rozbitkach" Blizińskiego, ze świetnymi rolami Leszczyńskiego i Waltera. Sprawa mego doktoratu zupełnie niespodziewanie zaczęła się komplikować. Ówczesny regulamin przewidywał, że egzamin przed recenzentami pracy i historykiem medycyny musi się odbyć przed całą komisją, której przewodniczył dziekan. W praktyce u każdego odpowiadało się osobno w wyznaczonym przez egzaminatora dniu. Między profesorem Weiglem i dziekanem Supniewskim wybuchł konflikt z przyczyn wręcz humorystycznych. Profesor Weigl mieszkał wówczas w domu profesorskim przy Alei Słowackiego. O piętro wyżej zajmował mieszkanie profesor Supniewski. Weiglowie mieli teriera imieniem Charlie, którego znałem jeszcze ze Lwowa. Pani profesorowej nie chciało się wychodzić z psem i wypuszczała go na schody, by poszedł na ulicę załatwić swe funkcje fizjologiczne. Charliemu nie zawsze chciało się iść na dwór. Za bardzo dobre miejsce do wypróżniania uznał wycieraczkę przed drzwiami profesora Supniewskiego. Stracił on w końcu cierpliwość i poprosił stróża, by w tej sprawie udał się do Weiglów. Zaznaczył przy tym, że Weiglowej nic by się nie stało, gdyby poszła na spacer ze swoim psem. Stróż wszystko dokładnie powtórzył jej, na co Weiglowa, z wrodzonym i ogólnie znanym taktem, powiedziała: "Czego ten eunuch się mnie czepia". Stróż powtórzył to Supniewskiemu, a było to powiedzenie wyjątkowo złośliwe. Profesor Supniewski był dość otyły, a przy tym miał wysoki głos. Na tym punkcie ponoć miał kompleks. Nie wiem, jaka była bezpośrednia reakcja Supniewskiego. Sądzę, że mocna, gdyż panowie nie rozmawiali ze sobą, a nawet nie kłaniali się. Biorąc pod uwagę bardzo napiętą sytuację między Weiglem i Przybyłkiewiczem, który znalazł poparcie wpływowego w uniwersytecie profesora Olbrychta, konflikt z neutralnym dziekanem okazał się ogromnym błędem. Złożyłem wizytę w dziekanacie profesorowi Supniewskiemu. Przyjął mnie bardzo sympatycznie. Powiedział, że informacje otrzymane ode mnie w lutym 1945 r. pozwoliły mu uniknąć wielu błędów. Niestety, wobec zaistniałego konfliktu między nim i profesorem Weiglem egzamin musi się odbyć ściśle zgodnie z przepisami. Zaznaczył, że mogą tu zaistnieć trudności. Nie powiedział jakie. Więcej się dowiedziałem od przemiłych pań z dziekanatu. Chodziło przede wszystkim o profesora Szumowskiego, którego sprowadzenie do dziekanatu panie uważały za niemożliwe. Poza tym nie wyobrażały sobie, że Weigl i Supniewski siądą przy tym samym stole. Poinformowały mnie, że należy złożyć przed egzaminem wizytę profesorowi Szumowskiemu w jego mieszkaniu przy ulicy Szlak. W Wielki Poniedziałek, 15 kwietnia, zostałem przez niego przyjęty. Interesowały go moje studia w Poznaniu. Wydał właśnie książkę pt. "O czarach i czarownicach w Średniowieczu", zawierającą szereg artykułów z historii medycyny. Zapytał, czy ją czytałem. Odpowiedziałem, że nie zapoznałem się z nią jeszcze, ale widziałem książkę w witrynie księgarni i nie omieszkam ją przeczytać. Egzamin wyznaczył na 17 kwietnia . Zorientowałem się, że to dzień imienin Weigla. Poprosiłem Szumowskiego, by przesunąć go na 18 kwietnia. Motywowałem potrzebą czasu na przestudiowanie jego nowej książki. Zauważyłem, że przyjął to z wielką aprobatą. Pozostał jeszcze problem przyjścia Szumowskiego do dziekanatu. Kategorycznie odrzucił taką sytuację. Biegałem między nim i dziekanem. Obaj twardo stali na swych stanowiskach. Weigl groził, że wniesie o unieważnienie wszystkich dotychczasowych doktoratów ze względu na nieformalność procedury. Nie wiedziałem co będzie w końcu z moim egzaminem w dniu 18 kwietnia. Weiglowa poradziła, bym zgodnie z życzeniem Szumowskiego poszedł na egzamin do Zakładu Historii Medycyny, na wyznaczoną godzinę 9. Komisja miała się zebrać o 11. W czwartek zjawiłem się u Szumowskiego w jego zakładzie. Otrzymałem 3 pytania: o Jędrzeju Śniadeckim, którego życiorys świetnie znałem, o wielowiekowym sporze empiryków z racjonalistami oraz o przełomie w chirurgii w XIX wielu. Pytanie to zawdzięczałem memu pokrewieństwu z profesorem Leonem Kryńskim, którego Szumowski znał. Pierwsze i trzecie pytanie nie przedstawiały istotnych trudności, natomiast drugie wymagało dużej wiedzy i umiejętności przedstawienia. Na szczęście miałem je opracowane. Znając dobrze historię walki empiryków z racjonalistami rzuciłem na tło dziejów, w jakich się rozgrywała. Jednym słowem miałem szansę do popisu. Wiedziałem, że na profesorze Szumowskim zrobiło to wrażenie. Po trzecim pytaniu powiedział: "Nie będę pana dalej pytać. To jest egzamin celujący". Muszę powiedzieć, że w swym życiu miałem trzy wielkie sukcesy egzaminacyjne. Pierwszy to egzamin z neurologii i psychiatrii, po którym otrzymałem zaproszenie do pracy w klinice, drugi - to historia medycyny, a o trzecim będzie jeszcze mowa. Widząc, że tak się mój egzamin podobał, zacząłem prosić, by był tak dobry i był obecny w czasie egzaminu w dziekanacie. Powiedział: "Dla pana to zrobię". Chciałem sprowadzić taksówkę. Odmówił. Wolał iść pieszo. W dziekanacie zastaliśmy już dziekana, Weigla i Kostrzewskiego. Zauważyłem zdumienie Supniewskiego i sekretarek na widok Szumowskiego. Ten nie rozbierając się oświadczył: "To był egzamin celujący. Wpisuję go do protokołu, ale niech pan dziekan nie zmusza mnie do siedzenia tutaj", po czym wyszedł. Supniewski nie miał już nic do powiedzenia. Recenzja Kostrzewskiego była przeciętna. Widać było, że pisał ją ze swym bratankiem. Ten, jak Wojciechowski, wierzył w nieomylność Amerykanów. Gdyby istniała obrona pracy tak jak jest obecnie, to bym się po tej recenzji przejechał. Recenzja Weigla została napisana bezbarwnie. W przeciwieństwie do historii medycyny egzamin u Kostrzewskiego nie udał się. Na dwa pytania nie mogłem odpowiedzieć. Jedno dotyczyło jakiegoś objawu Arnolda, drugie różnic histopatologicznych w układzie nerwowym w durze plamistym i brzusznym. Przez głowę mi nie przeszło, że tego typu pytania otrzymam. W rezultacie dostałem od niego stopień dobry. W ogóle wyczułem u niego niechęć w stosunku do mnie. Sądzę, że z góry wiedział o braku odpowiedzi na wspomniane wyżej pytania. Nie wiem, czy tu chodziło o Weigla, czy też tak ustawił bratanek. Sekretarki gratulowały mi zaznaczając, że moim sukcesem nie jest praca i jej obrona, ale fakt ściągnięcia całej komisji do dziekanatu. Mówiły przedtem między sobą: "Biedny chłopak, biega od jednego do drugiego, a i tak nic z tego nie będzie". Gdy byłem na egzaminie u profesora Szumowskiego, przyszła do niego asystentka profesora Glatzla w sprawie terminu egzaminu. Prosiła go o dzień 19 kwietnia. Zapytał, czy czytała "Czarownice". Powiedziała, że nie, ale "na przeczytanie tej książeczki wystarczy jej dzisiejsze popołudnie". Zgodził się, ale jego mina nie wróżyła nic dobrego. Gdy na następny dzień zjawiła się, oblał ją, co w świetle ówczesnej ustawy przesuwało doktorat o cały rok. Żadne interwencje, by ją wcześniej zapytał, nie pomogły. Promocja została wyznaczona na 27 kwietnia. Dziesięć dni było potrzeba na wykonanie dyplomu. Gdyby chrzciny nie komplikowały, to chętnie pozostałbym w Krakowie. Namawiali mnie na to Weiglowie i Stasia. Uważałem, że nie mogę zawodu sprawić Jankowi. Zmęczony i wyczerpany nerwowo przy zmianie ubrań zabrałem z sobą tylko miejscówkę, a bilet, legitymację i pieniądze zostawiłem w swym "egzaminacyjnym garniturze". Co się stało, zorientowałem się na kilka minut przed odjazdem pociągu do Lublina. Widziałem tylko jedno wyjście: zgłosić u konduktora kradzież na dworcu. Na szczęście miałem miejscówkę. W Krakowie dworzec słynął z kieszonkowców, więc konduktor uwierzył. Świadczył za mną przy kontrolerze biletów i pierwszym ubowcu, który nas odwiedził między Kielcami i Radomiem. Natomiast tragiczny finał mogła mieć kontrola dokumentów przez drugiego ubowca, który wsiadł na małej stacyjce między Radomiem i Dęblinem. Nie dał on wiary ani mnie, ani konduktorowi, ani towarzyszom podróży. Chciał mnie aresztować jako "bandytę" i wysiąść na pierwszej ze stacyjek. Sytuacja zrobiła się groźna. Znaliśmy aż nadto metody ubowskie. Mogłem przepaść bez śladu. Zacząłem mu tłumaczyć, że wracam z doktoratu. Pokazałem mu moje notatki. Nic z tego. Wreszcie Duch Św. mnie natchnął. Zapytałem go, czy w czasie okupacji był w konspiracji. Okazało się, że walczył w Armii Ludowej. Indagowałem go dalej; czy się zdarzyło, że puszczono kogoś z oddziału bez dokumentów prawdziwych, czy też lewych. Zaprzeczył. Miał je zawsze świetnie podrobione. Znów go zapytałem, czy uważa dzisiejsze podziemie na tyle głupie, że puszcza do pociągu kogoś bez dokumentów wiedząc doskonale o kontrolach robionych przez UB. Przyznał mi rację i odczepił się. Kosztowało to mnie mnóstwo nerwów. A tu po przyjeździe dowiaduję się, że w Lublinie była kobieta, znajoma stryjostwa i powiedziała, że córka Janka już dawno ochrzczona i ma na imię Krystyna. Byłem wściekły. Zupełnie nie rozumiałem, co Jankowi strzeliło do głowy z tym ojcem chrzestnym. Oczywiście do Białej nie pojechałem. W zakładzie na moją cześć zrobili wielki jubel z tortem i kawą. Wziąłem z sobą zastępczą legitymację i wróciłem do Krakowa. Uroczystość odbyła się 27 kwietnia (sobota). Woźni w 1939 r. zamurowali togi senatu, wiele tóg profesorskich, berła, łańcuchy i pieczęcie. Niemcy pilnie ich poszukiwali, ale na szczęście bezskutecznie. Rektorem był wówczas profesor Lehr-Spławiński. Ubrani w togi weszli do sali promotor prof. Weigl, dziekan prof. Supniewski i rektor prof. Lehr-Spławiński. Następnie dwaj pedle przybrani w historyczne stroje wprowadzili mnie. Niestety, togi doktorantów nie ocalały. Profesor Weigl odczytał łaciński tekst promocji, po czym wręczył dyplom. Kolejno podali mi rękę rektor, dziekan i promotor. Tak, jak weszli, w takiej samej kolejności opuścili salę. Sprawiło mi przyjemność, że się doktoryzuję na najstarszej i cieszącej się w całym świecie sławą uczelni, że na dyplomie widnieją nazwiska reprezentujące prawdziwą naukę. Na promocję przyszło parę osób, między innymi był Przybyłkiewicz. Weiglowie zaprosili mnie na obiad. Copyright Stefan Kryński
Przeczytaj także referat prof. Wacława Szybalskiego "Wykorzystanie wszy laboratoryjnych karmionych przez ludzi
i produkcja szczepionki Weigla przeciw wysypkowemu tyfusowi plamistemu" wygłoszonego na sympozjum naukowym w Las Vegas, Nevada, 10 listopada 1998 r oraz artykuł Danuty Nespiak "Profesor Weigl był Polakiem z wyboru" z czasopisma Semper Fidelis a także artykuł prof. Stefana Kryńskiego opublikowany w tygodniku "Polityka" w 1978 roku -"BYŁ W NAUCE ARTYSTĄ"
O profesorze Rudolfie Weiglu:
|
|