Hieronim Warachim

"Włóczęga Boży" (Ojciec Serafin Kaszuba)

Książka wydana przez Krakowską Prowincję Braci Mniejszych Kapucynów, Łódź 1996, ISBN 83-85815-04-X

Copyright 1996 by o.Hieronim Warachim. Wszelkie prawa zastrzeżone

SPIS TREŚCI

ZAKOŃCZENIE

SŁOWO WSTĘPNE

Od dłuższego już czasu oczy całego świata zwrócone są ku narodom Europy środkowo-wschodniej. Wszyscy wiemy dlaczego. Powiało wolnością. Już nie pojedyncze osoby zostają bohaterami, lecz całe narody.

Ten wolnościowy powiew przedarł się nawet poza dobrze strzeżoną granicę ZSRR i ogarnął narody po tamtej stronie. Zburzony „berliński mur" jest symbolem upadania i załamań, niezmiennych — zdawać by się mogło — struktur ideologicznych, systemów i ekonomii.

Niniejsze opracowanie „Włóczęgi Bożego" pragnie również zwrócić oczy Czytelników na tę część świata, która nosi nazwę Związek Radziecki, lecz nie po to, by zainteresować przemianami tam się dokonującymi, lecz by pokazać człowieka, zakonnika, kapłana, kapucyna, który przez 38 lat głosił na tamtych terenach Ewangelię pokoju, krzepił złamanych na duchu, wspomagał ubogich, karmił głodnych, podsuwał swoje ramię każdemu znużonemu człowiekowi, który pragnął się na nim oprzeć.

A czynił to w niezwykle trudnych warunkach i z ogromnym poświęceniem. Podczas tragicznej repatriacji mieszkańców wschodnich rubieży Polski w 1945 r., kiedy to niemal wszyscy Polacy wyjeżdżali na Zachód, o. Serafin Kaszuba, bo o nim tu mowa, pozostał, opuszczając niespostrzeżenie pociąg na stacji w Zdołbunowie. Dobry Pasterz nie opuszcza swoich owiec. Chciał pozostać z tymi, którzy nie chcieli lub nie mogli wyjechać. Od tego momentu zaczęła się wspaniała karta jego heroicznego życia. Pozbawiony przez władzę radziecką prawa publicznego sprawowania funkcji kapłańskich, spełniał je jak za czasów katakumb. Pozbawiony prawa do stałego zamieszkania, uczynił cały Związek Radziecki swoim domem. Ścigany był przez władze i nieprzyjaznych ludzi, uważany za szpiega Watykanu, więziony i zmuszany do opuszczenia ZSRR. Wielokroć czyhano na jego życie. Na podobieństwo św. Pawła z Tarsu przemierzał ogromne tereny Związku Radzieckiego, od Krymu po Leningrad, od Ałma-Aty po Syberię. Przestrzenie te pokonywał różnymi środkami lokomocji: pociągiem, autobusem, a często — pieszo. Niósł Chrystusa Polakom, Niemcom, Rosjanom... Wszystkim, którzy byli spragnieni Boga. Zważywszy na jego słabe zdrowie, tym bardziej trzeba podziwiać potęgę jego ducha, niezłomną wiarę i nadzieję, gorącą i wytrwałą żarliwość apostolską, dojrzałą miłość, którą ogarniał wszystkich i wszystko. To ze względu na Jezusa i potrzeby bliźnich znosił głód, choroby, więzienie i nędzę. Żył jak żebrak i umarł jak żebrak. Może w niejednym sercu zrodziło się niezadowolenie, gdy po jego śmierci zostały, z rzeczy materialnych, do podziału: habit, pasek i brewiarz. Pozostawił jednak wspaniały przykład osobistej świętości życia, niezwykłego poświęcenia dla ratowania godności ludzkiej i zbawiania dusz w niezwykle trudnym i dramatycznym okresie stalinowskiej dyktatury, gdzie strach, terror, krew i łzy były codziennym chlebem. Pozostawił przykład wzorowego zakonnika, pobożnego i pracowitego, skromnego i obowiązkowego, bezwzględnie ufającego Opatrzności Bożej, wiernego syna Kościoła Katolickiego i syna św. Franciszka z Asyżu.

Jego współbracia, kapucyni polscy, widzą o. Serafina jako kandydata na ołtarze. Niniejsza biografia ma uzasadnić owo przekonanie o świętości. Procesu beatyfikacyjnego domagają się również ci, którzy z nim żyli na co dzień. To oni przede wszystkim mówią o o. Serafinie jako o świętym i te przekonania wyrażają w swoich licznych relacjach i listach. Modlą się o wstawiennictwo o. Serafina w swoich codziennych kłopotach i cierpieniach.

Naszym gorącym życzeniem jest, aby o. Serafin Kaszuba dostąpił wyniesienia na ołtarze. W tej intencji prosimy wszystkich Czytelników o modlitwę.

o. Jerzy Pająk — Prowincjał

PRZEDMOWA AUTORA

Gdyby mi postawiono pytanie, co skłoniło mnie do opracowania życiorysu o. Serafina Kaszuby, znalazłbym jedną odpowiedź: obowiązek. Urodziłem się bowiem i wychowałem w środowisku, z którego wyszedł o. Serafin. Pamiętam go zarówno jako maturzystę Państwowego V Gimnazjum we Lwowie, a następnie jako kleryka i studenta polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, obserwowałem go jako młodego kapłana, byłem świadkiem jego zmagań ze sobą samym przed wyjazdem na Wołyń, potem rozmawiałem z nim o jego pracy w Kazachstanie, wreszcie odwiedziłem w szpitalu we Wrocławiu. Skoro więc łączyło nas tyle, uważałem za swój obowiązek utrwalić — w sposób mi dostępny — wszystko to, co z owych czasów pozostało w mej pamięci. Nie zaprzeczę też, że niemałe znaczenie miał tu również nakaz serca kochającego Ziemie Wschodnie i Lwów, którego bohaterskim synem jest nasz współbrat o. Serafin oraz wdzięczność wobec Krakowskiej Prowincji Braci Mniejszych Kapucynów, której chlubą jest ten Włóczęga Boży.

Przy opracowywaniu biografii korzystałem z dokumentów znajdujących się w archiwum Krakowskiej Prowincji Kapucynów. Wielką pomocą były dla mnie zeznania różnych osób, które osobiście znały o. Serafina Kaszubę i patrzyły na jego pracę. Wypowiedzi tych osób utrwaliłem na taśmie magnetofonowej w formie wywiadów, które następnie zostały przepisane. Większość świadków podpisała swoje relacje i potwierdziła przysięgą, nadając im wartość dokumentu. Pragnę tym osobom złożyć wdzięczne podziękowanie. Posługę o. Serafina na Wołyniu opracowałem również na podstawie napisanych przez niego „Wspomnień pracy na Wołyniu". Opisując tę część jego życia przytoczyłem obszerne wyjątki z jego zapisu w przekonaniu, że atmosferę tamtych czasów i warunki, w jakich na Wołyniu żyli wówczas Polacy, najlepiej przekazać może nie świadek, ale uczestnik owych tragicznych wydarzeń. Następnie opisując jego tułacze apostolstwo od Odessy aż po Dźwińsk, oparłem się na listach o. Serafina, których znaczna ilość zachowała się w archiwum Krakowskiej Prowincji Braci Mniejszych Kapucynów.

Opisując dalsze wydarzenia z jego życia, posłużyłem się dość obszernym wstępem do przygotowanego przez niego opisu życia Kościoła katolickiego, a szczególnie Polaków w Kazachstanie. Ponadto przytoczyłem również obszerne wyjątki z jego diariusza pisanego na zesłaniu i w miejscu przymusowego odosobnienia. Przy opisie ostatniego okresu życia o. Serafina (od pobytu w Polsce, powtórnego wyjazdu do Kazachstanu i tułaczego apostolstwa wśród polskich rodzin na terenie ZSRR aż do śmierci we Lwowie) wykorzystałem również jego korespondencję oraz informacje uzyskane we Lwowie.

Droga życia o. Serafina Kaszuby jest tematem do epickiego opisu miejsc, czasów i warunków życia naszych rodaków w tak niedawnej jeszcze przeszłości, odchodzącej już dziś w całkowitą niepamięć ze szkodą dla naszych dziejów i naszej świadomości narodowej. Aby je ocalić od zapomnienia planuje się wydanie pozostawionych przez niego wspomnień, zapisów i korespondencji.

Niniejsza książka jest chronologicznym zestawieniem biegu wydarzeń złożonego życia o. Kaszuby. Szlachetność jego serca, bogactwo cnót. całkowite poświęcenie się sprawie Bożej w służbie bliźnim, umacnianie ducha narodowego wśród rodaków rozproszonych na rozległych obszarach Związku Radzieckiego, przywiązanie do Zakonu, a nade wszystko głębia jego życia wewnętrznego i bogata franciszkańska duchowość czekają na oddzielne wnikliwe opracowanie, a w tej książce są niewątpliwie potwierdzone w przedstawionych faktach.

o. Hieronim Warachim OFM Cap.

[...]

III. WOŁYŃSKA ODYSEJA O. KASZUBY

Nastały ponure, ciężkie dni

Wczesnym rankiem 1 września 1939 r. wojska niemieckie przekroczyły polską granicę. Jest więc wojna. Niemcy bombardują miasta. Armia polska stawia bohaterski opór hitlerowskim najeźdźcom. Wśród cywilnej ludności powstaje popłoch podsycany przez nasłanych dywersantów. Ludność z zachodnich terenów Polski ucieka na wschód. Do lwowskiego klasztoru docierają też kapucyńscy uciekinierzy z klasztorów w Krakowie, Sędziszowie i Krośnie. Daleką drogę odbywali pieszo; są zmęczeni i wygłodniali. Nie zatrzymują się długo, gdyż Niemcy podchodzą pod Lwów. Idą więc dalej w stronę klasztorów w Kutkorzu, Olesku i Ostrogu nad Horyniem. Lwów się broni. W niedalekiej odległości od kapucyńskiego klasztoru, w lasach Hołoska Wielkiego toczy się ciężki bój. Las ten zostaje potem przez Niemców nazwany "lasem śmierci". Mieszkańcy domów sąsiadujących z klasztorem kryją się w klasztornych piwnicach. Przełożony klasztoru o. Czesław Szuber uspokaja ludność: "nie lękajcie się bracia, oddałem klasztor w opiekę św. Józefowi". Upływają dni obrony Lwowa1 O. Serafin Kaszuba bywa w klasztorze i w domu rodzinnym przy chorej matce. Najboleśniejsze przeżycia tak opisał w swoich wspomnieniach:

"W klasztorze lada moment oczekują Niemców. Ktoś ich widział już na Konopnickiej. Naprężenie szalone i oto od węgła ul. Sklepińskiego idą zwartym szeregiem, najpierw długie, w przód wyciągnięte sztyki, a za nimi czapy z pięcioramiennymi gwiazdami. Boże! Bolszewik!! To było coś tak niesłychanego, że nie było nawet miejsca na zdumienie. Skąd? Dlaczego? Nikt nie szukał wyjaśnienia, przytłoczony przeogromnym przerażeniem. A co teraz będzie? Żydzi triumfują po ulicach w czerwonej orgii. Desperaci odbierają sobie życie. Do klasztoru wpada na spienionych koniach jakiś szaleńczy oddział: "Błogosławcie nam!". To jakiś oddziałek generała Sosnkowskiego. Pomknęli jak wicher. Dokąd?

W domu Mama szczęśliwa, że ich nie widzi. Boże, żeby tak umrzeć. W pewnym momencie wpada sąsiad kapitan Kiełb. Mężczyzna płacze, jak dziecko. I oto Lwów ujrzał się czerwonym"2.

Hitler i Stalin podali sobie ręce. Pakt Ribbentrop-Mołotow rozdarł Polskę na dwoje3. Rząd Polski schronił się w Rumunii, dokąd udało się przeprowadzić nieliczne oddziały polskiej armii. W zachodniej części Polski, okupowanej przez hitlerowców, zaprowadza się niemiecki porządek. Wschodnią część kraju okupują Rosjanie i głoszą hasła wyzwolenia narodów spod władzy polskich panów i obszarników. Wkrótce Lwów zostaje ogłoszony stolicą Zachodniej Ukrainy, której mieszkańcy "proszą" Stalina, by ich przyjął do rodziny Kraju Rad. Stalin wielkodusznie "przychyla" się do prośby i przygarnia Zachodnią Ukrainę do Związku Republik Radzieckich4. Wielkoduszność tę upamiętnia do dziś odlana w brązie tablica pamiątkowa umieszczona na ścianie lwowskiego teatru.

Późną jesienią 1939 r. Lwów był przepełniony uciekinierami z zachodnich terenów kraju. Polscy mieszkańcy dzielili się z nimi mieszkaniem i chlebem. Dom parafialny przy klasztorze Kapucynów na Zamarstynowie oddano do dyspozycji uchodźców ze Śląska. Przeważają wśród nich mężczyźni, są też kobiety i dzieci. Są bardzo wyczerpani, zmęczeni i głodni. Nie wiedzą, co robić i jaki los ich czeka; nie ma dla nich żadnych widoków na życie tutaj. Radzi się, by jednak wracali do swoich domów. Wkrótce granica ustalona między Niemcami a Rosją zostaje obstawiona przez wojsko, szczególnie mocno od strony sowieckiej. Słabe są możliwości na legalne przejście, trzeba ryzykować przez tzw. zieloną granicę. Niektórym się udaje, wielu jednak zostaje na granicy aresztowanych i wywożonych na wschód. Niektórym współbraciom kapucynom udało się przedrzeć na drugą stronę, inni pozostali we Lwowie, Olesku i Ostrogu. Nadchodziły coraz groźniejsze dni. Rozpoczęły się masowe aresztowania5. Na pierwszy ogień poszli polscy oficerowie i policjanci, następnie znaczniejsze osobistości spośród inteligencji, poważni obywatele Lwowa, kupcy, właściciele większych posiadłości.

Nie obeszło się bez ofiar u 00. Kapucynów. Zasłużony budowniczy kościoła, klasztoru i domu parafialnego o. Aleksander Chmura zaraz po wkroczeniu Armii Czerwonej został zabrany z klasztoru sióstr Benedyktynek w Lesienicach pod Lwowem, gdzie przypadkowo zaskoczyła go wojna i przepadł bez wieści. W maju 1940 r. został aresztowany brat Szczepan Jasnocha, który mieszkał przy swojej rodzinie koło Chodorowa6. O. Roman Bałut, gwardian w Kutkorzu, ścigany ukrywał się we Lwowie. Jesienią 1940 r. zaryzykował ucieczkę przez zieloną granicę. Ucieczka się nie udała. Aresztowany, przepadł w więzieniu we Lwowie przy ul. Jachowicza. O. Romuald Szczalba mieszkał we Lwowie u sióstr Franciszkanek przy ul. Kurkowej. Ponieważ był uchodźcą z Krakowa, nie posiadał sowieckiego paszportu czyli dowodu osobistego. Każdy zaś tzw. "bieżeniec" bez prawa stałego zamieszkania był podejrzany o szpiegostwo i w każdej chwili mógł być aresztowany. Dobrzy ludzie umieścili o. Romualda w szpitalu na Łyczakowie na oddziale chorób ocznych. Następnie drogą konspiracyjną wyrobiono mu paszport na nazwisko Roman Romanek. Pod tym nazwiskiem przeżył "wyzwolenie z pańskich knutów". W czerwcu 1940 r., nocą zabrano z lwowskiego klasztoru: o. Albina Janochę, brata Fabiana oraz kleryka Szypułę7. Ale ofiary i cierpienia kapucynów to mała kropla w morzu tragedii setek tysięcy polskich rodzin, które od zimy 1940 r, do wiosny 1941 r. wywożono daleko w głąb Rosji.

Zima w 1940 r. była wyjątkowo sroga. We Lwowie, na kleparowskim dworcu stały przygotowane pociągi złożone z wagonów przeznaczonych do transportu bydła lub innego towaru. Nocą służbiści NKWD otaczali uprzednio wybrane domy. Przed domami stały samochody, którymi pod konwojem uzbrojonych żołnierzy zwożono na dworzec aresztowanych. Niekiedy zamknięci w wagonach ludzie czekali przez kilka dób, aż wagony będą zupełnie załadowane skazańcami, by transport mógł ruszyć w nieznane. O podaniu im ciepłej strawy lub czegokolwiek nie było mowy. Dostępu do wagonów bronili uzbrojeni żołnierze. Wywożeni, niekiedy w bieliźnie wygnani z domów, nie mogli nic ze sobą zabrać. Dzieci, starcy, osoby chore już podczas transportu umierały z zimna i głodu. Deportacja ogarnęła cały obszar wschodniej Polski od Lwowa aż po Wilno8. Łączności z tzw. Generalnym Gubernatorstwem, czyli terenami okupowanymi przez Niemców nie było. Czasem z trudem przeciekały do Lwowa wiadomości z Krakowa lub Warszawy. Polskie Radio Lwów nie budziło już swoich słuchaczy melodią maryjnej pieśni: "Śliczna Gwiazdo miasta Lwowa, Pani nasza i Królowo, Maryjo". Nie było już więcej "Wesołej Lwowskiej Fali" ze sławnym Szczepciem i Tońciem, którzy przez kilka lat swoim humorem rozweselali całą Polskę. Radio rozpoczynało teraz dzień odegraniem "Międzynarodówki", a potem na różne sposoby usiłowało przekonywać mieszkańców "Zachodnej Ukrainy" jakie to szczęście przyniosła im Armia Czerwona. Nadsłuchiwano więc radia z Londynu.

Zawsze wierny Lwów nie tracił jednak ducha- Mimo ciężkich warunków życia polskie społeczeństwo wzajemnie sobie pomagało. Twierdzą polskości był każdy polski próg. Miejscem szczególnej mobilizacji ducha stały się kościoły, gdzie modlono się szczególnie gorąco. W religijnych pieśniach, przed Bogiem i Maryją Królową Polski wypowiadano ból, wiarę i nadzieję na rychłe wyzwolenie. Maryjną pieśń "Serdeczna Matko", przeplatano słowami hymnu "Boże coś Polskę przez tak liczne wieki ochraniał tarczą potęgi i chwały... Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie".

"Lwów - Miasto Niezwyciężone", o którego mieszkańcach mówiła piosenka, że "każdy ma uśmiech na twarzy", nie tracił humoru, nie tracił fantazji. Opowiadano sobie z humorem o różnych wyczynach lwowskich batiarów, którzy potrafili wyprowadzić w pole niejednego "wyzwoliciela". Śpiewano nowe piosenki kpiące ze "szczęśliwego, nowego życia". Inne natomiast krzepiły ducha zapowiadając, że wiosną: "słoneczko wyżej, Sikorski bliżej". Krążyły po Lwowie w odpisach wiersze, kąśliwe, czasem w dosadnych słowach sławiące "wyzwolenie", jak np. następujący dwuwiersz pt. "Wyzwoleni": "Wyzwoleni z pańskich knutów, z pańskich portek, z pańskich butów, wraz z radiańskich ludów kupą, świecim dzisiaj gołą... głową"9. Szybko też zdołali lwowiacy ułożyć też właściwy tekst pod melodię Międzynarodówki, którą niby pacierzem rozpoczynano sławetne mityngi. Tych zebrań, na które spędzano ludzi, było bardzo wiele. Politrucy wychwalali na nich sowiecki ład i zapowiadali nowe, szczęśliwe życie dla wyzwolonych narodów. A Lwowiacy śpiewali:

W kajdanach dzisiaj nasze ręce,
dziś bat nad nami wznosi wróg.
Lecz wkrótce kres już naszej męce,
przed nami przyszłość, z nami Bóg.
Niechaj w górę biały orzeł wzlata,
przed jego mocą wróg niech drży.
Ruszymy z posad bryłę świata,
bo wolnej Polski moc - to my.
Bój to będzie ostatni, krwawy skończy się trud,
gdy Moskal z Żydami opuści miasto Lwów!
Bój to będzie ostatni..."10

Na razie Lwów coraz bardziej zapełniał się przybyszami ze wschodu. Twarda zaś rzeczywistość codziennego dnia była udziałem każdej polskiej rodziny. Nie ominęła też rodzin zakonnych. Lwowscy kapucyni dzielili ciężki los polskiego społeczeństwa. Wprawdzie mieszkali w swym klasztorze przy ul. Zamarstynowskiej, w przeciwieństwie do swych współbraci zakonnych z klasztorów w Olesku i Ostrogu, którzy zaraz po wkroczeniu Armii Czerwonej zostali z nich wyrzuceni i musieli kątem mieszkać u dobrych ludzi. Ale w lwowskim klasztorze było ciasno. Na dodatek przydzielono kapucynom lokatorów. Była to ukraińska rodzina, która wprawdzie swoim zachowaniem nie zakłócała klasztornego życia, ale któż wiedział, jakie zadanie miała do wykonania.

Dla o. Serafina Kaszuby nie było miejsca w klasztorze. Zamieszkał więc w rodzinnym domu opodal klasztoru. Rodzina cieszyła się, że w tak ciężkich czasach jest wśród nich ich kochany Lojzek. I on sam odczuwał też jakąś duchową ulgę, że może dzielić wspólny los razem z chorą matką, zatroskanym ojcem i kochającym go rodzeństwem. Modlono się wspólnie o siłę do wypełnienia woli Bożej. O. Serafin przychodził codziennie wczesnym rankiem do klasztoru, odprawiał Mszę świętą, do której najczęściej służył mu jego ojciec, a potem siostrzeńcy Kazio i Janek Pompowscy. O. Serafin nie unikał towarzystwa współbraci, ale w klasztorze nie zatrzymał się długo. Wypożyczał jakąś książkę z biblioteki i powracał do domu. do swojej chorej matki. Z nią się modlił, czytał jej pobożne książki, prowadził rozmyślanie. Niekiedy wybierał się do miasta. Chodził wówczas smutny i zadumany, widząc swe ukochane miasto oblepione pstrokatymi hasłami bolszewickiej propagandy. Zatrzymywał się przed księgarniami zapełnionymi dziełami Marksa, Engelsa i Lenina. W domu doskonalił znajomość języka rosyjskiego. Bywało, ze czasem sam lub z małymi siostrzeńcami wybierał się na cmentarz na grób swego brata Józefa, modlił się też nad wspólną mogiłą polskich żołnierzy poległych w walce z Niemcami. Czasem wybierał się na Cmentarz Orląt na Łyczakowie. Dumał, rozważał i ubolewał, że jest bezczynny.

Około 60 km na wschód od Lwowa jest miejscowość Milatyn, gdzie czczono słynny cudowny obraz Chrystusa Ukrzyżowanego. Od lat, tradycyjnie, z klasztoru Kapucynów we Lwowie Zamarstynowie przed uroczystością Podwyższenia Krzyża Świętego wyruszała tam piesza pielgrzymka. Ze względu na nową sytuację w 1940 r. nie planowano tej pielgrzymki, nad czym ubolewał o. Serafin. Obawiano się, że pielgrzymów mogą spotykać szykany. Jednak, gdy przyszedł czas pielgrzymki, o. Serafin postanowił pójść do Pana Jezusa Milatyńskiego. Zgromadził wokoło siebie pewną grupę wiernych i po odprawieniu Mszy św. z krzyżem w ręku ruszył w stronę Milatyna na czele pielgrzymki. Po drodze śpiewano pieśni religijne i modlono się o cud wyzwolenia. Mijano grupy polskich żołnierzy, którzy jako jeńcy wojenni, dozorowani przez krasnoarmiejców, pracowali przy poszerzaniu szosy wiodącej do Lwowa na wschód w stronę Kijowa. Na widok kapłana niosącego krzyż i modlących się pielgrzymów płakali żołnierze-jeńcy wojenni, płakali lwowscy pielgrzymi. Na trasie doszło do ostrego, na szczęście tylko słownego starcia o. Serafina z sowieckim politrukiem. W drodze powrotnej z Milatyna, pielgrzymi wrócili małymi grupami do swoich domów. O. Serafin zatrzymał się kilka dni w klasztorze Kapucynów w Kutkorzu, odległym od Milatyna o około 7 km. Do Lwowa wrócił pociągiem. Czuł się szczęśliwy, że przed Panem Jezusem Milatyńskim wypłakał swój ból.

Znana i wysoko ceniona była przed wojną Wyższa Szkoła Rolnicza we wsi Dublany koło Lwowa11 Wieś zamieszkiwała polska ludność, która korzystała z Mszy świętych odprawianych w kaplicy Akademii. Późną jesienią 1939 r. zainteresował się tą kaplicą o. Serafin. Zaczął więc pieszo dochodzić do odległych około 10 km Dublan, by tam odprawiać Mszę świętą. Jednakże, jak sam wspomina, "kapliczka w Akademii niewiele dawała pracy duszpasterskiej. Za to życie towarzyskie kwitło". Proszono go to do tenisa, to do gry w karty. Wiadomo jednak, że takie zajęcia nie interesowały o. Kaszuby, więc powracał do domu, do swoich i czytał.

Wydarzenia z tych czasów tak po latach wspominał: "I szły dni szare, ciężkie, brzemienne jeszcze straszniejszym przeczuciem przyszłości [...]. A tymczasem w domu Mama dogorywała, jak świeca. Lekarze dziwili się, że jeszcze tyle może przecierpieć. Ale przyszedł kres. Czwartego kwietnia czytałem jej z "Naśladowania" rozdział o niebie. Naraz zaczęła się agonia. Mnie gwałtowny krwotok zmusił się oddalić. Kiedy wróciłem, było już po wszystkim, leżała cicha i pogodna. W trumnie nie miała nawet obicia. Ubożuchna, jak jej wzór. Położyliśmy ją obok Józia, którego tragiczną śmierć zawsze przeżywała. Śpij, Mateńko kochana"12.

Od zgonu i pogrzebu matki upływały tygodnie niosące z czasem uspokojenie dla wszystkich członków rodziny Kaszubów, szczególnie dla tak bardzo przez zmarłą kochanego Alojzego. Alojzy też dziecinną miłością do końca życia darzył swą matkę. Na jej grób będzie często przychodził, jej zwierzał swoje pragnienia i zamiary. W późniejszych latach swej kapłańskiej pracy, przed każdą większą apostolską wyprawą, będzie przybywał do Lwowa na grób matki i prosił ją o matczyną nad nim opiekę. Wierzył bowiem, że ona jest zawsze przy nim.

Wiosną 1940 r. otrzymał list od swojego kolegi i współbrata zakonnego o. Bolesława Wojtunia13, który - wygnany jesienią 1939 r. z klasztoru w Ostrogu nad Horyniem-osiadł w pozbawionej kapłana parafii Ludwipol w pow. kowelskim. Cały Wołyń potrzebował wówczas kapłanów. O. Bolesław zapraszał o. Serafina do siebie: "lubisz lasy, wilki, przechadzki-tu będziesz miał wszystko, przyjeżdżaj"14. Pilną sprawą było objęcie parafii Dermanka. Wyłoniła się więc możliwość pracy duszpasterskiej, tak upragnionej przez o. Serafina. W duszy jego rodził się zapał do apostolskiego czynu. Nie od razu się jednak zdecydował. Zdawał sobie bowiem doskonale sprawę, że wyjazd na Wołyń w tym czasie nie będzie romantyczną wycieczką w urocze azaliowe lasy. Modlił się, by poznać wolę Bożą. Zwierzył się ze swego zamiaru przełożonemu o. Czesławowi Szuberowi15, który ni radził, ni odradzał. Czasy bowiem były tak niepewne, że trudno było przewidzieć, jaki los czeka każdego kapłana, obojętnie gdzie by nie pracował. Ale pracować trzeba było. O. Bolesław przynaglał. Na Wołyniu coraz bardziej brakowało księży. Jedni, przewidując aresztowania i zsyłki na Sybir, potajemnie znikali, pozostali zapełniali więzienia. O. Kaszuba był tego świadom. Jako człowiek bardzo rozważny każdą sprawę starał się dogłębnie przemyśleć. Nie działał pochopnie. Był flegmatykiem i niekiedy robił wrażenie człowieka zbyt powolnego. Ale w każdym jego działaniu wyczuwało się skupienie, które świadczyło o jego wewnętrznym zakotwiczeniu w Bogu. Ostatecznie więc zdecydował się pójść tam, gdzie brakuje kapłanów, by uczynić wolę Ojca. Zaczął się przygotowywać do podróży, świadom, że opuszcza ojca staruszka, kochające siostry i siostrzeńców, że pozostawia w klasztorze życzliwych współbraci.

Sama podróż nie była łatwa. Pociągów odchodzących na Wołyń było niewiele, a każdy zwykle ogromnie przepełniony. Niełatwo też było zdobyć bilet kolejowy a jazda bez biletu, jako jedna z form spekulanctwa, groziła więzieniem. Ostatecznie jednak, dzięki pomocy jakiejś siostry zakonnej, pracującej z konieczności w kasie, udało się bilet zakupić. Na razie celem podróży był Ludwipol. Tutaj, u o. Bolesława zamierzał się na krótko zatrzymać, by poznać tamtejsze warunki i przygotować do objęcia obiecanej mu parafii w Dermance. Pobłogosławiony przez o. Czesława, w towarzystwie swej siostry Janiny poszedł na dworzec kolejowy. "Na stacji Janeczka przechodziła ze mną szereg eszelonów z zesłańcami. Słyszeliśmy często: kuda, poszoł won, ale z [...] biletem przepchaliśmy się po głowach do wagonu. Pociąg szedł do Równego. Żegnaj miasto dziecinnych snów i śpiących Orląt"16.

Nie wiedział jeszcze, że w Dennance osiadł już ks. prałat Zagórski; nie przeczuwał, jak długo i okrężną drogą poprowadzi go Opatrzność do tej upragnionej Dermanki - drogą, która uczyniła zeń apostoła Wołynia i nie tylko Wołynia. Drogę tę opisał w swoich "Wspomnieniach z pracy na Wołyniu", dyktowanych po operacji płuc w szpitalu we Wrocławiu na przełomie 1969 i 1970 roku. Pójdziemy za nim tą drogą. Aby nie uronić z nich drobnego nawet szczegółu zostanie tutaj przytoczona w całości część bezpośrednio dotycząca pracy na Wołyniu17.

[W drodze do Ludwipola]

"Z nędznej stacyjki rówieńskiej widoczne smukłe wieże kościoła. Ks. Dziekan Syrewicz po ojcowsku serdeczny zajmuje jeszcze część plebanii wraz z dwoma wikarymi. Zdaje mi się, że wtedy spotkałem się po raz pierwszy z ks. Chomickim, który przyjechał z Kłosowa.

W kościele zająłem miejsce w konfesjonale pod chórem. Nie wiedziałem, że potem przez długich 12 lat będzie to moja siedziba w opustoszałej świątyni. Teraz nawet w powszedni dzień było gwarno. Do Ludwipola nie było się łatwo dostać. Rozklekotanym autobusem można dojechać do Międzyrzecza, a dalsze 20 km-jak P. Bóg da.

W Międzyrzeczu po raz pierwszy przeglądano mój paszport. Gdzie się podziała broda? Trudno mi było tłumaczyć, że to w Równem radzili mi odpodobnienie się od prawosławnych. Kościół międzyrzecki, dawna przykolegialna świątynia Pijarów, zachował majestat przeszłości. 14 barokowych ołtarzy przypominało czasy, kiedy 40 profesorów obuczało setki konwiktorów. Ks. dziekan Pająk wiedział już, że Dermankę zajął ks. prałat Zagórski, wobec czego moja dalsza podróż będzie bezcelowa, ale poradził jednak jechać do Niewirkowa i tam czekać okazji do Ludwipola, żeby przecież odwiedzić kolegę.

Znalazłem się więc w gościnie u ks. Henryka Dyakowskiego przy najstarszej bodaj w tych okolicach świątyni podominikańskiej. Pora była słotna, drogi rozchlapane, okazji trzeba było więc czekać dobrych parę dni. Dopiero w niedzielę zjawiło się wesele z Medwedówki spod Ludwipola. Tak więc w orszaku weselnym zajechaliśmy na noc do wioski, a rankiem znalazłem się w Ludwipolu18.

Mała powiatowa mieścina z dylowym mostem na Słuczy i dość okazałą cerkwią na wzgórzu doczekała się w latach powojennych okazalej świątyni. Był to największy z 5-ciu kościołów postawionych na pograniczu staraniem niestrudzonego ks. L. Somosenki. Obecnie obsługiwał go O. Bolesław, ale mieszkał we wiosce, ponieważ plebania była zajęta. Do Zasławia szło się drogą polną i błotną, ale mieszkanie było wygodne - po gospodarsku. O. Bolesław, botanik i gospodarz, zdawał się być w swoim żywiole. Odwiedziliśmy ks. prałata w Dermance. Skromny wiejski kościółek i prawie pusta plebania musiały mu na teraz wystarczyć. Jakimś późnym wieczorem byłem też u ks. Oleńca w Starej Hucie. Mieszkał w wiejskiej chacie, ponieważ plebanię zabrano, jak i w Ludwipolu. Kościół drewniany przy drodze, otoczony drzewami, o wysokim nadprożu. Notuję skrzętnie te pierwsze spotkania z terenami, do których przyjdzie mi wrócić w jakże zmienionych warunkach. Pobyt w Ludwipolu nie mógł się przeciągać. Zainteresowała się miejscowa milicja - a przy tym cel przyjazdu był chybiony. Tym razem droga powrotna wiodła przez Korzec. Był wieczór, czy nawet już noc, kiedy na chłopskiej furmance przez Wierzycę, Józefno i innych parę wiosek dotłukliśmy się do grodu ks. Koreckich. Czarna sylwetka ruin zamku ukazała się tajemniczo nad jarem Korczyka. Po przeciwległej stronie niewielki kościół otoczony murem, jak klasztor. Z ks. Rafałem Godzińskim zapoznaliśmy się już w Równem. Zajmował obszerne stare domostwo, oczekując na wykończenie plebanii, którą mu jednakże teraz zajęto. Być może, że już wtedy na probostwie zapoznaliśmy się z zacnym Kajetanem Bagińskim i Marią Garlińską, która po śmierci jego siostry zajęła się wychowaniem jej dzieci Ali i Mikołaja. Kościółek z cudownym św. Antonim, starożytnym ołtarzem św. Franciszka i św. Anny Samotrzeciej pozostawił niezatarte wrażenie. Na zewnątrz grób ks. Dorgiewicza i orzeł nad mogiłą bohaterów 1920 roku!

W Równem nie było nic nowego - a że zbliżało się Boże Narodzenie, trzeba było myśleć o powrocie. A przecież17 "Kto ogląda się wstecz...". Na dwa dni przed wigilią ks. dziekan zaproponował: umarł ksiądz w Karasinie-jeżeli ojciec zdecyduje się tam pojechać... Ten Karasin18, to gdzieś za Sarnami, a co do tego, jaka parafia? No, przecież ks. Reroń tam żył! Informacja dość lakoniczna, ale nie ma czasu do namysłu, jeżeli chce się zdążyć na Święta. I przy tym ta jazda! Trzeba czekać godzinami na pociąg, a potem nie wcisnąć się do wagonu. Miałem tego doświadczyć aż nadto literalnie. Od rana do późnego wieczora przechodziły pociągi i prawie nikogo nie brały. Wyczerpały się siły i cierpliwość. I właśnie wtedy, kiedy chciałoby się wreszcie spocząć byle jak na ławce, każą opuścić stację. Wyrywa się gorzkie słowo: przecież my nie "sobaki". Interpretacja była fatalna. Obrażony sługa porządku polecił policjantowi: aresztujcie go - on powiedział, że my "sobaki". Skończyło się jednak na przewertowaniu mojego bagażu i dość poważnej rozmowie. "0stawajtie z Bogom"-rzuciłem im na pożegnanie szczęśliwy, że noc przeszła spokojnie. Wkrótce nadjechał pociąg. Byle bliżej, byle prędzej i oto moja walizka znalazła się pod kołami. Kiedy pociąg stanął, ujrzałem ją odrzuconą na szynach z rozdartym bokiem, a rzeczy rozrzucone, jakby kto wnętrzności wyszarpał z żywego ciała. Pozbierawszy co się dało, wcisnąłem się do wagonu, bo pociąg ruszał. Zdaje się, że trasa nie była zwykła. Przeszkadzał jakiś most rozwalony, objeżdżaliśmy więc na Klewań. Zresztą było ciasno, jak w arce Noego, gdzieś w kącie się zdrzemnąłem i oto - Sarny.

Kościół monumentalny z ciosowego kamienia, wewnątrz surowe mury, ołtarze prowizoryczne. Na plebanii ks. prałat Lewiński i ks. Sąsiadek ex-jezuita. O Karasinie niewiele mogą powiedzieć. Pociąg na Kowel idzie po południu. Do Maniewicz przychodzi chyba wieczorem. Ale przyszedł już późną nocą. Ktoś pokazał jednak plebanię. Ciemno i głucho. Odpoczywają przed pasterką. Jakieś pokrzepienie się znalazło - ale wszak to wieczór wigilijny - pierwszy raz w życiu bez opłatka. Ale Karasiu? - choćby w nocy, żeby na rano z pasterką. Ks. Jastrzębski kręcił głową: to nie tak łatwo. "Rano ojciec pojedzie". Kościół maniewicki - cacko. Od polerowanych parkietów do stropu nosi na sobie piętno troskliwego gospodarza. Śpiewaliśmy razem jutrznię i pasterkę. Rano odprowadzono mnie do ekwipażu: na wąskich szynach platforma - a przy niej chuderlawa szkapa. Ach to tak! Pasażerów zebrało się sporo, śmignął bat i koła zadzwoniły na relsach. Za wioską las i las bez końca, jakiś wyrąb czy leśniczówka - i znów las. Ta egzotyczna podróż trwała pewnie ze dwie godziny, gdy ktoś powiedział: ot i kościół. Przy pustej drodze dom trochę większy od zwykłych, nieforemny, z czerwonej cegły. Wewnątrz parę zakutanych babek. Trudno, nie wiedzą, że będzie proboszcz. Najważniejsze, że jest ON. Cyborium prawie pełne. Był już najwyższy czas odnowić Ofiarę.

[W Karasinie]

Na plebanii - doskonała pustka. Przypomniały się słowa dziekana: przecież ksiądz tam jakoś żył. Tak, ale skoro umarł, organistostwo ogołocili mieszkanie ze wszystkiego. Przy obiedzie do zupy podano - łyżeczkę. Pisze się o tym jedynie dla pełności obrazu. Wszystko to łącznie z grubą Irką, która umiała gotować tylko kaszę - można uważać za farsę. Tragedia rozpoczynała się dopiero w nocy, kiedy w pustym domostwie rozlegały się niesamowite hałasy i stukania. Nawet mało bojaźliwy zerwałby się trwożnie wiedząc, że w promieniu dwóch kilometrów nie ma ludzkiego mieszkania, a Irka dawno odeszła do domu. Więc co? Bandyci, duchy? Przypomniały się demoniczne historie proboszcza z Ars. Dopiero znacznie później wyjaśniło się, że to szczury urządzają w pustych ścianach nocne polowania. To romantyczne życie trochę się zmieniło, kiedy na plebanię przybyła p. E. z Zasławia w roli gospodyni i zaczęła nawiązywać kontakt z parafianami. Była wśród nich miejscowa nauczycielka i jeszcze kilka rodzin. W ogóle wszystkich dusz w parafii można było naliczyć do 150 i to rozrzuconych w siedmiu ukraińskich wioskach. Uciążliwym było, że nawet opłatki do Mszy św. trzeba było przywozić z Maniewicz, a kiedy śnieżyca zawaliła kolej, drogę musiało odbywać się pieszo. Były to jednak czasy, kiedy 20 km wędrówki nie stanowiło problemu.

W Maniewiczach spotykam czasem o. Kasjana20, który w międzyczasie po śmierci ks. Reronia obsługiwał i Karasin. Pełen pogody i prostoty franciszkańskiej, zawsze w habicie i z brodą był dla mnie żywym wyrzutem, jeśli chodzi o życie zakonne. Kiedyś byliśmy razem u proboszcza w Czersku już w pińskiej diecezji. Obsługiwałem część tej parafii graniczącej z Karasinem. Bywałem też w Powursku i w Kowlu. Powurski drewniany kościół, zbudowany przez ks. B. Żylińskiego w czasach legionowych obsługiwał ks. Jaś Grabowski. Miał matkę staruszkę, która w przyszłości miała się stać podobno przyczyną jego tragedii.

W Kowlu kościół-pomnik z trójką naszych kapłanów: Baran, Piotrowski i Dąbrowski. Ks. Marian Tokarzewski może żył jeszcze w łuckim więzieniu. Wspaniała była procesja po Gorzkich Żalach. Jezu Chryste Panie miły z milczącym błogosławieństwem na końcu. Starałem się to potem naśladować.

Po Wielkanocy wybrałem się do Lwowa coś niecoś sprowadzić do nędznej plebanii21. Wtedy to zaszedł incydent na torze. Ponieważ do nadejścia pociągu było mało czasu, spieszyłem do stacji ścieżką wzdłuż toru, kiedy nagle coś gwałtownie chwyciło mnie z tyłu, grzmotnęło parę razy w plecy i strąciło z nasypu. Kiedy pociąg z hukiem się przetoczył, rozjuszona hetera z mosiężną trąbą pociągnęła mnie na stację do naczalstwa. Oczywiście groźnego następstwa nie było, bo widzieli, że baba-dróżnik pijana. Zdarzenia nie warto by wspominać, gdyby nie to, co usłyszałem po powrocie ze Lwowa: parę dni później pociąg uciął babie głowę i to w samym miejscu naszego spotkania. Mówiło się o karze Bożej: że nie warto zadzierać z "świaszczennikiem". Z tego ostatniego przed inwazją niemiecką pobytu we Lwowie nic mi nie pozostało w pamięci. Prawdopodobnie radzili mi rzucić Karasiu, ale dla mnie to egzotyczne życie, do którego już przywykłem, miało swoisty urok. Zresztą byłem już cały w rękach Opatrzności i miała się zacząć nieprzewidziana droga.

Na zaproszenie Bolesława udałem się na odpust N. Serca Jezusowego w Ludwipolu. Droga przez Równe, Korzec już teraz znajoma. Na odpuście przemawiał ks. Stanisław Dobrzański. Zapewniał wiernych, że kapłan najszczęśliwszy, kiedy jest umęczony - oczywiście spowiedzią. Nie wiedział, że wkrótce jego pragnienie spełni się zbyt dosłownie. Po odpuście jakoś nieskoro było wracać. Zanim nadeszła burza, słychać było odgłosy grzmotów. Aż pewnego dnia gruchnęła wieść: Niemcy przekroczyli granicę i prą naprzód22. Zajęcie Ludwipola odbyło się niespodziewanie. Rano zastaliśmy na opuszczonej plebanii stosy porzuconych papierów. Uciekano w popłochu.

Wkrótce pojawiło się w kościele kilku umundurowanych chłopów. Wyszli na chór i grali. Mówili że są z Bawarii. A przecież stamtąd pochodzi nasz Konrad św., braciszek. Nie wszyscy byli tacy. Jakiś chudy żołnierz w Zasławiu zabawiał się polowaniem na kury naszej gospodyni. Zacząłem mu tłumaczyć, że to postępek nieszlachetny i odniosę się z tym do ortskomendanta. W odpowiedzi wyjął rewolwer z okrzykiem: "Jude". Ledwie jakoś proboszcz mnie obronił. Innym razem widziałem, jak ktoś strzelał do Żydówki, która szła spokojnie przed nim. A więc to tak! Terorr, pycha, brutalność. Mimo to rosły jakieś nadzieje: może się coś zawali, przemieni, oczyści! W Bystrzycach pod Ludwipolem była kaplica pałacowa zajęta na coś przez bolszewików. Polacy z wioski z Rodziewieżami na czele powzięli starania i odzyskali ją dla kultu. Mój powrót do Karasina został udaremniony. Gospodyni uszła ledwie z życiem, a plebanię spalono. Wszędzie zaczęli działać banderowcy. Chętnie pojechałem do Bystrzyc. Kiedy w ołtarzu montowaliśmy portatyl, jakiś osobnik przypatrywał się ciekawie. Dzień poświęcenia kaplicy był uroczysty. Pełno zieleni, kwiatów, słońca. Nastrój podniosły wymagał porywających słów. Oczywiście-Słowacki: "Choćby w nas tyle życia, co w kłosie, co rośnie podle gdzieś przejezdnej drogi. Złamani zawsze wstaniemy na nogi"23. Któż przypuszczał, że cytat może mieć fatalne echo? Tymczasem kłosy podnosiły się ku słońcu. Nabożeństwa w kaplicy odprawiały się podniośle. U Rodziewiczów i w innych domach były wesołe rozmowy. Może się coś zmieni. Wspominano dobre, polskie czasy, organizacje, zabawy. Nie wiedzieliśmy, że podsłuchują. W jakimś dniu wybrałem się do szkoły w Niemili - polskiej wioski 2 km od Bystrzyc. Co za radość spotkania z dziećmi po latach ucisku. Była katechetka, ale zainaugurowaliśmy regularną naukę.

[A jednak Dermanka]

Wypadki potoczyły się jednak innym torem. Ks. Prałat Zagórski wyjechał do Żytomierza, a mnie wezwano do Dermanki24. Tak po blisko rocznych perypetiach dotarłem wreszcie do tej cichej, wiejskiej parafii, którą tak obiecująco przedstawił Bolesław. Lasy pachnące azalią, miły, prosty kościół i lud nie zepsuty, szczerze przywiązany do wiary. Właśnie tu w szpitalu [we Wrocławiu w 1969 r. -o. H.W.] znalazła się stamtąd staruszka, z którą możemy wskrzeszać wspomnienia. Nie wiem, czy wtedy już czytałem Bernanosa, ale -pamiętnik wiejskiego proboszcza" z Dermanki przedstawiłby się równie interesująco. Niewielki, drewniany kościół pod patronatem św. Izydora Oracza był przy uroczystych nabożeństwach ożywiony.

Do parafii należało kilka niezbyt odległych wiosek: Budki, Usti [Ujście], Lubomirki, Frankopol i trochę dalsza Wierzyca z chutorem. Zewsząd ściągał się lud i wypełniał świątynię po brzegi. Było wiele młodzieży. Utrzymywała się tradycja chóru, który wyćwiczył jakoś dobrze wspominany organista. Niedaleko od kościoła mieszkała klerykalna rodzina Markiewiczów: trzy panny i brat. Tekla grała na fisharmonii a jej starsza siostra tercjarka wodziła rej w kościele. W Budkach w szkole byli Baranowie, we Frankopolu Bodusowie - obie rodziny niezwykle serdecznie odnoszące się do plebanii. Układało się życie jakby rodzinne. W niewielkiej parafii nie trudno było dojrzeć braki. W Wierzycy byli "badacze Pisma", gdzie indziej znajdowało się parę "dzikich małżeństw". Były swary i zamieszki, ale atmosfera na ogół serdeczna, wytworzona przez poprzednich proboszczów ks. Batowskiego i Zagórskiego, utrzymywała się stale.

Wkrótce horyzonty się rozszerzyły. Zaczęli się zjawiać ludzie "zza kordonu", aby ich też odwiedzić po latach. Najbliższą była Horodnica, z kościołem zamienionym na stację radiową. Prymakowie, do których zajeżdżałem, mieszkali niedaleko. Było jeszcze parę gorliwych z Swiniarskim, Anielą Hryniewiecką z Anastazówki. Zanim przystąpiłem do pracy, badaliśmy teren i ludzi. Pierwszy większy wypad był, zdaje się, do Starowego Baru. Stary Kiryłowicz ciągnął dobrze wymoszczony wóz po głębokim piachu dobrych parę godzin, zanim późną już nocą dotarliśmy do wioski. Prowizoryczną kaplicę urządzono w obszernej izbie. Korpulentna Tekla Gdowska troszczyła się "o bardzo wiele", a jej brat od rana do południa wyśpiewywał Godzinki i co tylko popadło. Potem były chrzty i śluby. Entuzjazm niesłychany, ale zrozumiały po tylu latach spędzonych bez kapłana.

Nie wiem, czy już w tym roku byłem w Karpiłówce. Parę razy odwiedziliśmy ten wyniosły kościół na wzgórzu zbudowany w czasach legionowych, którego stróżem był niestrudzony Janek Lisowski, a Drapikowska dyszkantowym śpiewakiem. Na Zaduszki chodziliśmy po cmentarzu i święcili niepieczętowane mogiły. Pracy było wiele, ale i parafii nie można było na dłużej opuszczać.

W listopadzie przed św. Stanisławom urządziliśmy coś w rodzaju rekolekcji dla młodzieży. Grupa chłopców gromadziła się w półmrocznym kościele przed ołtarzem Patrona Młodzieży i słuchała odpowiednich nauk. Wyglądało to dość tajemniczo i nie wiedzieliśmy, że się zainteresowano od zewnątrz. W jakąś niedzielę przed Świętami wpadła na plebanię ukraińska milicja i zrobiła dokładną rewizję. Nic nie znaleźli25, [...] ale oświadczyli, że mają rozkaz mnie zabrać. Ledwie pozwolili mi pomodlić się w kościele. Lud gromadzący się na nieszpory płakał, kiedy wyprowadzano mnie pod eskortą. W Ludwipolu noc spędziłem w jakimś żydowskim alkierzu na podłodze. Rano, kiedy wymęczony niespaną nocą stanąłem przed SS śledczym, ten zapytał niby obojętnie: «Haben Się villeicht Radio?" Przypomniałem sobie, że na plebani! był pokój, do którego mało wchodziłem, a na stole stało coś podobnego do odbiornika. Chciałem to oględnie wytłumaczyć, obawiając się przeczyć na wypadek, jeśli coś znaleźli: "Etwas ist aber kann nicht so genannt". Teraz głos zabrzmiał na całą salę rykiem hitlerowca: "Aber sagen Się Wahrheit!" Potem kazał mnie wyprowadzić - myślałem, że na rozstrzelanie. Ale nie. Wprowadzono mnie do jakiejś innej kazamaty, gdzie ujrzałem moich chłopców z «nowenny» (podobno ich bili), a potem kiedy zostałem znowu sam, przyszedł ukraiński siepacz z nahają i słodkimi słowami: « Niech ksiądz sam powie, gdzie ma schowaną broń, tajne radio?". Potem odgrażał się biciem, ale wreszcie dal godzinę do namysłu. Powiedziałem, że zużyję ją na brewiarz. Potem zamiast Ukraińca przyszedł jakiś rozsądny Niemiec, któremu wytłumaczyłem dokładniej tajemnicę radia, dodając, że Ukraińcy mają jakąś nieuzasadnioną złość. Kiedy z tym poleceniem zjawił się Korolczuk - ten komendant z Bystrzyc, który mnie obserwował przy ołtarzu, zapytałem go wprost: "za co wy mnie prześladujecie?" Wtedy usłyszałem zdumiony słowami Dantyszka: «A co panie ksiądz, złamani zawsze wstaniemy na nogi», a potem dodany niby cytat, pewnie gdzieś podsłuchany: «A szczo Rusyn, to swynia?».

Można sobie wyobrazić radość wiernych, kiedy przy pasterce ujrzeli znowu proboszcza, którego uważali już za straconego. Potem zaczęła się «kolęda». Byłoż to, było! Grupa chłopców i dziewcząt obsiadła parę sań i dalejże od chaty do chaty kuligiem. «Bóg zawitał - radość nam» rozbrzmiewało wszędzie przy wejściu, potem następowało po- uczenie dzieci, rozmowa ze starszymi i znowu pieśni. (Aniela Hryniewiecka po oficjalnej wizycie pokazała kryjówkę, gdzie  się chroniła uratowana rodzina żydowska). Szczególnie wesoło kończyła się kolęda w ostatniej chacie. Była zabawa, jakieś przyjęcie. Można mieć zastrzeżenia, co do duszpasterskiej wartości takiej metody. Zacieśniała ona jednak więź z młodzieżą, pozwalała poznać potrzeby wiernych, a przy tym omijało się domy gorszące, co było dla nich największą karą.

Inny charakter miała kolęda za kordonem26 w wioskach, które od dwudziestu i więcej lat nie widziały księdza. Tu już wychodziła formalna procesja z krzyżem i jakimiś prowizorycznymi sztandarami. Szedł kto żył, nie omijało się żadnych domów, nawet prawosławnych - wszak dla wszystkich P. Jezus się narodził. Do późnej nocy roznosił się potężnym echem refren: wiwat P. Jezu, wiwat Maryja, wiwat Józef - dalszy ciąg dorabiano ad hoc - z księdzem kompanija! Tak było w Zasimowcu, [...] Hucie, Tesniwce i gdzie jeszcze można było dotrzeć. A nie była to sprawa łatwa. Raz, kiedy jechaliśmy lasem do Karpiłówki, ostrzelał nas z dala oddział niemieckich Uzbeków. Dowiedziawszy się kim jestem, puścili wolno, ale gorzej było innym razem, kiedy wjechaliśmy do wioski zajętej przez partyzantów. Trzymali nas całą noc w kurnej, a potem parę pięknych koni Wilczyńskiego wymienili na marne chały. Drugi raz już nie pojechał.

W takich warunkach zabraliśmy się do odnowienia kościoła w Horodnicy. Trzeba najpierw było usunąć wewnęt- rzne ściany oddzielające nawę od prezbiterium. Wyznaczony został dzień rozpoczęcia pracy, ale nikt się nie zgo- dził. Może uważali dzieło za nierealne. Wtedy kilof w garści i tynk leci, aż miło. Przyszedł ten i ów do pracy a po- tem więcej i więcej. Za parę dni świątyńka była oczyszczona. Teraz czekała trudniejsza część dzieła - tynkowanie. Trudno było o materiał - trudniej jeszcze o murarzy. Jedno i drugie trzeba było płacić - chlebem. I oto z wiosek zaczęły płynąć wózki ze zbożem. Setki pudów. Z robotą trzeba było spieszyć, bo nadchodziła jesień. Ciesielską robotę można wykonać i później - byle okna oszklić. Nie znalazł się majster do łukowych ram - ale trudno. Zrobiło się nawet mały chórek - na razie bez balustrady. Na dzień poświęcenia wyznaczono 11 października - niedzielę, święto Macierzyństwa Marii. Ołtarz urządzono skromnie, ale gustownie. Panie z Korca przywiozły kilimy. Przyjechał dziekan, ks. Pająk, ks. Godzisz z Korca i jeszcze trzech innych księży. Poświęcenie odbyło się według praw liturgii, z litanią i procesją dookoła. Dla licznie zgromadzonego ludu i dla nas księży było to niezapomniane przeżycie. Byli też żołnierze niemieccy. Jeszcze w toku pracy nad remontem zawołał mnie do siebie ortskomendant Bartel. Był to poważny, starszy Austriak: "Sie sind Katholischer Priester? Ich bin auch Katholische" powiedział poważnie. Potem dodał, że jego brat jest kanonikiem w tumie św. Szczepana w Wiedniu. W jego głosie brzmiał żal, kiedy skarżył się na niebezpieczeństwa wojenne. Zdaje się, że potem był w kościele. W każdym razie przychodziło kilku - jeden nawet, prezes katolickiej młodzieży, przystępował co dzień w wolnych chwilach do Komunii św. Być może że był to najgorliwszy czciciel Eucharystii w odnowionym kościele.

Zresztą w ogóle życie religijne zaczynało się rozwijać. Do Horodnicy dojeżdżałem na niedziele i świąteczne nabożeństwa. Niespodzianie do pomocy zjawiła się s. Czesława, benedyktynka łucka z Lewacz.

[Łuny nad Wołyniem]27

Dwuletni prawie pobyt w Dermance [wrzesień 1941 - czerwiec 1943] obfitował w różnego rodzaju przeżycia. W pamięci jednak pozostały tylko fragmenty. Może najznaczniejszym epizodem była pielgrzymka do Kazimierki. Myśl udania się do wołyńskiej Częstochowy przyjęto z gorącym zapałem. Na trzy dni przed Wniebowzięciem wybraliśmy się sporą gromadą, śpiewając. Szliśmy przez Ludwipol, Siedliszcze, Bystrzyce i inne wioski. Był jakiś odpoczynek, a potem dalej, dalej śpiewającym krokiem. Wieczorem byliśmy w Bereznem u ks. Rossowskiego. Przyjęto nas gościnnie i rano wyprostowawszy kości udaliśmy się w dalszy marsz- ostatnie 20 km. Przed samą Kazimierką lunął ulewny deszcz, ale mimo to ks. proboszcz Sczastny wyszedł z procesją witać pielgrzymkę. Było już sporo ludu i kilkunastu księży. Matka Boska z cudownego obrazu spoglądała szczególnie łaskawie na dzieci, które w trwożnych czasach przyszły schronić się pod jej płaszcz. Uroczystość zapowiadała się pięknie. A jednak... Rano ukraińska milicja otoczyła plebanię i nie pozwoliła żadnemu z księży udać się do kościoła. Wszczął się szalony popłoch. Ludziom kazano się rozejść. Około południa wielu odeszło z płaczem. Wtedy ktoś zaproponował zaalarmować komendanta w Kostopolu. Przyjechał w porze obiadowej, przyjęło się go gościnnie, a potem proboszcz zapytał mimochodem, co za przyczyna zarządzenia, że w odpust nie można odprawić nabożeństwa. Był zdumiony. Żadnej przeszkody nie ma. Okazało się, że to wybryk miejscowych Ukraińców. Ks. Brzozowski z Sarn odprawił jeszcze po południu Mszę św., ale była już tylko garstka ludzi. Tak wyglądał ostatni odpust w Kazimierce i zapewne ostatnia pielgrzymka na Wołyniu do tego sanktuarium mariańskiego, które wkrótce potem zostało zniszczone.

Była to zarazem przestroga, z której strony grozi niebezpieczeństwo. Na razie jednak stykaliśmy się z działalnością partyzantów. Kiedyś, wracając z Ludwipola, natknąłem się w lesie na jakiś oddział. Zaprowadzili mnie do komendanta, pytali skąd idę i dokąd, i puścili. Inne spotkanie było gorsze. Jakiś drab uzbrojony po zęby przyszedł na plebanię i zażądał zegarka: czasy! Chciałem mu tłumaczyć, że nie mam, bo właśnie przed kilku dniami dałem w Korcu do naprawy, ale Antosia, na pół żywa, dawała znak, żeby się nie sprzeciwiać. Dałem więc zegarek pożyczony tymczasem od ks. Godzińskiego. Potem wziął jeszcze nowe buty i poszedł. Myślałem, że na dworze jest cała wataha, ale nie było nikogo. Potem mi mówiono, że za grabież został rozstrzelany.

Inną przygodę miał o. Bolesław. Raz zjawił się niespodzianie w Dermance pieszo, wymęczony. Co się stało? Partyzanci uprzedzili go w nocy, żeby się ratował, bo idą na Niemców. Zamordowali ortskomendanta, a rano karna ekspedycja spaliła Ludwipol. Pozostał tylko kościół, pod którym schował się proboszcz.

Pożary zdarzały się też i u nas. Raz wracając w nocy z Budek - był to właśnie wieczór wigilijny, który spędziłem u Baranów - ujrzałem łunę nad Słuczą. To paliła się szlamownia. Kto i dlaczego zapalił? Podobno partyzanci dawali tak znać o sobie. Potem tajemnicze pożary widywało się częściej, ale głuche wieści mówiły, że to banderowcy palą polskie osady. W maju 1943 r. odprawialiśmy jeszcze odpust św. Izydora, na który przyjechał ks. Godziński. Zegnaliśmy go trwożnie, bo już w wioskach podkoreckich zdarzały się nocne napady. Wieści były coraz groźniejsze. Para narzeczonych z Budek udała się do Bystrzyc - po spaleniu Ludwipola tam były władze rejonowe - dla rejestrowania ślubu. Po paru dniach znaleziono cały orszak weselny wymordowany okrutnie w lesie. Wszyscy byli pokaleczeni, bez nosów, uszu, z wykłutymi oczyma. Potem dowiedzieliśmy się o strasznym losie Niemili. Ponieważ w pobliżu wioski, w Bystrzycach stacjonowali Niemcy proszono ich o pomoc w razie napadu. Niedługo potem od strony Bystrzyc zjawił się jakiś oddział. Myśleli, że to odsiecz, a to byli oni. Nie pozostała żywa dusza. Potem ze Starej Huty święciłem wioskę, jak cmentarz.

Teraz już nie było wątpliwości, że i nas czeka zagłada. Z jednej strony od Marynina, z drugiej od Ujścia i Frankopola zamykał się pierścień. W nocy na horyzoncie widać było pożary. Jakiś człowiek na pół spalony dogorywał w pobliskiej chacie. Kiedy ognie zbliżały się więcej, spędzałem noce na strychu w kościele. Nie było to bezpieczniej, ale bliżej P. Jezusa i łatwiej bronić przed profanacją w razie napadu. Aż raz przyszedł alarm, że mają uderzyć. Wtedy cała wioska z dobytkiem wyemigrowała do Budek. Jaki był cel tego skupienia się całej ludności razem, kiedy też za Budkami był z drugiej strony również ukraiński Frankopol? Zapewne myślano o obronie, ale czym i jak? Rozstawiono warty i przeszło parę bezsennych nocy na czuwaniu. Ludzie zaczęli wracać. Przecież tak dłużej żyć nie można było. Ja udałem się do Horodnicy, a stamtąd odwiedzałem Dermankę w razie potrzeby. Czasem bywałem parę dni.

Raz dano mi znać, że zastawiają zasadzki. Wtedy co mniejsze szaty zakopałem pod powałą kościoła - resztę na wóz i w drogę w imię Boże. To był piękny miesiąc czerwiec, ale już nabożeństwa w kościele nie będzie ni dzisiaj, ni nigdy. Jak żal! Za Frankopolem nad Korczykiem z tamtej strony mostu - jacyś ludzie. Posłałem chłopa na zwiady. "To banderowcy czekają na księdza". Oczywiście zawróciliśmy miejsca, ale we wiosce nie sposób było pozostać. Jakimś cudem chyba przedostałem się do Horodnicy. Najpierw brodem przez rzekę, a potem lasem oglądając się za każdym krokiem, czy nie idą. Niemcy w Horodnicy wiedzieli już o niebezpieczeństwie. "Wie sind Się gekommen" - spytał wartownik. Rzeczy wiezione na furmance przyniosła nazajutrz córka Paszkowskich, ale w następną noc całą rodzinę wymordowano. Została tylko najmłodsza dziewczynka, którą przewieziono do szpitala w Horodnicy. Miała osiemnaście pchnięć nożem. Straciła przytomność, ale odzyskała ją, żeby usłyszeć jak się naradzają czy zostawić trupy. Potem się wyczołgała i odratowali ją. Zawsze pozostał świadek zbrodni.

W jakimś dniu po Bożym Ciele [czerwiec 1943 r. -o. H.W.] ujrzeliśmy nad Dermanką łunę. Nieliczni, którym udało się ujść opowiadali: we wiosce zjawił się oddział z czerwonymi kokardkami. Kazali ludziom iść do pracy i obiecali bronić przed banderą. Potem pomordowali spokojnie pracujących w polu. Wioskę i plebanię spalili, ale kościół rozebrali i znaleźli zakopane rzeczy. Była to już po Karasinie i Bystrzycach trzecia stracona placówka. Ileż ich jeszcze przede mną? Teraz okazało się opatrznościowym, żeśmy odnowili kościół w Horodnicy. Zaczęli się w nim gromadzić obok wiernych miejscowych także niedobitki z popalonych wiosek. Z prowizorycznej ambonki słowo Boże padało coraz obficiej. Myślało się znowu o kłosach podnoszących się ku słońcu. Ale burza nadeszła rychło. W Horodnicy obchodzono od dawna odpust M.B. Szkaplerznej, bo taki był tytuł kościoła. Pierwszy odpust w odnowionym kościele chcieliśmy uświęcić jak najuroczyściej. Przybył ks. Śpiewak ze Starej Huty - nabożeństwo zapowiadało się więc pięknie. Suma miała się ku końcowi, kiedy się zachmurzyło, zaczął padać deszcz, a równocześnie rozległy się strzały - najpierw pojedyncze, a potem cała ulewa gwiżdżących kuł. Ktoś powiedział, że to zbuntowany oddział Uzbeków następuje na Niemców, a może bandera? Wtedy nie ma dla nas ratunku. Kobiety z Medwedowa wzięły naprędce związane tłumoczki i rozpoczęła się wędrówka na wschód.

Medwedów jest to duża, całkowicie polska wieś, która wraz z Zaprudami, Balarką i kilku innymi stanowiła jądro parafii emilczyńskiej. Do samego Emilczyna nie mieliśmy na razie dostępu, bo znaleźliśmy się w strefie partyzanckiej. Z ich strony nie mogliśmy się obawiać przykrości, ale i tak w nocy Teofila kładła się w progu, żeby nikt nie zakłócał spokoju. Ta Teofila Ostrowska godna byłaby męczeńskiej monografii. Więziona za wiarę, torturowana, prosta kobiecina, ledwie czytać mogąca, przez długi czas była duszą religijnego życia w swoim środowisku28.

W Medwedowie urządziliśmy kaplicę w szkole, która się wspaniale do tego nadała ze swoją wielką salą, z ładnym ganeczkiem. Było nawet coś w rodzaju sceny z podium i wielkimi skrzydłowymi drzwiami. Wszystko to zużytkowaliśmy do urządzenia prezbiterium i ołtarza, który wyglądał zaiste imponująco. Tak przynajmniej musiało się to przedstawić ludowi, który od wielu lat nie widział kościoła ni księdza, za wiarę szedł do więzienia lub na wygnanie. Wielu z ich rodzin gdzieś na dalekim Kazachstanie cierpiało nędzę wygnania z ojczystego kraju. A oni oto doczekali się. Toteż radość była ogromna, zwłaszcza kiedy przed ołtarzem stanęła spora gromadka w wianuszkach do I Komunii świętej. W nabożeństwach wszyscy brali udział. Usługiwał nauczyciel Klukowski (którego potem rozstrzelali partyzanci). Gruby Janek Garbowski, Turowski, Wachowski i kilku innych tworzyli jakby komitet kościelny, którego nikt nie formował, bo nikt o nas nie pytał. Było też parę tercjanek ze starą Żuł [...] i jej córką Naścią na czele. Ich grono się powiększyło i podtrzymywało nabożeństwa. Chrzty, śluby, katechizacja dzieci - wszystko to wypełniało czas bez reszty, zwłaszcza, że zaczęliśmy odwiedzać sąsiednie i dalsze wioski: Zaprudy, Balarkę, Niepoznanicze, Siergiejówkę. Wszędzie budziło się życie. Odprawiało się nabożeństwo, potem odwiedzało chorych, święciło domy.

Tak przeszedł sierpień i wrzesień [1943 r. - o. H.W.]. Gdzieś z początkiem października przyjechała z Zaprudów furmanka do chorej. Była to - zdaje się - stara Sokołowska, zacna niewiasta, której młodziutką wnuczkę przyjęliśmy niedawno w grono tercjarzy. Zawsze tam chętnie bywałem, bo naród był serdeczny i szczerze gościnny. Pobyt przeciągnął się parę godzin, a trzeba było wrócić na wieczorne nabożeństwo. Może z tej przyczyny, a może z jakiej innej podświadomej, mój furman obrał drogę przez las, omijając główny trakt. We wiosce stały gromadki strwożonych ludzi: To wyście ich nie spotkali? Cała banda banderowców przyjechała niedawno. Byli w kaplicy, szukali "lachów" - księdza i zakonnicy. Teraz pewnie czyhają na drogach. Nie było czasu do namysłu. Cokolwiek się zdarzy, trzeba uchodzić z ich rąk, skoro Opatrzność tak cudownie czuwa. Udaliśmy się z s. Czesławą w drogę do Emilczyna. W miasteczku było zaledwie parę polskich rodzin, ale tuż u wyjazdu z Medwedowa wznosił się duży, murowany, choć bezstylowy i bez wieży kościół. Do niedawnego jeszcze czasu była w nim zainstalowana fabryka "Citro", ale obecnie maszyny zabrano i tylko resztki ich walały się na cmentarzu kościelnym. W pobliżu mieszkał Roman Zurowski, w miasteczku kowal Kotwicki, znalazło się paru stolarzy z dalszych wiosek, zaczęliśmy więc urządzać ogołocony ze wszystkiego kościół, aby można go było przywrócić na nowo czci Bożej. Najpierw tedy został poświęcony przed kościołem nowy krzyż, do którego figurę odlał udatnie Kędzierski z Rychliska. Ołtarz urządziło się prowizorycznie, a dębowe kłody mające służyć za materiał do nowego suszyły się już w Medwedowie. Stopniowo pojawiła się ambona, konfesjonał i parę prostych ławek. W niedzielę kościół zapełnił się ludem, który cieszył się, że ma swój parafialny kościół. Ale ta radość nie miała trwać długo.

Nie wiadomo skąd przyszła wiadomość, że Niemcy mają opuścić Emilczyn, a wtedy przyjdą banderowcy i dla nas nie będzie ratunku. Trzeba było znowu myśleć o ucieczce. Zjawił się jakiś dziad przewodnik, który miał nas przeprowadzić bezpiecznymi drogami. W ostatnią niedzielę października, w Święto Chrystusa Króla, nabożeństwo odprawiło się uroczyste - potem chrzty i nieszpory do samego wieczora. Późnym już zmrokiem wyszliśmy oboje z siostrą [Czesławą], jak nocne zbiegi. Przewodnik i jeszcze dwie kobiety mieli się z nami połączyć w drodze. Noc była jednak tak ciemna, że łatwo było się rozminąć. Szliśmy więc sami.

Ta romantyczna podróż trwała dość długo, kiedy z dala odezwało się szczekanie psów. To były ostatnie chaty wioski, którą należało nam wyminąć, żeby nie wpaść na bandy. Trzeba było przeleżeć w bruzdach do rana. O świcie jakąś okrężną drogą dostaliśmy się do lasu i tam cudem Bożym spotkaliśmy resztę kawalkady. Dalsza droga szła raźno, niemal wesoło. Na moich nogach połyskiwały kusząco nowe buty, którymi mnie obdarowali parafianie. Naraz na zakręcie pokazała się furmanka, jedna, druga, za nimi więcej - pełne uzbrojonych ludzi. Stój! Dokąd? Uciekamy przed banderą. "To my bandera" - pokazują noże, ale twarze mówią co innego. Natrafiliśmy na oddział partyzantów. Wszystko odbyło by się spokojnie, gdyby nie worek soli, którego nasz przewodnik bronił zawzięcie. Kiedy mu ją odbierali, darł się jakby go dorzynali. W zamieszaniu zwrócono uwagę na nasze tłumoczki z bielizną, no i na moje zbyt błyszczące buty. Od wszystkiego musieliśmy się uwolnić, a na pocieszenie słyszeliśmy, jak wyrzucając w górę nasze "dary" śpiewali Jeszcze Polska. Teraz było nam już najdosłowniej lekko. A przy tym ten śpiew przypominał, że istotnie idziemy do Polski. Tam nad Słuczą formuje się polska armia, niedługo zobaczymy polskie orły. Boże! Z piersi wyrywa się wołanie: Idziemy ku Tobie Matko - Polsko, idziemy ku Tobie.

Jakiś litościwy muzyk dał nam po drodze postoly wiązane z łyka i dalszą drogę odbyliśmy spokojnie. Wieczorem byliśmy w Kowalewiczach, już w strefie partyzanckiej. Był to dzień WW.SS. [Wszystkich Świętych - o. H.W.], ale nie mieliśmy nic do Mszy św. Rano przez spaloną Myszakówkę i rozrzuconą w lesie Nową Hutę dostaliśmy się do Lewocz. Ludzie właśnie wychodzili po żałobnym nabożeństwie z kościoła, kiedy zjawiliśmy się w wyglądzie pielgrzymów. Ks. Ekiert zajmował tylko część plebanii. Większość jej oddał do rozporządzenia komendzie partyzantów. Rezydował w niej generał Szyłow. Widziałem go tylko w przechodzie. Wysoki, poważny, utykał na jedną nogę. Ksiądz żył z nim w dobrej komitywie. Była to jakby mała republika, do której Niemcy nie mieli przystępu.

Ks. Ekiert poradził mu udać się do Starej Huty, gdzie ks. Śpiewak od roku już prawie zastępuje ks. Olenia i chętnie skorzysta z pomocy, żeby pójść na kapelana do partyzantki. Kościół w Starej Hucie był mi już znany. Ks. Śpiewak mieszkał w wygodnej, nawet okazałej plebanii tuż obok. Atrakcją był obóz29. Skryty wśród drzew szereg ziemianek budowanych naprędce na wzór legionowy, wyglądał tajemniczo, jak w ogóle cała sprawa. Skąd się wziął "Wujek"? W jaki sposób w samym środku okupowanego terenu powstała ta wyspa polskości? Gdzieś w środku obozu była siedziba komendanta. W mrocznej izdebce na ścianie wielki biały orzeł i portret Marszałka. Kapitan, mężczyzna w sile wieku, w polskim wojskowym mundurze robił wrażenie poważne. Z jego mowy widać było, że nie widzi przyszłości na różowo. Zresztą zapoznawcza wizyta nie trwała długo. Zjawił się też porucznik Słucz. Później miałem się dowiedzieć, że był to Szczepaniak, nauczyciel z Głuszkowa.

Życie obozu nabrało tętna przy Święcie Niepodległości 11 listopada [1943 r. - o. H. W]. Była Msza św. polowa, którą odprawił nowo kreowany kapelan, ks. Śpiewak. Ponad 300 naszych chłopców przedefilowało w pełnym rynsztunku. Mnie wypadło spełnianie funkcji gospodarza na plebanii, gdzie odbyło się uroczyste przyjęcie. Byli zaproszeni goście z sowieckiej partyzantki. Panował nastrój braterskiej przyjaźni. Śpiewano razem Wołgę i polski hymn narodowy. Przy końcu brzęk tłuczonych szkieł zmieszał się z ogólną wrzawą, poważny stary pułkownik ze złożonymi rękoma prosił o błogosławieństwo "ja ruskij czełowiek, no pobłogosław mienia". To braterstwo broni miało się dokładniej jeszcze okazać w czynie. Ks. Śpiewak pozostał już w obozie, a mnie pozostawił parafię.

Stara Huta, podobnie jak Lewacze, przedstawiała się jak obozowisko wszelkiej nędzy. Uciekinierzy z niedomordowanych wiosek zza Słuczy cisnęli się w ciasnych izbach po kilka rodzin, czasem po kilkanaście osób razem. Dokuczał głód i niedostatek. Zaczęła się szerzyć zaraza - tyfus plamisty. Co dzień trzeba było zaopatrywać kilkanaście osób. Czasem leżeli jedno przy drugim na podłodze pokotem, że trudno było przystąpić. Rosła też szybko liczba mogiłek na cmentarzu. Sytuacja się pogorszyła, kiedy zachorował sam ks. Ekiert. Jeździłem do niego, kiedy był w ciężkim stanie. Teraz pozostałem na wielkim terenie sam jeden. Nie wiem, jak długo to trwało, ale pewnie parę tygodni. Raz pojechałem po południu do wioski odległej 12 km.

Nazajutrz był pierwszy piątek, ale czekali ciężko chorzy. Po udzieleniu Sakramentów św. położono mnie na przypiecku na krótki odpoczynek. Zbudziłem się z gorączką, która w powrotnej drodze się wzmogła. Do domu przywieźli mnie w stanie na pół przytomnym. Mieszkałem wtedy w chacie Hajdamowiczowej, daleko od kościoła, ponieważ plebanię oddaliśmy partyzantom. Zaczęły się długie tygodnie walki ze śmiercią. Czasem zdawało mi się, że już nadchodzi. Zamiast tego jednak przyszedł ks. Ekiert, sam jeszcze słaniający się na nogach. Chwała Ci, Boże. Lekarz obozowy ratował mnie zastrzykami, s. Czesława pielęgnowała wytrwale. Przyszło przesilenie i rekonwalescencja, ale w uszach jeszcze długo szumiało, choć trzeba było powrócić do pracy w kościele. Pracy był nawał, ale zaszedł fakt, który wszystko wytrącił z normalnych torów. Był to napad Ukraińców. Nazajutrz rankiem, idąc do kościoła, usłyszałem strzały. Wszczął się popłoch, ludzie biegli, ale nie wiadomo, dokąd uciekali, ponieważ strzelanina rozlegała się zewsząd. Dopiero koło południa ktoś dał znać, że to Ukraińcy, wyparci i wybici przez naszą partyzantkę wspólnie z czerwoną. Resztki ich wyłapują po lasach. W obozie dowiedziałem się szczegółów. Wielka banda licząca do 1000 ludzi z mnóstwem wozów i całym sprzętem wojennym, przekroczyła Słucz około Głuszkowa, gdzie udało się jej opanować wartę. Mimo to nasza komenda została w czas zaalarmowana, dopuszczono ich na odległość strzału i wybito prawie doszczętnie. Zdobycz była ogromna, bo banderowcy naładowali wozy wszelkiego rodzaju prowianturą. Schwytano też wielu jeńców. Pytałem co z nimi zrobią? Przecież ich nie zabierzemy ze sobą. We wiosce też panowała radość. Już teraz będziemy mieć spokój, chyba prędko się nie odważą.

Ale wkrótce potem rozeszła się smutna wiadomość: "Wujek" odchodzi, nasz obóz zwijają. Był to cios nie do wytrzymania, bo możemy być znowu wydani pod noże bandery. Byłem w tej sprawie na kwaterze komendanta. "Wujek" był niezwykle rozstrojony. "Nie dam się rozbroić". Sytuacja była jasna. Po Stalingradzie Niemców gnano, zadając klęskę po klęsce, a równocześnie zmieniał się stosunek do polskiej Armii Krajowej. "Wujek" chciał się wycofać zawczasu, żeby nie wpaść w pułapkę. Nie pomogły zaklęcia i lamenty. W fatalnym dniu cała ludność wyszła na drogę, którędy mieli przechodzić. Kobiety z dziećmi rzucały się pod kopyta końskie. Nic nie pomogło. Odeszli. A nam została pustka i bezgraniczny smutek, jakby to wraz z nimi odeszła umiłowana Polska.

Mrok spadł na dusze. Straciliśmy orientację. Wioska opustoszała. Ludzie uciekali w las, jakby już ich kto gonił. My z siostrą Czesławą nie oparliśmy się ogólnej panice. Trudno się spierać, czy to nie ona właśnie była powodem, że udaliśmy się do Koreckiej Huty, a potem dalej na wschód. Była to ciekawa kawalkada. Na przedzie kroczył ogromny jak słoń wół objuczony tobołkami, a my za nim jak gromada pątników, bo była i matka, i Cezary czy Dominik, i nas dwoje. Szliśmy lasem poprzez spaloną Zawadę i również zniszczoną Lipową, gdzie ludzie mieszkali w ziemiankach. Był jeszcze jakoś ocalały budynek Wyszyńskich, gdzie się zatrzymaliśmy. W Siergiejówce czy może w Medwedowie zatrzymali nas partyzanci. W izbie oświetlonej kagankiem przyjął nas komendant. Wypytywał nas o powód przyjazdu i wtedy powróciliśmy do ludzi opuszczonych prawie przed rokiem. Radość była wielka, ale zakłócała ją wiadomość, że partyzanci rozstrzelali Klukowskiego, pewnie biorąc go za konfidenta. Tym razem niedługo popasaliśmy w Medwedowie. Nadeszła wiadomość, że partyzanci opanowali sytuację, zaciągnęli wartę i kazali ludziom wracać do domów. Rozpoczęła się więc powrotna droga z Egiptu i z wołem zamiast osła30.

Zdaje mi się jednak, że w tym właśnie czasie wypadła ciekawa rozmowa w Siergiejówce, którą ze względu na późniejsze konsekwencje warto zanotować. Po nabożeństwie w jednej z chat zawezwano mnie do komendanta. Był to widocznie jakiś starszy rangą kapitan lub lejtnant w mundurze. Z miejsca postawił szokujące pytanie: jak ludność polska ustosunkowuje się do ustroju radzieckiego? Gdyby chodziło po prostu o władzę, odpowiedziałbym, że czekamy ich jak wybawców, ale czułem, że chodzi o co innego -o ideologię. Odpowiedziałem, że gdyby ludzie nie byli ludźmi, ale aniołami, wówczas komunizm byłby idealną formą współżycia. Zdawał się zrazu nie rozumieć, zwłaszcza, że moje ruskie wysłowienie się pozostawiało wiele do życzenia. Wytłumaczyłem, że w obecnych warunkach ludzkiej natury sprawiedliwość społeczna ma wroga, którego komunizm nie zlikwiduje - a jest nim egoizm - każdy ciągnie do siebie. Nie wiem czy został przekonany. Raczej nie. Po latach ktoś przypomniał mi jakiś artykuł w "Krasnej Zwieździe" podobno o mnie. Może to o to chodziło. Wtedy jednak żyliśmy we wzorowej przyjaźni. Na plebani! zastałem oddział Żukowskiego, sam więc przeniosłem się do Rodziewiczów, niedaleko kościoła. O "Wujku" nadeszły niedobre wieści". 

Decyzje o przyszłości Polski zapadły już bez udziału Polaków i poza Polską. Armii Krajowej szykowano ciężki los. Wiedział już coś o tym wcześniej o. Kaszuba od komendanta polskiego obozu

Na spalonej ziemi

Wiosną 1944 r. Niemcy, wycofując się w popłochu na zachód, opuszczali wschodnie tereny Polski. W ślad za nimi wkraczała Armia Czerwona zapowiadając sowiecki ład. Ustały na Wołyniu napady ukraińskich band. Oblicza się, że w roku 1943 z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęło na Wołyniu około 100 tysięcy Polaków31. Z powierzchni ziemi zniknęło wiele ludzkich osiedli, podobnie jak całkiem zniknęły niektóre rodziny. Polska ludność szukała schronienia i pomocy w miasteczkach lub ocalałych większych wioskach.

Jednym z punktów oparcia dla znękanej, rozproszonej wśród lasów polskiej ludności była wieś Stara Huta. Z listu o. Serafina Kaszuby z 3 sierpnia 1944 r. skierowanego do ordynariusza diecezji łuckiej wynika, że zgromadzili się tam wierni "ze wszystkich w okolicy zlikwidowanych parafii: ludwipolskiej, myszakowieckiej, potaszyńskiej, dermańskiej i dalszych jeszcze z dekanatu berczeńskiego w liczbie około 8 000. W tej masie zaczęła się szerzyć epidemia tyfusu"32. Opiekę duszpasterską nad tą umęczoną ludnością roztoczył o. Serafin Kaszuba, "stając się wszystkim dla wszystkich". Co więcej - nie ograniczył się w takiej sytuacji do posługi kapłańskiej jedynie w Starej Hucie, lecz -jak donosił o tym biskupowi -wyjeżdżał, a częściej dochodził pieszo i odprawiał nabożeństwa za kordonem, czyli za dawną polską granicą, we wioskach: Emilczyn, Krowotynie, Barasze. O tym, kim był ten ubogi zakonnik dla tamtejszej ludności i jakim okazał się duszpasterzem świadczą wierni, którym udało się przeżyć ten czas grozy i niedoli. Rozproszeni po różnych zakątkach Polski wspominają go jako świętego apostoła tamtych czasów.

Jan Marcinkowski (pochodzący ze wsi Matki Łyźciańskie, parafia Dermanka, gmina Ludwipol, powiat Kostopol, mieszkający obecnie we wsi Wołany koło Polanicy Zdroju) miał 17 lat, gdy wybuchła wojna w 1939 roku. Pamięta dobrze o. Serafina Kaszubę z jego pracy w Dermance, a następnie w Starej Hucie. Jego zdaniem o. Kaszuba "był to zakonnik bardzo z poświęceniem, nic nie wymagający. To był ksiądz apostoł na ziemi w tym czasie. Ludzie się nim cieszyli, pilnowali go. To była świętość: w poświęceniu i całkowitym oddaniu Chrystusowi. On wszystko czynił pobożnie. On został tam, bo mówił żal mi tych ludzi. On sam nas błogosławił, gdyśmy szli do wojska polskiego"33.

Franciszka Marcinkowska (żona Jana) wspomina, że chodziła do o. Serafina do spowiedzi i była świadkiem, jak ten kapłan zmęczony spowiadaniem zemdlał w konfesjonale. Oto jej relacja: "On tak długo spowiadał, ze aż zemdlał. Ja to widziałam na własne oczy. To było z przemęczenia, bo on siedział dzień i noc w tym konfesjonale". Zdaniem Marcinkowskiego o. Kaszuba był pełen życzliwości i wyrozumiałości dla wszystkich spotykanych ludzi. Cieszył się zaufaniem prawosławnych i chrzcił im dzieci, umiał też rozsądnie nawiązywać stosunki z sowieckimi urzędnikami, którzy go szanowali i mawiali o nim, że to "charoszyj czełowiek".

Wśród tamtejszej ludności żyła powszechnie znana i szanowana Aniela Hryniewiecka, kobieta w podeszłym wieku, która pomagała o. Kaszubie w katechizacji dzieci, szczególnie w przygotowaniu ich do pierwszej Komunii Świętej. Obecnie mieszka we wiosce Wołany koło Polanicy. O o. Serafinie powiedziała: "On był taki, ze mógł dzień i noc pracować przy kościele, przy Najświętszym Sakramencie. To był prawdziwy apostoł. On się bardzo poświęcał. Do niego przyjeżdżali nie końmi, a wołami, wzywając do chorego w nocy, a on przyjeżdżał. Nieraz przyjedzie tak zmęczony i mdleje. Jego odratują i on idzie dalej". Hryniewiecka pamięta też apostolskie wyprawy o. Kaszuby do Polaków za kordonem. "On tam chodził i spowiadał w nocy. O Boże! Tam na tamtym terenie to nie wolno było! U nas to wolno było, nawet jak weszli Sowieci, wolno było. A tam nie? Ale byli tam ludzie, Polacy. Oni ukradkiem po domach nocą. To byli katolicy. To było niebezpiecznie. On był nieraz w takich tarapatach, ale Pan Bóg jego jakoś wyprowadzał".

Znamienne są inne wypowiedzi tej niewykształconej, ale inteligentnej osoby, która świadoma odpowiedzialności przed Bogiem za składane zeznania tak charakteryzuje o. Serafina Kaszubę: "Był to człowiek głębokiej wiary w Boga. On wyrażał swoją miłość względem Boga pokorą, cichością, pobożnością. Wszystkiego dawał przykłady jak najlepsze. On mówił kazania o niebie. A jak pójdziem na to majowe nabożeństwo, to można tam było być i być. On razem z ludźmi śpiewał. On bardzo czcił Matkę Bożą. A Najświętszy Sakrament to dla niego było wszystko. Jak on przechodził przed Najświętszym Sakramentem, jaki on dawał przykład, jaki ukłon. Jak kto na niego patrzył, to sam musiał się poczuć do czegoś. To ja tak mówię. Ale ja wiem, ze ilu ludzi znało go z bliska, to samo muszą powiedzieć".

Na postawione jej pytanie, czy o. Serafin jako kapucyn, duchowy syn świętego Franciszka z Asyżu, czcił swojego zakonodawcę, nie tylko dała twierdzącą odpowiedź, ale powiedziała: "To była sama pokora świętego Franciszka i ubóstwo. Zgadzał się ze wszystkim. Nigdy mu nie było źle, nigdy nie był głodny, nigdy mu nie było chłodno. Tak, gdy mu było zimno, nie było mu chłodno, a gdy nie był najedzony, nie był głodny. Tego to ja już nie rozumiem, tego nie rozumiem. Ja myślę, że to było więcej dla chwały Bożej". Tę opinię Anieli Hryniewieckiej potwierdzają i inne osoby. Znała go dobrze jego parafianka ze spalonej parafii Dermanka - Anna Bagińska z domu Cyrklewicz, urodzona i wychowana w Dermance. Jej zdaniem o. Serafin był "bardzo ubogi. On nie dbał o siebie, nie dbał, by się ludziom podobać. On dbał o modlitwę, o kościół, o ludzi, by ich zwoływać. Myśmy go nazywali świętym. Jakby przyszło przysięgać, ja przysięgam, ja krzyż pocałuję - to był święty. Na jego pobożność, na jego naukę, to był święty człowiek"34.

Marian Łukomski, pochodzący ze "wsi Moczulanka, gmina Ludwipol, parafia Stara Huta (dziś mieszkający we wsi Wołany koło Polanicy Zdroju) mówi o o. Serafinie ze spokojem i męską powagą: "Ja bym powiedział, że to był jakiś człowiek obdarowany miłością i miał jakieś natchnienie miłości i czułości do ludzi. Spełniał rolę kapłana, misjonarza i brata. W ogóle tę rolę spełniał jako człowiek, który moim zdaniem zasługiwał na świętość. My mówili na niego, ze ten człowiek jest święty, oddany sprawie religii, wyznania religii, nauczania religii. Nie bał się strachu, nie uginał się przed tym, że to może czas niedobry, że może mówić nie wolno, tylko prawdę głosił, religią prawdę głosił wszystkim. Tak, że moim zdaniem, ksiądz Kaszuba zasługuje ze strony parafian na świętość, na to, żeby był błogosławiony. To jest jedna sprawa.

A druga sprawa: on pomagał w każdej potrzebie. Nie chciał nigdy pieniędzy wziąć za chrzest, nie chciał, nigdy nie przyjmował ofiar pieniężnych za ślub.

Jeśli były trudności, to szedł do mieszkania pieszo i chrzcił dzieci. Jeśli chodzi o współżycie, to trzeba przyznać, że w wielu wypadkach nawiązywał taki kontakt z ruskimi, żeby z nimi jakoś współżyć, żeby oni nie byli wrogo ustosunkowani do nas katolików, do wierzących, żeby być z nimi w kontakcie i żeby można było jeszcze i tam sięgnąć za granicę, za kordon. Właśnie przez tę współpracę, wówczas gdy myśmy musieli wyjechać tutaj jako repatrianci, na Zachód, to ksiądz zdecydował się pozostać. Powiedział: "ja zostaję na tym terenie bo tutaj dużo katolików zostaje i muszę zostać dla nich"37.

Dla pełniejszego przedstawienia duchowej sylwetki o. Serafina oraz dla zapoznania się z warunkami, w jakich tak chętnie, dobrowolnie pozostał i pracował nieustraszenie, posłużymy się jeszcze relacjami kolejnego naocznego świadka owych "czerwonych nocy" na Wołyniu.

Genowefa Lewtak przybyła do Gdańska (gdzie obecnie mieszka) z Wołynia ze wsi Janówka w 1945 r. Jest z zawodu nauczycielką. Oto obszerne fragmenty z jej wypowiedzi: "Janówka stanowiła taką fortecę obronną. Uciekaliśmy przed tą rzezią ukraińską. Mój brat osobiście zginął w marcu 1943 r. z bratową i z dzieckiem. Polacy byli mordowani, ginęli! To tu, to tam, po drodze mordowali naszych Ukraińcy. Ojciec Kaszuba zawsze pogrzeby urządzał i nabożeństwa. Był z nami. Był przez cale lato aż do 9 września kiedy Janówka została napadnięta w 1943 r. przez ukraińską bandę i zupełnie spalona. Dużo ludzi w tę noc zginęło. Wszyscy się gdzieś rozpraszali. I myśmy, grupa Polaków uciekła w kierunku miejscowości Stara Huta, koło Moczulanki. Potem o. Kaszuba pracował w parafii Stara Huta. Tam był kościół.

Myśmy wszyscy zawsze bali się tych napadów, szczególnie dziennych. Jak były napady w ciągu dnia to były przerażające. Wszędzie szukano, pod mostkami, w rowach i mordowano.

O ile sobie przypominam, to ta ludność z Dermanki na Janówkę przyszła w czerwcu 1943 r. Byli u nas przez czerwiec, lipiec, sierpień do 9 września. Dziewiątego września banda ukraińska zorganizowała napad na Janówkę. Było to nocą z 8 na 9 września, w święto Matki Bożej Siewnej. Jeszcze pamiętam to nabożeństwo, które odprawiał o. Kaszuba w Janówce w domu u Kozłowskich. Ksiądz Kaszuba odprawiał Mszę św. na Matkę Bożą Siewną, a w nocy był napad. Myśmy się nawet tego spodziewali, bo ludność ukraińska, która nie sprzyjała bandzie, dała nam o tym znać. Myśmy się do tego napadu przygotowali. Trzymaliśmy wartę. Ja sama jak żołnierz, z karabinem i granatem, stałam na warcie. Byłam mocnego ducha, nie musiałam dużo spać, byłam zdrowa, miałam 18 lat.

Przypominam sobie tę noc napadu. Ach! Nie można już tego opowiadać... W tę noc też dużo Ukraińców zginęło. Ale zdołali się wedrzeć do nas, do wsi i spalili wszystko, wszystkie wsie i tę: naszą Janówkę. Spalili wszystkie zabudowania. Mój ojciec miał duży majątek, kilka stodół i te wszystko spłonęło. A ludność się trochę ratowała.

Od nas około trzy kilometry był oddział niemiecki, ale taki do spraw pokojowych, terenowej obsługi. To wojsko niemieckie przyszło do nas dopiero rano popatrzeć na to wszystko. Tu aż przykro mówić, ale to wojsko niemieckie to była nasza obrona. Ta obrona przychodziła jednak wtedy, gdy było po wszystkim, gdy liczyli, że nas już wykończą. Oni nam właściwie pomocy nie dali. Oni chyba inspirowali tę nienawiść"38.

W tak dramatycznym położeniu polskiej ludności obecność kapłana była dla wiernych pokrzepieniem. A o. Serafin, jak twierdzi Genowefa Lewtak: "modlił się bardzo dużo. Modlił się sam i z ludźmi. Odprawiał nabożeństwa. Często była adoracja Najświętszego Sakramentu, śpiewaliśmy suplikacje i Święty Boże. O. Serafin odprawiał Msze święte i nabożeństwa po południu. Przygotowywał dzieci do I Komunii świętej. Tak, tak, była wtedy pierwsza spowiedź i Komunia święta w te takie straszne czasy"38.

Snując dalej bolesne wspomnienia z owych tragicznych przeżyć przekazuje opinię, jaką cieszył się o. Serafin. Jej zdaniem: "nie było u nas człowieka, który by na niego cień rzucić mógł. Bo to był taki człowiek. O. Serafin na taką opinię zasłużył. Oceniali go jako zakonnika świątobliwego. Mój tatuś też tak twierdził. Wiem, że jak o. Kaszuba był jeszcze na Janówce, to do mojego tatusia czasem przychodził. Mój tatuś to był stary żołnierz z pierwszej wojny światowej, przeszedł rewolucję rosyjską, służył cztery lata w wojsku w Mandżurii. Sam nie bardzo był taki ckliwy. Mówił, że w Boga wierzy, ale to był racjonalista. Zawsze z największą czcią wyrażał się o ojcu Kaszubie. Nieraz mówił: gdybyśmy mieli wszystkich takich księży, to chyba byłby raj na ziemi.

Potem jeszcze, co nas bardzo zdumiało, to to, że gdy przyszedł 1945 r., przygotowywała się repatriacja, do głowy nam nie przyszło, że o. Kaszuba z nami nie wyjedzie. Transporty odchodziły. Jeden chyba już odszedł w kwietniu. Myśmy jechali drugim transportem. A już przy pierwszym transporcie o. Kaszuba powiedział, że choćby tu dwóch Polaków zostało, to ja będę z nimi trzeci. On się poświęcił dla tych ludzi, dla Polaków. Nie chciał ich zostawić. To były takie ciężkie czasy. Tam w dalszym ciągu zawsze groziło niebezpieczeństwo utraty życia. Myśmy byli zdumieni wprost. Dla nas to było jakoś bardzo budujące. W pierwszej chwili nie mogliśmy zrozumieć, że on się nie ratował, przecież to był dla nas jedyny ratunek wyjechać. To można zaliczyć do szaleństwa Bożego tam pozostać. To było prawie skazanie siebie na ofiarę. Tam były strasznie ciężkie czasy. Po pierwsze nie było żadnych warunków bytowych, ani mydła ani cukru, ani soli, wyniszczony cały kraj, nieobsiewany, bandy ukraińskie. Takie było nasze przekonanie. I on w takich strasznych warunkach tam pozostał. On był naszą ostoją i jakąś podporą duchową i pociechą. To wszystko co myśmy mogli znieść i przeżyć, to zawdzięczamy tej jego postawie"36.

G. Lewtak postawiono też dyskretne pytanie, co sądziłaby o tym, gdyby Zakon Kapucynów wystąpił do władz kościelnych z prośbą o rozpoczęcie procesu o kanonizację o. Serafina. Odpowiedź brzmi: "Ja nie muszę się nawet długo namyślać. Wiem, że na pewno zasługuje na to. Żaden cień, tyle osób, które go znały, też by to potwierdziły, żaden cień grzechu na niego nie padał. To była naprawdę święta osoba. A ja jego ofiarność dla ludzi, to poświęcenie siebie, że on nie chciał nigdy nikogo zostawić w osamotnieniu! O sobie nie myślał. To by już pretendowało do tego, żeby rozpocząć taki proces"38.

Wśród polskiej katolickiej ludności wyniszczonej wojną, wśród nędzy i biedoty, stale niepewnej jutra, gdzie głód, choroby, epidemia tyfusu pozostał dobrowolnie kapłan-zakonnik, wierny syn i naśladowca św. Franciszka z Asyżu. Pozostał, gdy inni kapłani odeszli, gdyż tak im nakazywał zwykły rozsądek. O. Serafin Kaszuba, nad zwyczajne ludzkie rachuby, przełożył miłość Boga i troskę o ludzkie dusze. Zapewne to wielkie działanie łaski Bożej doprowadziło go do tego heroicznego poświęcenia się z miłości. Nic też dziwnego, że byli mieszkańcy Wołynia porównują o. Serafina do świętego Maksymiliana Kolbe39.

Repatriacja i rozdroże

W lutym 1945 roku odbyła się w Jałcie konferencja, w wyniku której granice Polski zostały przesunięte na zachód, a wschodnie ziemie Rzeczypospolitej oddane we władze Związku Radzieckiego. Z mapy Polski zniknęły województwa: lwowskie, stanisławowskie, tarnopolskie, wołyńskie, poleskie, nowogródzkie i wileńskie. Z danych statystycznych okresu międzywojennego wynika, że łącznie na tym terenie mieszkało ponad 13 milionów Polaków40. Tych to Polaków, wskutek ustaleń w Jałcie, postanowiono przesiedlić na Ziemie Zachodnie (tzw. Odzyskane) nad Odrą i Nysą Łużycką. W słownictwie zaczął funkcjonować nowy wyraz "repatriacja". W rzeczywistości była to ekspatriacja, czyli wykorzenienie, wygnanie z ojczyzny praojców na ziemie nieznane. Trzeba było rozstać się z ziemią, na której pracowano od pokoleń, zagospodarowano ją i wzbogacono cywilizacyjnie. Porzucić należało te ziemie, które były prawdziwie przedmurzem chrześcijaństwa, w obronie którego tyle przelano krwi. Miliony Polaków skazano na przeżycie największej tragedii w dziejach Narodu41. Zdecydowali o tym obcy ludzie mieniący się sojusznikami.

Do historyków należy przebadanie i ocena strat materialnych i kulturalnych poniesionych przez opuszczenie Ziem Wschodnich. Tragedia jednak rozgrywała się w ludzkich sercach, w milionach ludzkich serc. Jej wymiarów ocenić i opisać nie sposób. Jakże bowiem opisać przeżycia człowieka, który - zrośnięty z tymi ziemiami od pokoleń, jak dąb wielowiekowy wrośnięty głęboko korzeniami w ziemię, jak dziecko przywiązane do matki, która go karmi - usłyszał pewnego dnia brutalny rozkaz: masz stąd jak najszybciej odejść! Ta Ziemia nie jest już twoja. Nie do ciebie należą te pola i łąki, lasy i wsie, miasta, domy i kościoły - od dziś, na zawsze!

Wiele polskich rodzin opuściło Wołyń już latem 1943 r. uciekając przed bandami ukraińskimi i szukając schronienia w głębi kraju. W pierwszych miesiącach 1945 r. nakaz "repatriacji" przynaglał do wyjazdu na Zachód. Zbadania oczekuje ocena warunków, w jakich odbywała się "repatriacja", która dotyczyła wszystkich Polaków tam zamieszkałych. Większość mężczyzn wezwano do służby w Wojsku Polskim. Pozostali starcy, bezradne kobiety i dzieci - wszyscy umęczeni i wystraszeni przeżyciami ostatnich lat. Panowała bieda, głód, choroby, brak było najprymitywniejszej pomocy sanitarnej, odzieży i środków dezynfekcyjnych. Pod groźbą należało co rychlej opuszczać te Ziemie. Już wczesną wiosną 1945 r. w towarowych wagonach, często bez dachu nad głową, ruszyły transporty Polaków na zachód.

W takiej sytuacji wielką rolę w utrzymaniu spokoju i względnego porządku odgrywali kapłani, jeśli byli jeszcze wśród wiernych i nie zginęli wcześniej w więzieniach, obozach lub podczas ukraińskich napadów.

Ekspatriacja ciągnęła się przez 1945 i 1946 rok. Niejednokrotnie transporty z Wołynia wlokły się do miejsca przeznaczenia po kilka tygodni a nawet i dwa miesiące. Różne tego były przyczyny, a najczęściej brak taboru kolejowego, który służył w pierwszym rzędzie Armii Czerwonej. Bywało też, że ludzie ociągali się z wyjazdem na Zachód. Przecież przed rokiem, gdy wkroczyła tu Armia Czerwona, ogłoszono im tu wolną Polskę. Dlatego tak chętnie wielu mężczyzn wstępowało w szeregi Ludowego Wojska Polskiego. Do niedawna przysyłano im tutaj polskie gazety drukowane w Kijowie, które zapowiadały, że idzie do nich Wolna Polska42. Jedni odjeżdżali, z rozdartym sercem opuszczając rodzinny kraj, drudzy pozostawali w przekonaniu, że chyba coś się zmieni, że tak przecież być nie może, że to nie ludzie. "Zaczęła się walka o sumienia u każdego Polaka, który kochał prawdziwą ojczyznę, ale on również kochał swoją wieś rodzinną, gdzie ujrzał świat"43.

Po wkroczeniu na Wołyń Armii Czerwonej, o. Serafin Kaszuba nawiązał łączność z pozostałymi tam kapłanami. Początkowo czynne były parafie w Łucku, Zdołbunowie, Równem, w Sarnach, w Dubnie, Korcu, a także niektóre parafie na Ukrainie dokąd przybyli pod koniec niemieckiej okupacji kapłani z diecezji lwowskiej, szczególnie kapłani zakonni44. W sumie było ich jednak niewielu, a powoli liczba ich topniała. Wyjeżdżali bowiem ze swoimi wiernymi. Kto miał się w tej sytuacji zaopiekować tymi, którzy pozostawali? Kto miał sprawować dla nich Najświętszą Ofiarę, udzielać Sakramentów świętych, grzebać umarłych? Kto miał dzieci chrzcić, przygotowywać do spowiedzi i Komunii świętej, kto miał je nauczać prawd wiary i życia po chrześcijańsku? Czas wyjazdu się zbliżał, a w sercu o. Serafina Kaszuby z dnia na dzień narastała rozterka. Mógł odjechać jak wszyscy inni, lecz sumienie kapłańskie podsuwało mu myśl, by złożyć z siebie ofiarę i pozostać. Jesteśmy świadkami dramatu kapłańskiego serca. Ze Lwowa wyjechała na Zachód rodzina o. Serafina, wyjechali współbracia zakonni, wyjechali księża, wyludniło się z Polaków jego miasto rodzinne. Tak bardzo chciałby być z nimi, spotkać się z bliskimi, spocząć w zaciszu któregoś z klasztorów, odetchnąć atmosferą spokoju i bezpieczeństwa. Lecz tutaj pozostaje przecież tyle polskich rodzin również bardzo przez niego ukochanych. Przeżywał razem z nimi ich wojenną tragedię, a teraz podzielał ich ból rozstania. Panie! powiedz, co mam czynić... O. Serafin, snuje po latach swoje wspomnienia z pracy na Wołyniu, tak opisuje owe trudne dni:

"[...] Prawda, że i nas z początku było dwóch. Nawet on, starszy, zawezwał mnie do pomocy, a poparcie otrzymał z nieoczekiwanej strony - od komisji repatriacyjnej. Podczas, gdy Zaręba nalegał delikatnie na wyjazd, Wysocki przysłał już do Rokitna przestrogę, że byłaby hańba dla duchowieństwa, gdyby ostatni kapłan wyjechał. Tak podobno wyraził się równieński pełnomocnik. [...] Może to zdecydowało, że kiedy nadszedł dzień wyjazdu, ładowaliśmy rzeczy na lory. Wtedy pokazało się, że dla nas nie ma miejsca. Może to był jeszcze ostatni manewr komisji-nie wiem? Z trudem udało się wreszcie rozmieścić po rozmaitych wagonach toboły i kufry. Jakaś paka z książkami została jeszcze na miejscu. Jakieś obrazy zrzucono na tor, mnie przyjęto w kąt ogromnej węglarki i ruszyliśmy. Wagony toczyły się z brzękiem i gruchotem. W mroku nocnym mijaliśmy maleńki kościół w Klesowie, którego energiczny proboszcz, Antoni Chomicki, niedawno został zabrany. Potem już w nocy przejechaliśmy Sarny. [...] W Sarnach plebania obok kościoła, a monumentalny z niedokończoną nowożytną wieżą obok, kościół widny z daleka. [...] Jest zresztą pusty. Księża wyjechali wraz z większością wiernych. Na plebani! usadowił się wojenkomat. Kostopol przejeżdżamy również niepostrzeżenie. Jeszcze nawet nie wiem, że obok nowego kościoła pod wezwaniem Eucharystii Serca Jezusowego znajduje się mała niepokaźna kapliczka, o którą można będzie walczyć.

W Równem dwie strzeliste wieże witają nas krzykiem milczącej rozpaczy. Jeszcze przed kilku miesiącami pytałem jednego pozostałego tam rezydenta: (ks. Syrewicz w Dachau, Sikorski w Polsce): "co masz zamiar robić?" "Ja nie wyjadę!" brzmiała odpowiedź. I oto teraz dzwony milczą. Jacyś tankiści sterroryzowali go i to wystarczyło, żeby wierni pozostali sami. Zresztą cóż się dziwić. [...] Dojeżdżamy do Zdołbunowa. Myśli się kłębią. Trzeba się decydować. Potem będzie za późno. Gdyby się kogo poradzić. Przypomina mi jakiś głos, ach, to ks. kanclerz Szych mówi: "0jcze! my musimy wyjechać wszyscy, może ojciec pozostanie z pełnym prawem na diecezję". Zdaje się, że odpowiedziałem z uśmiechem "To już tylko brak sakry". Wtedy nie wiedziałem, że pozostaje też ks. Jan. W każdym razie miałem już przy sobie dokument podpisany przez ks. Szumana: "do wyjazdu Polaków".

W Zdołbunowie nie było już czasu się namyślać. Kiedy pociąg z trzaskiem buforów stanął, wziąłem walizkę w rękę, pożegnałem się z jedną Anielą, [chyba Hryniewiecką- o. H.W.] i niepostrzeżenie przeszedłem tory. A rzeczy? Niech jadą cało do Ojczyzny. Może niedługo będzie tam moja rodzina, może i ja. Wszakże "do wyjazdu Polaków**. A zresztą: "nie miejcie trzosa ani torby podróżnej". Plebanię zastałem zamkniętą, ale że miałem zaproszenie, popróbowałem otworzyć swoim kluczem. Nadał się wyśmienicie. Rozglądałem się po kuchence, sypialni, pokoju. Wszystko w porządku, ale widać, że gospodarza dawno brak. Jest fortepian z nutami, jakieś obrazy, portrety. Teraz zjawiają się pierwsze parafianki-obie zachęcająco uprzejme. Nie, nie opuszczę was. Ale teraz trzeba do Równego. Jest dzień św. Klary - rzeczywiście jasny, piękny dzień pierwszej nowej pracy"45.

Aniela Hryniewiecka tak wspomina chwilę odejścia o. Serafina: "On z nami jechał. Dojechał do Zdołbunowa. Transport stał. A on mówi pójdę i zapytam, jeżeli transport będzie stał dłużej, to ja jeszcze Mszę świętą odprawię. Akurat słońce wschodziło. My zaczęli prosić, ze jeżeli transport będzie stał, a on będzie miał Mszę świętą to my pójdziemy na tę Mszę świętą. Ale on nie wrócił"46. Tak więc "nie, nie, nie opuszczę was". Zdecydował się pozostać. Pozostał. Na razie z myślą "aż do wyjazdu Polaków". A co będzie, gdy jeszcze znajdą się jakieś polskie rodziny? O tym nie myślał, gdyż już dawno oświadczył, że "jestem całkowicie w rękach Opatrzności". Przed nim otwarła się droga "nowej pracy".

Tym razem nie zatrzymał się dłużej w Zdołbunowie. Natychmiast udał się do Równego, gdzie była siedziba Urzędu Repatriacyjnego. Przypuszczać należy, że dzięki znajomościom w tym urzędzie udało mu się zameldować i pozostać w Równem, jako proboszcz tamtejszej parafii. Z kurii biskupiej w Łucku otrzymał dokument "z pełnym prawem na diecezję". Odtąd Równe stało się siedzibą ostatniego proboszcza na Wołyniu. Roztoczył więc opiekę nad wiernymi w całej diecezji. Wówczas bowiem niemal w każdym miasteczku pozostały polskie rodziny, które postanowiły nie opuszczać swego rodzinnego kraju. Przy kościołach samorzutnie powstawały komitety parafialne, które strzegły kościołów i pozostałego mienia kościelnego.

Decyzja pozostania na Wołyniu była ze strony o. Serafina niewątpliwie heroicznym aktem miłości Boga i bliźniego. Lecz w jego wyczulonym sumieniu zrodził się niepokój. Był przecież zakonnikiem związanym ślubem posłuszeństwa. Czy miał prawo rozporządzić samowolnie swoją osobą? Czy nie powinien był wrócić do wspólnoty zakonnej, jak to czynili jego współbracia z opuszczonych klasztorów w Ostrogu nad Horyniem, w Olesku, w Kutkorzu, w Drohobyczu i we Lwowie? Stanął przed nim dylemat: miłość czy posłuszeństwo. Wybrał miłość, lecz nie zamierzał być nieposłusznym. Dlatego wysłał do przełożonego prowincjalnego w Krakowie list47, który wyraźnie określał charakter o. Serafina i stan jego duszy:

"Przewielebny Ojcze Prowincjale!

Obawiam się, żeby zwłoka w moim powrocie nie była uważana za niesubordynację, jednakże czuję się zmuszonym jeszcze się usprawiedliwiać. Żal mi pozostawić wiernych bez żadnej opieki. Wprawdzie Polaków jest coraz mniej, ale pozostają katolicy Czesi, którzy podobno nieprędko wyjadą. Jest ich pewnie jakiś tysiąc albo i więcej –garną się obecnie do Kościoła-śpiewają w swoim języku i proszą, żeby ich nie opuszczać. Czy wolno mi w takich warunkach pozostawić kościoły na łaskę i niełaskę? Rodzina moja ze Lwowa już wyjechała, klasztor także-a więc zasadniczo nic mnie tu nie trzyma i na niczym mi nie zależy-tylko żeby spełnić wolę Bożą. Jaka Ona jest? Jeśli O. Prowincjał, biorąc pod uwagę warunki, w jakich się znajduję nakaże przyjechać, nie będę więcej zwlekał i wyjadę z komisją ewakuacyjną rówieńską za jakieś parę tygodni. Proszę mi jednak wierzyć, że żal mi tych ludzi, którzy mogą stracić resztę wiary [...].

Najpokorniej polecam się modlitwom Ojców i Braci. Przewielebnego Ojca Prowincjała ręce z czcią całuję

Niegodny w Panu

fr. Serafin kap.
Równe, 12 czerwca 1946 r
."

Wymiana korespondencji była utrudniona. Listy nie zawsze docierały do adresatów. Najczęściej podawano je osobom wyjeżdżającym z Wołynia na Zachód, wysłanie zaś listu z Krakowa na Wołyń było o wiele trudniejsze. Ponadto o. Kaszuba nie przebywał stale w jednym miejscu, lecz bywał w nieustannych rozjazdach duszpasterskich. Pracy miał bardzo wiele. Pochłaniała ona wszystek jego czas, wyczerpując nadto wcale nietęgie zdrowie. Ponadto męczyła go nieustannie wewnętrzna rozterka i brak wyraźnej decyzji ze strony przełożonych. Słał więc listy do Krakowa do współbraci i do swojej rodziny, która po opuszczeniu Lwowa zamieszkała w Stalowej Woli. Na szczęście znaczna część tych listów zachowała się i jest przechowywana w Archiwum Krakowskiej Prowincji Kapucynów. Na ich podstawie można odtworzyć po części obraz życia religijnego resztek polskich rodzin na Wołyniu oraz niestrudzony wysiłek duszpasterski o. Serafina.

Pochłonięty pracą apostolską, nie zapomniał o swoich braciach zakonnych, którzy również przebywali na terenie Związku Radzieckiego. Było ich trzech: o. Remigiusz, Bolesław Kranc48, któremu na Kołymę posyłał paczki żywnościowe i pieniądze; o. Hilary, Marcin Wilk49, którego wspomagał finansowo w różnych tarapatach, o. Albin Franciszek Janocha50 (na Syberii), z którym z czasem związał się serdeczną więzią braterstwa i poprzez niego - aż do swojej śmierci - prowadził całą zasadniczą korespondencję z Prowincją Zakonu. Listy do rodziny kierował najczęściej na adres swojej siostry Marii.

Pierwszy list otrzymała pani Maria jesienią 1946 roku. Poznajemy z niego i stan duszy naszego bohatera, i jego sytuację jako proboszcza w Równem:

"Moi Najdrożsi!

[...] muszę tu jeszcze pozostać. Muszę - z dala od Was - P. Bóg wie jak bardzo mi kochanych-może nie zrozumiany przez najbliższych, może posądzony o samowolę przez Zakon, ale muszę. [...] wiem, że mnie dobrze zrozumiesz i nie muszę się przed Tobą tłumaczyć; że w pierwszym rzędzie jestem kapłanem, a potem bratem i synem. Tych ludzi, którzy nie mogą wyjechać nie wolno mi opuszczać. Nie byłoby to dla mnie żadne usprawiedliwienie, że inni tak zrobili. Nie miałbym już potem spokoju może do końca życia. Jestem zupełnie zdany na Wolę Bożą i spokojny. Będę się starał wszelkimi siłami utrzymać kontakt z Zakonem, a do Was pisać przy każdej sposobności [...].

W Równem obecnie mieszkam tymczasem w kościele, gdzie urządziłem sobie ładniejsze mieszkanko niż dawne zabrane na klub. Wiktuję się dalej u Turków51, którzy mimo starań nie mogli wyjechać. W każdą niedzielę odprawiałem trzy Msze święte. Parafian jest jeszcze sporo, zwłaszcza Czechów, którzy może jeszcze długo poczekają na wyjazd. Wszędzie mam wiele życzliwych ludzi, którzy starają się, żebym nie miał żadnych braków [...]"52.

Mimo spokojnego tonu tego listu, siostra prosi go, by jednak wracał do swoich. W odpowiedzi otrzymuje list napisany w Równem 12 grudnia 1946 roku. Tym razem list jest krótki, a najważniejsza jego treść mieści się w zdaniu: "Kochani-nie wątpię ani na chwilę, że może uważacie mnie za dziwaka i upartego, ale rozumcie moje intencje. [...] Pan Bóg widzi, że nie mogłem postąpić inaczej. On każdemu pokazuje swoje drogi"53.

W tym też czasie, przez okazję, posyła do Krakowa list do swojego przełożonego prowincjalnego. List jest tak wymowny, że przytaczamy go tutaj w całości54.

"Przewielebny Ojcze Prowincjale!

Kilkakrotnie już odpisałem na list otrzymany od Przew. Ojca Prowincjała na wiosnę przedstawiając powody, dla których jestem zmuszony pozostać nadal na Wołyniu. Miałem nadzieję, że otrzymam jakieś wyraźniejsze zlecenia, które mi objawią wolę Bożą i pozwolą wyjść z dręczącej niepewności, jak postąpić, ażeby nie wejść w kolizję z sumieniem. Jako kapłan nie mogę z lekkim sercem pozostawiać choćby parę setek rodzin bez opieki i szukać wygodniejszego życia w klasztorze-jako zakonnik obawiam się posądzenia o samowolę i niesubordynację. Jedynie gdybym otrzymał nakaz powrotu "sub oboedientia" mógłbym spokojnie wyjechać nie zastanawiając się nad konsekwencją tego kroku, od którego zależy niewątpliwie los wielu dusz. Proszę mnie nie posądzać o zarozumiałość; jestem przekonany, że inny kapłan mógłby pracować na moim miejscu z nierównie większym pożytkiem, ale skoro innego nie ma, niechże przynajmniej moją nędzą P. Bóg się posługuje. Wiem, że muszę być przygotowany na wszystko i w każdej chwili mogę podzielić los tamtych naszych ojców, ale skoro we Lwowie mogło parę księży pozostać i na innych parafiach także, więc jest nadzieja, że ten stan się utrzyma przynajmniej przez jakiś czas.

Proszę mi wierzyć, że nie chciałbym zrywać łączności z Zakonem i najgorsza rzecz byłaby dla mnie, gdyby moje intencje zostały źle zrozumiane. Nasi ojcowie pracujący na misjach pozostają przecież w podobnych warunkach. Nie tracę zresztą nadziei, że te warunki ulegną szczęśliwej zmianie i będę mógł powrócić do normalnego życia. Jeżeli ta pani, która list oddaje, będzie mogła powrócić do Równego, proszę o parę łaskawych słów, bez których nie będę miał spokoju.

Co do naszych Ojców-O. Remigiusz otrzymał od nas paczkę, posyłam mu też od czasu do czasu pieniądze – ale obecnie zmienił adres - pewnie pojedzie dalej na Wschód. O. Hilaremu do Żytomierza także posyłam parę tysięcy. Z o. Albinem nie mogłem jeszcze dotychczas nawiązać kontaktu. Na ręce O. Prowincjała przesyłam braterskie pozdrowienia dla wszystkich Ojców i Braci i proszę pokornie o modlitwę. Przew. O. Prowincjała ręce ze czcią całuję i pozostaję zawsze oddanym synem

Niegodny w Panu 

fr. Serafin Równe, 

20 XI 1946 "

O. Serafin koniecznie więc chce pozostać, ale oczekuje akceptującej decyzji przełożonych. Dlaczego więc wyraźna decyzja przełożonych nie nadchodziła? Trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. W pierwszych latach po wojnie problem Ziem Zachodnich i wschodniej granicy był bardzo niejasny, a sytuacja polityczna w Europie nieustabilizowana. Zapewne przełożonym trudno było zdecydować, by o. Serafin pozostał tam "narażony na wszystko" lecz nie chcieli tez polecać mu "sub oboedientia" (pod rygorem posłuszeństwa), by pracował. Ani przełożeni Prowincji, ani współbracia zakonni nie posądzili go o niesubordynację, przeciwnie - podziwiali jego odwagę i poświęcenie. Pozostawiono go w spokoju, by czynił to, co dyktuje mu rozum i serce. Zwyczajnie, po ludzku, uważano, że powinien powrócić, ale równocześnie milczano ze zdumieniem wobec tajemnicy jego duszy naznaczonej charyzmatem ofiarnej miłości.

Ten niepokój wewnętrzny i rozterka, czy aby nie postępuje samowolnie, towarzyszyły o. Serafinowi przez całe jego życie. Przy różnych okazjach powracał do tego tematu. Prosił, aby przełożeni zdecydowali, co ma czynić, gdyż ponad wszystko chciał być posłusznym zakonnikiem i lękał się nieposłuszeństwa. Rozmyślał nieustannie o tym, jaka jest wola Boża? Równocześnie jego serce bolało nad ludem pozostającym bez pasterzy. Taki stan duszy był dla niego wielkim krzyżem, z którego rodziła się tym gorliwsza troska o zbawienie napotykanych ludzkich dusz, tym większe przywiązanie do Zakonu i ukochanie zakonnej wspólnoty.

Mając w ręku dokument z "pełnym prawem na diecezję", o. Kaszuba zamieszkał w Równem. Określenie "zamieszkał" nie jest ścisłe. Od momentu rozstania się z wiernymi ze Starej Huty aż do końca życia nie będzie miał już stałego miejsca zamieszkania. Stał się wędrownym duszpasterzem-najpierw na rozległym terenie diecezji łuckiej, a potem już sama Opatrzność wyznaczała mu miejsca i szlaki jego apostołowania. Tym razem jednak został zameldowany "na stałe". Należy tu od razu wyjaśnić, że na terenie całego Związku Radzieckiego ogromnie ważne jest posiadanie "paszportu" czyli dowodu osobistego z poświadczonym zameldowaniem i miejscem pracy. Człowiek bez tych dokumentów jest podejrzanym włóczęgą, podpadającym pod surowe rygory prawa. Zwracamy na to uwagę, gdyż z czasem o. Serafin zostanie pozbawiony stałego miejsca zamieszkania, co z kolei spowoduje traktowanie go przez władze jak włóczęgę. Tym razem, na szczęście, był prawnym mieszkańcem Równego jako "służytiel kulta", czyli duchowny.

Repatriacja w zasadzie zakończyła się w 1946 r. Dla tych, którzy pozostali o. Serafin stał się duszpasterzem, który krążąc po całym Wołyniu, a nawet częściowo i Polesiu, niósł im kapłańską posługę. Dojeżdżał przede wszystkim do miast, lecz niekiedy odwiedzał również i wioski. Głównymi ośrodkami jego pracy stały się następujące miasta do których okresowo dojeżdżał: Równe, Zdołbunów, Ostróg, Korzec. Łuck, Dubno, Sarny55. Rozległy teren, nieustanne rozjazdy przy kiepskich środkach komunikacji, wyczerpywały jego siły i rujnowały zdrowie, pochłaniały wszystek czas. Nie miał czasu na pisanie listów do rodziny, do przełożonych, do przyjaciół.

W Równem mieszkała sparaliżowana kobieta Anna Dynakowska. Ponieważ nigdy nie opuszczała mieszkania, stało się ono jakby skrytką pocztową o. Serafina. Na adres Dynakowskiej pisywała do niego siostra Maria, nadal usilnie prosząc brata, by co rychlej powracał do kraju. Anna Dynakowska w imieniu zapracowanego o. Serafina pisywała z kolei listy do jego rodziny. W liście z 3 marca 1947 r. pisała do Marii Kaszuby: "On pracuje z wielkim zapałem na chwalę Bożą i są obfite plony jego ciężkiej pracy i poświęcenia. Ja nie wiem jak wyrazić wdzięczność. Nie jesteśmy godni tego"56. A na nieustanne nalegania Marii, by jej brat powracał tak odpisuje: "Proszę wierzyć, że bratu milej było by z Wami niż z nami tutaj, ale poświecenie. Jego litość i dobroć jest większą nad własne wygody i przyjemności". Pierwszy, pisany ręką kochanego Lojzka list, który otrzymała jego rodzina pochodził z 18 lutego 1948 r. Jest krótki i lakoniczny. Donosi w nim, że jest zdrowy i dodaje: "Ja mam teraz jeszcze więcej pracy niż dotąd, bo przybyły jeszcze dwie parafie"57. Nie podaje niestety nazw miejscowości. O. Serafin zawsze pisał, że pracuje, lecz nigdy nie wspominał o warunkach, w jakich pracował. Nie miał zwyczaju wiele pisać o sobie, nigdy nie użalał się na nadmiar pracy, nie skarżył się na trudności, jakie w niej napotykał- Wspominają o tym wierni, którzy tam trwali i przynajmniej okresowo na znojny jego trud patrzyli.

Anatol Gończaruk, mieszkaniec miasta Ostroga wspomina, że: "[była to] bardzo cenna praca. On z tego powodu nie miał żadnych materialnych korzyści. Nie chciał korzystać z tego. I tylko to, co mu dali zjeść, bądź co na drogę, by kupić bilet do innej miejscowości. Nie gromadził żadnych dóbr materialnych, nie był tym zainteresowany. Natomiast pod względem patriotycznym podtrzymywał; ducha w dalszym ciągu. Podtrzymywał polską mowę, odprawiał nabożeństwa i to podtrzymywało ludność i bardziej łączyło tych katolików; oni mogli się spotkać razem, porozmawiać, razem się pomodlić. Można go uważać za bohatera. Miał też trudności ze strony ludności ukraińskiej, ale na początku-zaznaczam. Potem, ludność ukraińska zmieniła się do tego stopnia, ze oni lepiej uważali Polaków, dawne władze polskie, niż te władze, które tam mieli. Później stosunek tej ludności był pozytywny. Ale władze zawsze miały go w jakiś sposób na oku, kontrolowali go bardzo często"58

Relacja p. Stanisławy Jasieńskiej z Korca przedstawia wspomniane wyżej "trudności ze strony ludności ukraińskiej", niewątpliwie nielicznej tylko grupy i nie wiadomo czy nie celowo zorganizowanej dla odstraszenia i zniechęcenia kapłana:

"Będąc kiedyś w Ostrogu, zatrzymał się w kościele i tam nocował, ponieważ nie chciał narażać ludzi, gdyż niechętnie widziano, że ktoś u siebie nocuje księdza. Ludzie byli chętni księdzu, ale on sam nie chciał ich narażać i nocował w kościele. Ukraińcy, którzy byli tak bardzo przeciwni Polakom, te resztki banderowców, wiedząc, że ksiądz nocuje w kościele, chcieli go zamordować. Przez okna zakrystii rzucali kamieniami, aby go zabić. Szczęście było o. Kaszuby w tym, że on spal przy ścianie, a kamienie leciały ponad nim. Ja to słyszałam jako rzecz pewną. To jest rzecz pewna,która jakby aureolą męczeństwa okryła o. Kaszubę. To właśnie od tego czasu datuje się jego praca po kryjomu. Wtedy wśród Polaków powstała akcja zapraszania o. Serafina po kryjomu do domów"59.

Powiększający się teren pracy nie pozwalał mu na duszpasterskie wyjazdy "za granicę" (mamy tu na myśli granicę polsko-radziecką z 1939 r.), gdzie mieszkało wielu Polaków katolików. Przedzierali się oni przez kordon i przychodzili do Ostroga. Wymagało to dużej roztropności, by tych ludzi poinformować o tym kiedy i gdzie ksiądz będzie do ich dyspozycji. 

Wacława Gończaruk z Ostroga wspomina o takim nabożeństwie z udziałem wiernych-jak ich nazywano-z zagranicy: "Było to w 1944 roku. Poznałam go w kościele. Było jakieś nabożeństwo, odpust w Ostrogu. Było bardzo dużo osób z zagranicy, myśmy ich tak nazywali, którzy przyszli ze Związku Radzieckiego. Było to w kościele św. Antoniego. Ksiądz głosił kazanie. Powiedział, żeby wszyscy przystąpili do spowiedzi świętej. Kto nie zna języka polskiego, to on ich wysłucha i udzieli wszystko, jakichkolwiek błogosławieństw zechcą, w języku rosyjskim. Słuchał spowiedzi w zakrystii ze względu na słaby słuch [...]. Robiło to wrażenie! To byli tak szczęśliwi ludzie, że mogli dostąpić tego, czego przez całe życie pragnęli, a nie mieli tego. A już potem, po Komunii świętej, ci ludzie byli tak uszczęśliwieni, tak błogosławieni [...], że to nie do przeżycia. A my, którzy byliśmy uczestnikami tego i przyzwyczajeni do częstego, to było dla nas tak wzruszające, że ja jeszcze w tej chwili jestem wzruszona, wspominając to, jak sobie to przypominam60

Po ludzku sądząc, była to praca ponad siły jednego człowieka, umęczonego tragicznymi przeżyciami wojny, żyjącego w rozłące z rodziną i wspólnotą zakonną, trwającego w nieustannym napięciu nerwów, nie mającego dnia spoczynku, a przy tym świadomego, że jest pod nieustanną kontrolą ludzi nieprzyjaznych jego pracy. Lecz Pan jeszcze doświadczył swojego sługę, zsyłając na niego ciężką chorobę, o czym nikt w kraju nic nie wiedział. Dopiero latem 1949 r. pani Maria Kaszuba otrzymała od kochanego Lojzka list, w którym donosił: "Zdrowie moje już powraca do normalnego stanu - przechorowałem szczęśliwie jakiś paratyfus, który się może zdarzyć każdemu. Dzięki Bogu mogę już teraz znowu pracować"61. Nie omieszkał ten gorliwy sługa Boży podziękować Panu Bogu za przywrócone zdrowie i za możność dalszej pracy. Udał się więc do Wilna, by przez wstawiennictwo "Tej, co w Ostrej świeci Bramie i cudem do zdrowia go przywróciła" z serca podziękować. Maria Kaszuba, która skrzętnie zbierała listy ukochanego brata, zachowała -  jak świętą relikwię rodzinną -  i ten krótki list z Wilna, w którym-jak zwykle krótko napisał: "Wilno, 28 VIII 49. Kochani! Piszę znowu z tego miasta, do którego się dostać jest marzeniem, a wyjeżdżać jakże ciężko. Wczoraj i dziś polecałem Was opiece Najlepszej Matki"62.

Stan jego zdrowia ulegał jednak dalszemu pogorszeniu. Nie skarżył się i nie narzekał. Lękał się tylko, by nie utracić zdolności do pracy. W 1931 r. chorował na szkarlatynę, która spowodowała osłabienie słuchu, a teraz choroba uszu coraz bardziej zaczęła się pogłębiać. Po nawiązaniu łączności z życzliwymi rodakami w Leningradzie udał się tam, by poddać się operacji ucha środkowego. Nie przypuszczał nawet, jak bardzo znajomość tego miasta i kontakty nawiązane z ludźmi dobrej woli pomogą mu potem w jego pracy,

Dla człowieka wierzącego każde doświadczenie cierpieniem jest łaską. Mocno był o tym przekonany o. Serafin i dlatego nigdy nie narzekał i nie użalał się, a Pan wynagrodził swojego sługę nowym darem. W jego pracy, przy licznych wyjazdach w teren, potrzebny był mu ktoś do pomocy. Jeszcze dość długo służyła mu pomocą Teofila Ostrowska-ta, która niegdyś kładła się na progu izby, strzegąc spoczynku utrudzonego kapłana. Tym razem przygarnął do siebie opuszczonego sierotę Mikołaja Wiszniewskiego (obecnie organistę, bardzo pomocnego w pracy duszpasterskiej w mieście Połonne na Ukrainie). Młody chłopiec stał się zakrystianinem w Równem, pomocnikiem, a wkrótce kierowcą samochodu, który udało się nabyć. Mając do dyspozycji używany samochód osobowy "Moskwicz", mógł teraz szybciej i wygodniej poruszać się w terenie. W kartkach do rodziny, wspomina o swoich wyjazdach wraz z Mikołajem do Sarn, Zdołbunowa, Korca.

Wśród licznych obowiązków nie zapomniał o więzi wiążącej go ze wspólnotą zakonną. W jednym z listów z 1951 r. pisze do siostry Marii: "W niedzielę w Korcu odpust św. Franciszka. W tym dniu czuję się zawsze więcej, niż kiedykolwiek tym, czym jestem"63. Tak więc nieustannie był świadomy swej przynależności do św. Franciszka, do swojej rodziny zakonnej i dlatego pełen serafickiej gorliwości dodaje: "Czasem po prostu nie chce się w ogóle o niczym myśleć, tylko o tym jednym, żeby spełnić swój obowiązek"64. Kochał Zakon, kochał rodzinę, nie zapominał o swojej zmarłej matce. Znalazł więc okazję, by pojechać do Lwowa, miasta ponad wszystkie ukochanego i odwiedzić jej grób, o czym donosił siostrze: "Mogiłka zarosła bardzo, ale odszukałem. Trzeba by tam przynajmniej parę godzin przetrwać twarzą w ziemi"65.

Pozornie zdawałoby się, że jego pracowite życie upływało w spokoju. W rzeczywistości nie miał on spokojnych warunków do pracy. Żadnych ciężkich przeżyć nie odnotował w swoich zapiskach ani listach. Przechodził nad nimi spokojnie, nie użalając się i nie narzekając. Przeciwności, dokuczliwości przyjmował jako dar Boży, za który w sercu dziękował, a za wrogów się modlił. Był bowiem świadomy, że jego poruszanie się w terenie, działalność, wpływ na ludzi są dokładnie śledzone i ściśle notowane. Zapał jego i gorliwość kapłańska nie mogły być nie zauważone przez władze zdecydowanie nieżyczliwe religijnej działalności. Każdy zresztą, kto miał możliwość mieszkać w owym czasie w ZSRR wie dobrze, jak nękające były częste kontrole i "pierewierka dokumentów", szczególnie w czasie podróży, w obcym miejscu, gdzie przybysz łatwo bywa zauważony, a potem te nękające pytania: skąd, dokąd, po co, do kogo, z kim, dlaczego, na jak długo itd. Miał jednak nasz apostoł szczególny dar od Boga, który można by nazwać darem wewnętrznego spokoju. Wynikało to niewątpliwie z głębokiego wewnętrznego przekonania, że przecież "cały jest w rękach Opatrzności Bożej". To przeświadczenie pomagało mu i ułatwiało pracę- doprowadzając niekiedy gorliwych funkcjonariuszy do całkowitej bezradności. Wychudły, z zapadniętymi policzkami, w lichym odzieniu, ze skromnym tobołkiem nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego człowieka. Bywało, że niekiedy "organa" pomagały mu w drodze, uważając go za zagubionego niedołęgę. Czasem nawet zwracano wiernym uwagę i pytano, dlaczego ten ich ojciec duchowny jest taki ubogi, tak licho odziany, niemal jak żebrak66? Wierni jednak wiedzieli, że ich ukochanemu ojcu nie zależy na zewnętrznych wartościach, lecz na tych duchowych, nieprzemijających, które nie tylko sam ukochał, lecz do ich ukochania zachęcał drugich. Szedł pośród rzeczy doczesnych z gorącym pragnieniem, by nie zatracić wartości wiecznych, a dusze oddane jego pasterskiej pieczy prowadzić wśród zmienności świata do niebieskiej ojczyzny. Przy każdej nadarzającej się okazji udawał się szlakiem utraconych parafii, kościołów i kaplic na Wołyniu. Było ich wiele, ginęły wraz z mordowanymi parafianami. Najpierw był więc Karasin, potem Ludwipol, Dermanka, Stara Huta, Horodnica, nie wspominając o przygodnych kaplicach urządzanych w prywatnych domach wierzącego ludu.

Pod bezpośrednim wrażeniem wizyty w Starej Hucie napisał do swojej siostry: "Wstrząsające wrażenie, kiedy na miejscu wioski i kościoła widzi się tylko krzyż zatknięty na pustkowiu, wspaniały symbol niezniszczalnej mocy"67. Wrażliwa i subtelnie delikatna dusza o. Serafina ubolewała nad tak tragiczną dolą całej tak umęczonej ziemi. Tym gorliwiej zabrali się do pracy z tymi, których Pan jeszcze zachował przy życiu. Dużo się modlił i pościł. Dynakowska, niepokojąca się o stan zdrowia o. Kaszuby, prosiła w listach jego siostrę Marię, by wpłynęła na brata, żeby bardziej dbał o swoje zdrowie: "Zapracowany, jest mało w domu. Pracuje wiele i ciągle jest zajęty, ale dzięki Bogu nie skarży się, by go coś bolało"68. Bolało go jednak to, że czas upływa a jego łączność z przełożonymi w Krakowie jest tak słabo podtrzymywana. Skoro więc nadarzyła się okazja, wysłał list do Krakowa, do przełożonego prowincjalnego, w którym napisał między innymi takie słowa:

"Miałem nadzieję, że uda mi się osobiście Was odwiedzić, ale moje starania odrzucono nawet bez podania przyczyny. Być może, że łatwiej byłoby otrzymać pozwolenie na stały powrót, ale na to teraz więcej niż kiedykolwiek moje sumienie nie pozwala. Znaczyło by to przecież pozostawić bez opieki duszpasterskiej parę tysięcy wiernych zgromadzonych przy sześciu kościołach, które łaską Opatrzności już jedenaście łat utrzymujemy. Nieraz chciałoby się odpocząć troszeczkę w zaciszu, zwłaszcza kiedy się słyszy, że wszyscy, nawet z odleglejszych stron gromadzą się pod skrzydła Macierzy, ale może to już taka wola Boża, żebyśmy razem z o. Tadeuszem i Hilarym pilnowali Estonii i Ukrainy"69.

W dalszej część tego listu wspomina, że sytuacja Kościoła jest krytyczna - "dlatego proszę o modlitwę wszystkich Ojców i Braci". Dalej donosi: "Habity też nam się już zdarły". Prosi również o "facultates", czyli władzę zakładania Drogi Krzyżowej, nadawania odpustów, przyjmowania do Szkaplerza, "bo tu wierni tego spragnieni". List zaś kończy słowami: "Proszę raz jeszcze polecić modlitwom Prowincji najnędzniejszego Jej syna, który na ręce Waszej Przewielebności przesyła wyrazy czci i oddania. Niegodny w Panu i S[więtym] N[aszym] Ojcu Fr[anciszku] fr. Serafin ze Lwowa kap[ucyn]. Równe, 28 VIII 1956"69.

Wspominając o krytycznym położeniu Kościoła miał zapewne na uwadze - między innymi - zarządzenie władz o tzw. dodatkowej repatriacji Polaków pozostających nadal na Wołyniu. Niewątpliwie był to manewr polityczny. Chodziło nie tyle o połączenie rozdartych rodzin, co o bezwzględne zatarcie śladów polskości. Bardzo to zabolało kapłana-duszpasterza-patriotę. Swój ból i zaniepokojenie wyraził w nieco dłuższym liście, który napisał przed Bożym Narodzeniem:

"[...] uderzyła mnie obuchem w głowę ta repatriacja, której Wy czekacie. Czy rozumiecie to, Wy tam wygodnie ukryci pod bokiem Macierzy, że dla nas to oznaczałoby likwidację, a więc przekreślenie wysiłków lat kilkunastu? Ponieważ jednak wchodzi tu w grę sprawa Boża, mam nadzieję, że Opatrzność tym najlepiej pokieruje. Na razie przygotowujemy się do Świąt, tak jakby nic się nie zmieniło, choć śpiewać będzie trudno, bo maleńka garsteczka jeszcze się zmniejsza"70.

Z listu wyczuwa się ból i niepokój. Jest przy tym wyczerpany fizycznie, bierze zastrzyki glukozy. Siłą woli chce jednak trwać na posterunku do końca, do wyjazdu ostatniego Polaka. Chce żyć, by pracować i trwać w posłudze braciom pozbawionym kapłanów.

Jego psychiczne niepokoje o przyszłość Kościoła na Wołyniu nie uszły uwadze bacznie strzegących go czynników, które chciały pozbyć się tak niewygodnego na tym terenie człowieka. Dla postraszenia i sterroryzowania odebrano mu paszport, co w praktyce oznaczało pozbawienie praw obywatelskich i mogło być zapowiedzią aresztowania. Jak zawsze bezgranicznie ufając w Opatrzność Bożą, spokojnie nadal pracuje. Nie ma czasu na pisanie listów. Wie, że ojciec i siostra chcieliby go odwiedzić. On też chciałby serdecznie uścisnąć te najdroższe mu na świecie osoby. Lecz nie ma czasu na wycieczkę do kraju, co tak wyjaśnił w liście do rodziny: "Obecnie jest to fizycznie niemożliwe, bo wszystek czas pochłaniają mi dusze. Choć jest ich mało, ale rozrzucone na wielkiej przestrzeni - przez cały czas muszę za nimi uganiać"71. Wystał więc zaproszenie dla ojca i siostry, by oni przyjechali w odwiedziny na Wołyń.

W międzyczasie otrzymał z Krakowa habit i różne drobiazgi, za które serdecznie dziękuje, pisząc: "Nie zasługuję na tyle serca i życzliwości z Waszej strony. Chciałbym choćby na skrzydłach do Was polecieć, bo mi już ciąży kamieniem tych kilkanaście lat rozłąki. Nie ma czasu nawet odprawić uczciwych rekolekcji ani wypocząć fizycznie i duchowo, bo nie sposób znaleźć zastępstwa. Najgorzej jednak, że nie widzimy przed sobą żadnej przyszłości. Wymieramy powoli, lecz nieuchronnie. Dzięki Bogu, że powróciło kilku ze wschodu"72.

Wspominając tych, którzy "wrócili ze wschodu" ma na myśli niektórych kapłanów, którzy po odbyciu więzienia lub zsyłki powrócili na Ukrainę i przystąpili do pracy duszpasterskiej. "Miałem nadzieję na Albina, ale inaczej było mu pisane. Mimo wszystko nie tracimy nadziei, że trud naszego trwania nie pójdzie na marne". Swoje posłannictwo traktuje jako wypełnienie powołania zakonnego: "Proszę mi wypisać rocznice zgonu naszych Ojców i Braci, żebym mógł odprawiać sufragia. Całą duszą jestem zawsze z Wami [...] Jeśli macie jakie nowe kanonizacje, czy inne nowiny, proszę mi donosić przez Siostrę [...] Najpokorniej wspólnym modlitwom się polecam i ślę seraficke pozdrowienie"73.

W lipcu 1957 roku przyjechał do Równego jego ojciec Karol i siostra Maria. Trudno się silić na opisanie, ile wylano łez radości i szczęścia- Po tylu latach rozłąki i tragicznych przeżyć nastąpiło wreszcie spotkanie. Opowiadaniom i cieszeniu się sobą nie było końca, ale o. Serafin od razu zaznaczył, że ich tak droga mu wizyta nie może odbywać się ze szkodą dla dusz, które wszędzie na niego czekają. Toteż pozostawiał ich w Równem, a sam nadal jeździł w duszpasterskie odwiedziny. Częściej tylko, choć na krótko, powracał do Równego, by się cieszyć kochanymi gośćmi. Przez kilka tygodni trwała ta radość. Pan Kaszuba mocno się już postarzał i na zdrowiu podupadł. Pani Maria była już na emeryturze i ich kochany Lojzek też już nie był taki młody, jakim go pamiętali. Zbliżał się dwudziesty piąty rok kapłaństwa. Znów wspólnie modliła się rodzina Kaszubów, wspominała dawne lwowskie czasy, przeżycia wojenne i z troską myślała o przyszłości. Dla Marii Kaszuby były to najszczęśliwsze dni po siedemnastu latach rozłąki. Prośby i nalegania, by ich kochany Lojzek powracał do kraju nie odniosły skutku. Trzeba było się więc rozstać.

W drodze powrotnej do kraju towarzyszył im aż do Lwowa. We Lwowie zatrzymali się kilka dni u znajomych. Odwiedzili dzielnicę Zamarstynów, gdzie stał ich dom, klasztor Kapucynów i kościół św. Franciszka. Udali się na cmentarz i zadbali o uporządkowanie grobu matki, nad którym długo trwali w modlitwie. Zwiedzali niemal wszystkie zakątki ukochanego miasta. Krwawiło ich serce z bólu na widok zdewastowanych katolickich kościołów i wież świątyń, z których zdjęto lub zwalono krzyże. Dumali przed Chrystusem Ukrzyżowanym, który zbolałym wejrzeniem spoglądał na zamknięte wejście do katedry ormiańskiej. W katedrze łacińskiej, przed cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej, przed którym niegdyś król Jan Kazimierz składał śluby w imieniu Narodu Polskiego, gdzie po raz pierwszy do niego popłynęło wezwanie "Królowo Polski, módl się za nami", wypłakali swoje łzy pożegnania.

W kilka dni potem o. Serafin napisał do ojca i siostry list z podziękowaniem za wizytę i za wspólnie przeżyte szczęśliwe dni: "Czuję się, jak po przebudzeniu z krótkiego snu, w którym przypomniał mi się ktoś bardzo kochający i bardzo kochany"74.

"Od dzisiaj nie masz prawa"

Wspomnienie tych chwil dodawało o. Serafinowi nowej energii do pracy, której wcale nie ubywało. Przeciwnie, z każdym dniem stawała się z różnych powodów coraz trudniejsza. Nie zmniejszyły się odległości, a coraz częściej psuł się stary samochód, coraz częściej też zdarzały się szykany ze strony czynników urzędowych, które nadal bacznie obserwowały jego działalność. Najpierw były to uderzenia pośrednie, skierowane w osoby, które z nim współpracowały. Gorliwa i na szeroką skalę zorganizowana praca duszpasterska jednego kapłana mogła się rozwijać tylko dzięki czynnej współpracy osób świeckich oddanych Kościołowi, odważnie występujących wobec władzy w imieniu wiernych. Jak już wspomniano, przy kościołach powstały - na ogól samorzutnie - komitety kościelne. Należało więc uderzyć w członków komitetów, by ich zniechęcić i zastraszyć, osłabić ich zaangażowanie się w sprawy kościelne. Władza ma na to skuteczne sposoby i odpowiednie środki-od przekupstwa aż po groźbę utraty wolności. Gdy przy jakimś kościele przestawał istnieć komitet, wówczas uznawano kościół za opuszczony i "zabezpieczano go", czyli zamykano. Tymczasem jednak komitety działały sprawnie i bardzo czynnie, co bardzo niepokoiło władze. O. Serafin przerzuca się z miejsca na miejsce, jest przy wiernych, dodaje im odwagi, zachęca do pracy i działalności. Robi to co konieczne i to, co się uda zrobić. Wśród wiernych duch nie gaśnie, a duszpasterz się raduje. Do siostry pisze: "Za chwilę po nieszporach jadę do Korca. Jutro więc Korzec, Równe, Zdołbunów, Dubno i tak w koło aż się głowa kręci, ale jak można inaczej, skoro wszędzie czekają. Kościoła Ostrogskiego trudno teraz po remoncie nie kochać - na kopule niebo usiane gwiazdami [...]. W Zdołbunowie też aż się dusza raduje-nasi do naprawy organów się zabierają. Najbiedniejsze Sarny, ale też zbiera się fundusze na ogrodzenie [,..]. Wszędzie odprawiamy procesje na cmentarzu z niegasnącymi świecami. Dawno już tak nie było. [...] Dla orientacji podaję: jutro 10 XI - św. Stanisława K. - Sarny, 13-Równe, wieczorem Dubno, 17 XI-Dubno, niedziela 24 XI-Ostróg, [...], 1 grudnia Korzec"75.

Zbliżało się Boże Narodzenie 1957 roku. Pochłonięty pracą nie miał czasu na napisanie listu do rodziny, o której zawsze pamiętał szczególnie w okresie świąt. Zachował się jednak list bez daty dziennej, ale z tego okresu. Widać nie chciał na święta zasmucać rodziny swoją troską i bólem. Wolał przeczekać, aż po świętach napisał: "Ze wszystkiego, co Pan Bóg daje, jestem zadowolony. Bo i teraz nie jestem zupełnie nieużyteczny, może wręcz przeciwnie. Na razie przepadły "Sarny”, ale tu wielka strata i boleść. Może jednak coś zostanie"76. Kościół w Sarnach zamknięto. O. Serafin jest świadomy nadchodzącej burzy, lecz nie traci nadziei.

Okres Wielkiego Postu 1958 roku przeżywał zupełnie pochłonięty pracą. Wierni po kościołach gromadzą się na Gorzkie Żale, na Drogę Krzyżową, a ich ojciec duchowny głosi kazania, spowiada, odprawia Msze święte, odwiedza chorych, dwoi się i troi. Dnia 13 marca obchodzi 25 rocznicę święceń kapłańskich. O swoim jubileuszu wspomniał w liście do prowincjała, a do siostry na Wielkanoc napisał: "Alleluja! Niech Wam Pan Jezus Zmartwychwstały zdarzy wiele szczerej radości - byście przeżyli święta w nastroju pogodnym i świątecznym. Precz wszelkie troski i smutki! Nowa wiosna niech Wam podniesie czoła i dusze wielką ufnością w Miłosierdzie Boże. Ode mnie w tym czasie nic więcej prócz tych słów nie otrzymacie, bo mam czas wyliczony"77.

Najprawdopodobniej był świadomy nadchodzących groźnych chwil. Nie ograniczano się już bowiem do akcji przeciw komitetom kościelnym, lecz uderzono wprost w pasterza: "Uderz w pasterza, a rozproszą się owce." Miano przed sobą kapłana, któremu urzędnik powiedział wprost: "wy nam mieszajetie w rabotie"78. Ty nam przeszkadzasz w naszej anty religijnej pracy. Mamy środki ku temu, by ciebie odsunąć od tych, którzy tak bardzo tobie ufają, do ciebie lgną, zbierają się razem na twoje zawołanie. My sobie z tobą poradzimy. Posłużono się oszczerstwem, by w oczach społeczeństwa skompromitować niewinnego kapłana. Uczyniono to w sposób wyjątkowo prymitywny. W tamtejszej gazecie z dnia 11 kwietnia 1958 roku pojawił się "felieton" pt. "Ziemskie sprawy księdza Kaszuby"79. Autor ukrywający się pod nazwiskiem P. Nadieżdin, posłużył się dwoma chwytami, na jakie się może zdobyć tylko ohydne prostactwo. Zarzucił więc o. Kaszubie intymne znajomości z kobietą i oczywiście takie upijanie się, "że ledwie mógł nogami poruszać". Człowiekowi, którego powszechnie szanowano, który swoją pokorą, ubóstwem, pracowitością i ofiarnym poświęcaniem się budził podziw nawet u niewierzących, którego uważano za świętego, postawiono takie zarzuty! Zawrzało w małym miasteczku. Nikt nie wierzył w to, co napisano, gdyż wszyscy dobrze znali ziemskie sprawy Boże i sprawy niebieskie. Nie chodziło jednak o to, by uwierzono w treść artykułu. Dla władzy stanowił on wystarczający dokument i podstawę, by skończyć z tym, który okłamuje naiwną ludność religijną propagandą, szerzy ciemnotę, nadużywa zaufania łatwowiernych osób, a ponadto daje publiczne zgorszenie. Na to żadna władza stojąca na straży dobra ludu nie może pozwolić!

Na drugi dzień po ogłoszeniu w gazecie zarzutów przeciw o. Kaszubie-miejscowy urzędnik do spraw wyznań o nazwisku Demczenko ogłosił decyzję: "Od dzisiaj nie masz prawa".

Jakże brzemienna w skutki była ta krótka wypowiedź funkcjonariusza NKWD. Zamknięto mu drogę do wszystkich otwartych jeszcze kościołów. To prawda, lecz nie zamknięto mu drogi do serc wiernych. Nie od ludzi, tym bardziej nie od Demczenki, otrzymał władzę sprawowania Najświętszej Ofiary Mszy Świętej, udzielania wiernym Sakramentów Świętych, głoszenia Ewangelii. Niemniej jednak był to dla niego najboleśniejszy cios ze wszystkich, jakie w niego dotychczas godziły. Dowiadujemy się o tym z dwóch jego wkrótce potem napisanych listów.

"[...] mam przed sobą ten świstek gazety i myślę sobie: mój Boże, czy i tego trzeba było? Nic głupszego nie można było wymyśleć, ale tu chodziło tylko o przygotowanie ataku . Nie wiem, czy te słowa dojdą do Was, ale piszę mimo wszystko, choćby nie wiadomo, kto miał to czytać, żeby każdy wiedział, jak podłych sposobów się chwytają, żeby tylko podkopać nasz autorytet"80.

W następnym liście z 8 maja 1958 r. tak donosił rodzinie a przez rodzinę współbraciom zakonnym:

"Nic nie poradzę na to, że nie otrzymaliście mojego listu pisanego w ową pamiętną Sobotę Białą (11 IV) kiedy to po Mszy świętej zostały mi odebrane prawa proboszcza i zostałem zwolniony z dotychczasowego stanowiska. Do listu dołączyłem wycinek z gazety, w którym przedstawiono w niewybredny sposób "Zemni diła ks. Kaszuby [-3". Szkoda, że nie możecie przeczytać tych bzdurstw, bo byście się uśmiali, choćby przez łzy, z głupoty tych pismaków, którzy korzystają ze swobody obdzierania z czci upatrzonych przez siebie ofiar. Co do mnie jestem im nawet wdzięczny, ponieważ dopiero teraz czuję się prawdziwie uczniem Tego, który powiedział:-Błogosławieni jesteście, gdy wam złorzeczyć będą i wszystko złe kłamliwe zarzucać będą([...]. Zacząłem wstawiać zęby, a potem odprawiać rekolekcje-już czas na nie po 15 latach. Nie mogę bez wzruszenia myśleć o tym, jak dobry dla mnie P. Bóg, że mi pozwoli jeszcze odprawić jubileusz, a potem Wielkanoc, wszędzie z całą uroczystością. Teraz ten przymusowy odpoczynek też pewnie ma swoje znaczenie w Opatrzności Bożej, bo dobrowolnie nigdy bym sobie na to nie pozwolił, zwłaszcza w tym czasie"81.

"Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego" (Mt 113, 23). O. Serafin był świadomy krzywdy jaką mu wyrządzono. Świadomy był również swojego kapłańskiego posłannictwa i dobrze rozumiał słowa, które Chrystus wypowiedział do Apostołów. Nie zamierzał jednak łatwo ustąpić z miejsca, gdzie go krzywdzono. Jako pełnoprawny obywatel odwołał się do Kijowa, by tam u odpowiednich władz domagać się przywrócenia praw, których niesłusznie i bez uzasadnienia go pozbawiono. Równocześnie jednak nie zaniedbywał wcale swych obowiązków duszpasterskich, pracując-w pojęciu miejscowych władz-nielegalnie. Ostrożnie, lecz odważnie odwiedzał nadal dotychczas niezamknięte jeszcze kościoły w Łucku, Dubnie, Ostrogu i Korcu. Ponadto odprawiał Msze święte, udzielał sakramentów świętych "prywatnie" w domach, w których gromadzili się wierni. Na kolejne naleganie siostry, by wracał do kraju, do swoich, krótko odpowiedział: "Obecnie więcej czuję się tu potrzebnym, niż dotychczas- powinniście zrozumieć dlaczego"82.

Odważnie pracujący komitet kościelny w Korcu, dokąd o. Kaszuba często przyjeżdżał, zwrócił się z prośbą do władz w Kijowie o przydzielenie tamtejszym wiernym kapłana w osobie o. Serafina. Urzędnicy przyjmowali delegację bardzo uprzejmie, obiecując i zapewniając, że oczywiście wszystko jest możliwe, że jest na dobrej drodze, że mogą spokojnie wracać do swoich domów. Nawet o. Serafinowi oświadczono, że zostanie zarejestrowany jako duszpasterz w Korcu. Lecz na obietnicach się skończyło. W czerwcu 1958 r. donosił więc siostrze: "Niestety i tam nic nie wyszło. Jestem znowu na swoich śmieciach, ale jak obcy"83.

Pozostawienie o. Kaszuby w Równem bardzo nie odpowiadało miejscowym czynnikom urzędowym. Jego obecność w mieście, w którym był znany i poważany, psuła im szyki w całej ateistycznej działalności. Otrzymał więc nakaz opuszczenia miasta. Z perfidną nieszczerością poradzono mu to rzekomo dla jego osobistego bezpieczeństwa, dla własnego dobra, na którym władzom szczególnie przecież zależy, i dla uspokojenia opinii publicznej w mieście. Co więcej, zapewniając go, że biorą pod uwagę starania różnych grup wiernych o przyznanie im księdza. Właśnie w Kijowie rozważa się prośbę wiernych z Sambora (w diecezji lwowskiej), gdzie prawdopodobnie będzie zarejestrowany na stanowisku proboszcza.

Im bardziej był piętnowany przez władze, tym szczególniej wierni otaczali go szacunkiem, troską i życzliwością. We wspomnianym wyżej liście pisał: "Żebyście wiedzieli, ile pociechy mi P. Bóg daje w obecnym trybie życia, kiedy o sobie mało się myśli, a wszystko zostawia Opatrzności. Bogaci się doświadczenie, człowiek wciąż się uczy nowego stykając się z różnymi ludźmi. Napisałem nawet wiernopoddańczy list do Chruszczowa. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Moi też się dzielnie trzymają, a raczej trzyma ich moc Boża"84.

Ta moc Boża spływa na wiernych przez jego posługę kapłańską. Na wzór Pawła Apostola, odwiedzał polskie gminy chrześcijańskie, do których prowadził go Duch Boży. W drodze powrotnej z Kijowa, gdzie kolejny raz interweniował u władz, zatrzymał się na krótko dla pocieszenia wiernych w Krzemieńcu i szybko wrócił do Równego. W Kijowie zwodzono go bowiem, że właśnie w Równem czeka na niego pismo zatwierdzające go na stanowisko proboszcza w Korcu. W Równem zastał tylko list od siostry, z naleganiem o powrót, skoro na Wołyniu spotyka go tyle trudności. Gorliwy patriota i apostoł znalazł i na to naleganie charakterystyczną odpowiedź: "[...] gdybym rzucił teraz tych moich biedaków, nie miałbym nigdy spokoju. Osiemnaście lat tu spędzonych zbyt mocno wżarło się w życie, żeby można z lekkim sercem zaczynać co innego. Pewnie, że gdyby taka była wola Boża wyrażona przez Przełożonych, nie wahałbym się ani chwili, ale tego nie widzę, a raczej coś zupełnie przeciwnego"85.

Obiecanego dokumentu oczywiście nie było. Odbyła się natomiast nieprzyjemna rozmowa z urzędnikami. O atmosferze i tonie tej rozmowy można wnosić z jednego tylko zdania napisanego w liście do siostry, z dnia 27 sierpnia 1958 r.: "Nie mogę się w żaden sposób dać zwyciężyć przekonaniu, że są ludzie podli, dla których nie ma nic świętego"86.

Dopatrując się we wszystkim woli Bożej i z tą wolą się zgadzając, postanawia nadał trwać wśród wiernych, równie jako on krzywdzonych, gdyż pozbawionych opieki duszpasterskiej. Był świadomy, że sama obecność kapłana, któremu zabroniono odprawiać w kościele, dodawała wiernym siły i wewnętrznie ich mobilizowała do trwania w wierze i w polskich tradycjach. Gromadzili się oni regularnie w kościele i bez kapłana odprawiali nabożeństwa, modlili się o przywrócenie im duszpasterza, a do władz słali delegacje z pismami. Niezłomna wola trwania wśród wiernych była równocześnie owocnym apostolstwem- Praca i trwanie w tak trudnych warunkach wyczerpywały go fizycznie i nerwowo. Za przykładem Mistrza z Nazaretu, który po ciężkiej pracy usuwał się na miejsce ustronne, postanowił więc nasz apostoł Wołynia udać się w miejsce zaciszne.

Nad Niemnem, na Wileńszczyźnie, w miejscowości Przełom na krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej, 00. Kapucyni Warszawskiej Prowincji zbudowali uroczy klasztorek z kościółkiem. Wprawdzie kościół władze sowieckie zamknęły, a w klasztorze zamieszkali nauczyciele, ale we wsi pozostało dwóch braci zakonnych, których o. Serafin odwiedził. Cieszyli się wizytą współbrata-kapłana, radował się utrudzony apostoł. Pisał stamtąd z końcem września 1958 r.: "Co za rozkosz mieszkać wśród swoich Braci. [...] Tutejsi bracia też nie wiem, czy się utrzymają, bo ludzie wyjeżdżają masowo [..,]. Szkoda i szkoda. Co za uroczy ten klasztorek na wzgórzu nad Niemnem. Z daleka widne dwie strzeliste wieżyce górują nad ciemnym lasem jak drogowskazy do nieba. A kościół pusty i tylko dwa razy do roku odprawia się większe nabożeństwa"87.

Po krótkim odpoczynku wśród braci zakonnych, zaplanował nową apostolską podróż po swojej "parafii na całą diecezję". Program na jesień miał następujący: "Niedziela 13 bm. [października 1958 r.] Sarny-odpust św. Teresy Małej; 20 bm. w Dubnie pochwalimy św. Teresę Matkę (Wielką); 27- Chrystusa Króla-Ostróg-kończymy remont; 3 XI-Korzec-Zaduszki; w Równem-Wszystkich Świętych i Zaduszki w swoim czasie. Wszystko to, jeśli P. Bóg pozwoli [...]"88. Pan Bóg pozwolił i dopomógł wiernemu słudze szczęśliwie wypełnić ten duszpasterski plan. Po krótkim odpoczynku w Równem. gdzie dla relaksu zajmował się oprawą książek, co zawsze było jego hobby, ruszył dalej w podróż z kolędową pociechą. Wierny naśladowca św. Franciszka nie odczuwał żadnych braków materialnych. Zadowolony ze wszystkiego poprzestawał na skromnym pożywieniu, które mu zawsze dobrzy ludzie przygotowali- Cieszył się, że przynajmniej ta mała garstka wiernych, która pozostała w Równem, trwa przy swoim kościele i polskich tradycjach, że wypiekają opłatki i rozsyłają je tam gdzie są potrzebne. Taki wołyński opłatek posłał swojej siostrze do Stalowej Woli z dopiskiem: "Posyłam nasz opłatek - nędzny, jak wszystko inne [...]. Wam posyłam krajobraz może mojej przyszłej parafii. Kto wie?"89

Ciągle nie rezygnuje ze starań o przydzielenie mu parafii i nadal spełnia rolę wędrownego duszpasterza, tułając się po tych miejscowościach, gdzie jeszcze Polacy go oczekują. Rodzinie zaś w grudniu 1958 r. donosił: "Całymi dniami pracuję "w swoim fachu" [...]. W ponurej atmosferze czasem jaśniej świeci nadzieja. Życzliwych ludzi też nie brak, choć są i judasze"90. Ducha jednak nie traci-przeciwnie z końcem marca 1959 r. pisze: "Przywykłem już do niejednego, co dawniej zdawałoby się nie do zniesienia. Szkoda, że wszystkiego nie mogę opisać. Dość, że czuję się pożytecznym i potrzebniejszym może niż dawniej. To, co trzeba robić w tym okresie, wielu już spełniło. W domu zawsze mają TO, CO Najbardziej Potrzebne"91. Słowa te pisał w okresie Wielkiego Postu 1959 r., dając w ten sposób znać, że mimo trudności odwiedza wiernych w ich domach, spowiada i udziela Komunii świętej. Władze nadal, jak zwykle gładko, uprzejmie zwodzą go i łudzą nadzieją, że jego sprawa jest "na dobrej drodze". Ale uświadamiał sobie, że już minął jeden rok-jak go skromnie nazwał-"bezrobocia". W rzeczywistości był to rok wytężonej, żmudnej i wyczerpującej pracy, zagrożonej zarzutem "nielegalnej działalności", ze wszystkimi konsekwencjami. Łudząc się ciągle nadzieją, postanowił zająć się leczeniem poważnie już zagrożonego ucha. Udał się do Lwowa, gdzie dzięki uprzejmości dobrych ludzi, których stale na drodze swojego życia spotykał, umieszczono go w klinice. Mimo, że jego pobyt w klinice nieco się przedłużał, był szczęśliwy, że znajduje się na Łyczakowie w pobliżu kościoła św. Antoniego, w którym wówczas jeszcze odprawiano Msze święte w niektóre dni tygodnia oraz w niedziele i święta. W maju 1959 r. pisał: "Dzięki Bogu nie jestem pozbawiony Pociechy, bo św. Antoni jest blisko. Jeśli nie mogę tam być, to duchem połączyć się łatwo [...]. Żal mi tylko opuszczonych, dla których nic już nie mogę zrobić. Zdaje się, że Równe pożegnałem już na dobre. Przyjeżdżali natomiast z odległej parafii koło Grodna i załatwili już podobno sprawy tak, że pewnie tam pojadę. Trzeba jednak podleczyć jeszcze ucho, które wciąż ropi"92.

Z każdym więc dniem coraz bardziej uświadamiał sobie, że będzie musiał opuścić Wołyń. Nie przypuszczał jednak, ile go tam jeszcze czeka cierpienia i bolesnych przeżyć. W szpitalu ubolewał, że już po raz drugi nie będzie mógł w swojej parafii w Równem obchodzić uroczystości Bożego Ciała. Nawet nie przypuszczał, że właśnie samo święto Bożego Ciała władze miejskie w Równem zamknęły kościół parafialny. Taką to odpowiedź otrzymali wierni katolicy-Polacy na starania, by ich proboszczowi pozwolono sprawować duszpasterską opiekę. Przed rokiem powiedziano kapłanowi "od dziś nie masz prawa", obecnie powiedziano wiernym: od dziś nie macie prawa wstępu do waszego kościoła. Nie pierwsza to parafia i nie pierwszy kościół, z których go usunięto. Nie wiedział też o tym, że w tym samym dniu komitetowi kościelnemu, który pięknie odnowił wnętrze kościoła w Ostrogu, też odebrano klucze od świątyni, a tym samym zabroniono odprawiania nabożeństw.

Jeśli kiedyś historia osądzi krzywdę moralną wyrządzoną tej resztce polskiej ludności na Wołyniu, to nigdy bólu ich zgnębionego ducha odmierzyć się nie zdoła. Po kilku latach, snując na wygnaniu wspomnienia z owych dni zanotował:

"ULICE obstawione kordonem a z kościoła otwartego jak rozdarte Serce Zbawiciela - wywożą wszystko po kolei: ołtarz, ławki, obrazy. Gdzie byłeś Józefie, drogi, beznogi żebraku, kiedy twój dar z latami uciułanych groszy łamali jak niepotrzebny grat? A Ty Chryste w cierniowej koronie, czy i wtedy szeptałeś: nie wiedzą co czynią? Kiedy Cię przewieziono w zamkniętym więzieniu do muzeum, byłeś całkiem dosłownie pogardą i pośmiewiskiem pospólstwa. A obrazy z Aleksandrii i Szpanowa - pamiętasz Januśko, jak je ostrożnie wieźliśmy, żeby nie uszkodzić. Serce Jezusowe królujące nad wielkim ołtarzem! Częstochowska, jaśniejąca w światłach! Uśmiechnięta słodka Tereska i ten piękny Papież Eucharystii, jakiego nigdzie więcej nie było. Wszystko na zwał jak niepotrzebne rupiecie. "Deus, venerunt gentes in hereditatem tuam". A potem dzwony wydarto jak serce z martwego już ciała, a zbrodniarz co złamał krzyż, powiesił się podobno jak Judasz. Przestał wołać polski Bóg, ale czy przestał żyć? Czy ta garstka udręczonych, która modli się teraz na grobach, nie jest tym ziarnem, które musi obumrzeć, aby przynieść owoc?"93

Na tle tego wszystkiego, co się wokoło niego działo, brał głęboko do serca słowa Chrystusa, które zapisał św. Jan Ewangelista: "Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, a jeżeli obumrze, przyniesie plon obfity" (J 12,24). Był tym ziarnem. Cierpiał ze spokojem. Lecz czara goryczy nie była jeszcze wypełniona.

Kiedy nie było już kościoła z "polskim Bogiem", postanowiono ostatecznie rozprawić się z "księdzem polskiego Boga". Jego obecność i trwanie były wyrzutem sumienia dla bezbożnych. Wzmożono więc oszczerczą kampanię przeciwko niemu. Nie tylko w gazetach. Przy różnych okazjach, na zebraniach, publicznie lżono go, zmyślając coraz to nowe oszczerstwa, chyba nawet nie po to by przekonać społeczeństwo, lecz raczej by złamać człowieka. Ale ten człowiek wcale się nie załamywał, gdyż miał czyste sumienie i mógł zawsze odważnie patrzeć ludziom w oczy. Dlatego ze spokojem pisał do siostry:

"Dla mnie te natrętne felietony, kalumnie i różne plugastwa, na które wysilają się od roku są straszną lekcją realizmu. Spotykam się na każdym kroku z takim potwornym kłamstwem i perfidią, że już nic mnie nie zdziwi, co by mi jeszcze powiedziano. Ale ponieważ inni przeżyli więcej i gorzej się z nimi obchodzono, nie ma się nad czym roztkliwiać [...]. Chciałbym wytłumaczyć, co to wszystko znaczy, ale może przyjdzie czas na to. Obecnie przeżywam ósme błogosławieństwo i dziękuję za wszystko Temu, który te słowa wypowiedział dla naszej pociechy (M. 5,10). Nie wiedziałem, że można tak kłamać i to publicznie wbrew wszelkiej oczywistości, żeby tylko dopiąć swego celu. Czy uwierzycie, że jakiś osobnik z prowitelstwa w rozmowie z ludźmi nazwał mnie po prostu chuliganem? Ale też i dostał za swoje. Być może, że będę musiał wyjechać w końcu - ale wciąż jeszcze szukam woli Bożej. Niczego więcej nie pragnę tylko żeby ją poznać. Na razie jestem w R[ównem]"94.

O. Serafin był zameldowany w Równem i miał tam prawo stałego pobytu. Władze jednak starały się go za wszelką cenę wydalić. Skoro nie poskutkowało odebranie mu prawa publicznego spełniania funkcji kapłańskich, nie odstraszyło go barbarzyńskie spustoszenie świątyni, nie złamało publiczne napiętnowanie, użyto wobec niego podstępu.

Miejscowość Rogoźnica, w okolicach Grodna, w owym czasie była jeszcze licznie zamieszkała przez polską katolicką ludność, która zabiegała u władz Republiki Białoruskiej o katolickiego proboszcza. Trudno obecnie dociec jakim sposobem mieszkańcy Rogoźnicy dowiedzieli się o o. Serafinie, ściganym przez władze Republiki Ukraińskiej. Nie jest wykluczone, że oficjalne czynniki obydwu Republik we wzajemnej zmowie wskazały tamtejszemu komitetowi kościelnemu właśnie o. Kaszubę. Jeszcze w czasie pobytu w szpitalu we Lwowie, aż trzykrotnie przyjeżdżała do niego delegacja z Rogoźnicy z prośbą, by objął ich parafię. W Równem zapewniano go, że skoro przeniesie się do innej republiki, to tam na pewno zostanie zatwierdzony na stanowisku proboszcza. Aby to jednak mogło nastąpić należało spełnić jednak warunek: wymeldować się z Równego. O. Kaszuba, od dzieciństwa wychowany w prawdzie, uwierzył przedstawicielom władzy. Wymeldował się więc z Równego z przeniesieniem do sąsiedniej Republiki Białoruskiej. W Rogoźnicy ludność przyjęła go serdecznie, lecz władze urzędowe oświadczyły, że u nich nie może być ani zameldowany, ani zatwierdzony jako proboszcz. Stał się więc obywatelem bez stałego miejsca zamieszkania i bez pracy. Tym samym stał się podejrzanym osobnikiem, otoczonym przez lokalne władze szczególną opieką.

Ze spokojem pisał o tym wszystkim do siostry we wrześniu 1959 r.: "Z Równego się wymeldowałem a na nowym miejscu nie chcą przypisać. Tak się tu zdarza. Szkoda, bo ludzie b[ardzo] gorliwi, kościół duży i w ogóle warunki wyśmienite. Mógłbym nawet Was sprowadzić. Cóż kiedy na mnie ciąży jakaś nie sformułowana wina i nigdzie nie dopuszczają do pracy. Jadę tam jeszcze właśnie upewnić się, czy nie ma jakich sposobów. Jeżeli okaże się, że wszystko daremne, będę myślał o wyjeździe do Was - bo już może taka wola Boża-choć jeszcze nie mam, co do tego pewności"95.

Ostatnie zdanie z powyższego listu zmusza do głębszej refleksji. Śledząc bowiem koleje życia i analizując zachowanie, zauważamy dwie szczególne cechy charakteru o. Serafina; zaufanie we wszystkim Bożej Opatrzności oraz nieustanne pragnienie poznania woli Bożej. Być może we wszystkich wydarzeniach i okolicznościach, w jakich się znajdował była wola Boża, nakazująca mu powrót do współbraci zakonnych, do rodziny, do swoich. Tym bardziej, że teraz spiętrzyły się przeciwności, po ludzku sądząc nie do przezwyciężenia. Dla niego jednak napotykane trudności były wyrazem woli Bożej. W jego przekonaniu rezygnacja nie byłaby zgodna z wolą Bożą. Nie dokonywał przecież-we własnym mniemaniu-żadnych nadzwyczajnie wielkich rzeczy. Był zwyczajnym kapłanem, zakonnikiem, który chciał służyć Bogu i ludziom. I służył, gdyż swoje powołanie pojmował jako służbę. Wielkości o. Serafina nie należy mierzyć w czynach, lecz w szukaniu- woli Bożej i realizowaniu jej ponad wszelkie ludzkie wyrachowania. Wypełniał konsekwentnie tylko to, co na początku swej kapłańskiej drogi wypisał na swym obrazku prymicyjnym-. "Mnie żyć jest Chrystus".

Jako pielgrzymi i obcy na tym świecie

"Bracia niech niczego nie nabywają na własność: ani domu, ani ziemi, ani żadnej innej rzeczy. I jako pielgrzymi i obcy na tym świecie, służąc Panu w ubóstwie i pokorze, niech ufnie proszą o jałmużnę"98. Składając jako młody zakonnik śluby, zobowiązał się zachować Regułę św. Franciszka aż do końca życia. O. Serafin miał szczerą wolę być wiernym. Nie przypuszczał jednak, że Pan Bóg da mu tę szczególną łaskę, która pozwoli mu niemal dosłownie spełniać słowa św. Franciszka zawarte w szóstym rozdziale Reguły Zakonnej, a jego życie naznaczy piętnem pielgrzyma i przechodnia na tym świecie. Do niedawna jeszcze bogaty w tytuł "proboszcza na całą diecezję"-obecnie oddzielony od swoich wiernych zakazem władz, pozbawiony kościoła, odarty ze czci. Pytał więc w modlitwie Pana, co ma czynić?

W liście z października 1959 r. napisał; "Taka to moja biedna praca, a raczej mitręga czy wegetowanie-jak słusznie mówisz. Ale dzisiaj właśnie myślałem o tym biedaku, który 38 lat leżał, aż przyszedł P. Jezus i powiedział: "Wstań i chodź". Jeden krócej, dłużej drugi-musimy czekać"97. Nie tracił ufności, że jednak Pan ma moc, by mu stworzyć odpowiednie pole działania. Czekał z ufnością, lecz nie bezczynnie. Z uporem i nieustannie interweniował u władz w Kijowie, a po drodze z Kijowa odwiedzał zatroskanych wiernych tam, gdzie właśnie zamykano polskie, czyli rzymsko-katolickie, kościoły. W tym czasie były we Lwowie otwarte dla Polaków jeszcze trzy kościoły: katedra łacińska, kościół św. Marii Magdaleny oraz kościół św. Antoniego na Łyczakowie. O. Kaszuba utrzymywał łączność z pracującymi tam kapłanami. Zapewne od nich dowiedział się, że wierni z Sambora w województwie lwowskim przyjęliby go chętnie na swego duszpasterza. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności odnalazł swoich dalekich krewnych ze strony matki, którzy właśnie mieszkali w Samborze. Prezesem komitetu kościelnego był krewny o. Kaszuby, pan Marian Zujła, u którego zamieszkał i gdzie-z dala od Wołynia-mógł zaznać nieco spokoju.

W grudniu 1959 r. donosił rodzinie: "Nazywa się Zujła Marian, ma żonę i troje dzieci, pracuje na kolei i jest prezesem samborskiego komitetu kościelnego. Ma po zmarłej matce chatynkę, która, odremontował i dał mi pokoik. Jest tu cicho, spokojnie i miło. Mógłbym przeżyć jakiś czas i zapomnieć o kłopotach. Cóż, kiedy rozpoczęli starania o pracę dla mnie przy kościele i sprawa powtarza się na nowo. Nie wiadomo, czy długo tu pobędę [...]. Może mi P. Bóg dopomoże. Ostatni ksiądz wyjechał stąd przed paru miesiącami. Wiernych pozostało parę tysięcy. Modlą się, wzdychają za nowym pasterzem, jak i tamci w Równem. Serce mi się kraje, ale to mało powiedzieć. Papier ni pióro tego nie zniesie. [...] Nie martwcie się. Wczoraj czytaliśmy w liturgii piękne słowa św. Pawła: "weselcie się w Panu ... o nic się nie troszczcie, ale w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem niech prośby wasze znane będą Bogu. A pokój Boży, który przewyższa wszelkie pojęcie niechaj strzeże serc waszych i myśli waszych". Przy opłatku nie powiedziałbym Wam nic innego. Będę jak zawsze z Wami. Teraz bliżej, bo jesteśmy przecież w jednej diecezji, jakby za miedzą"98.

Wprawdzie o. Serafin zachęca do radości w Panu zgodnie ze słowami Pawła Apostoła, ale równocześnie ze słów listu przebija ogromny ból kapłana, nie mogącego zaspokoić pragnień ludu oczekującego kapłańskiej posługi. Nie może publicznie sprawować Najświętszej Ofiary, głosić ludowi Ewangelii. Czyni to oczywiście skrycie, po domach, zawsze jednak z obawą przed doniesieniem do władz. Pobyt w Samborze był dla niego chwilowym tylko punktem oparcia. Musiał bowiem być gdzieś, choćby czasowo zameldowany. Z Sambora robił duszpasterskie "wycieczki" do opuszczonych wiernych rozrzuconych na rozległym terenie Wołynia. Władze nie wyrażały zgody, by osiadł w Samborze, lecz łudziły go nieustannie: "W Kijowie właściwie nie mają nic przeciw temu, żebym powrócił do pracy"-pisał do siostry z końcem 1960 r.99.

Było to oczywiście nieustanne zwodzenie człowieka dobrej woli, który z uporem i nadzieją interweniował u władz. To samo czynili wierni, wychodząc z założenia, że ich milczenie byłoby zrozumiane jako zgoda na wyrządzoną im krzywdę. Wierni żyjący w rozproszeniu na Wołyniu i Podolu odczuwali potrzebę kapłańskich posług. Toteż rodzina rodzinie przekazywała wiadomość o wędrownym duszpasterzu, który narażając się, chętnie przybywał do nich ze słowem Bożym.

Hen! Daleko, aż na Zaporoże Opatrzność prowadziła o. Kaszubę. Pisał stamtąd, że przypomina mu się sienkiewiczowski Bohun, Horpyna i Dzikie Pola, ale równocześnie stwierdzał, że i tam "żniwo wielkie", a robotników "żniwa" nie ma. Jednakże taka, choćby jednorazowa, wizyta kapłana po latach rozłąki z kościołem i nabożeństwami, stawała się bezcennym przeżyciem dla wielu po raz pierwszy w życiu, a dla wielu też już po raz ostatni. Z Dzikich Pól powraca znów na Wołyń, by po kryjomu, nielegalnie odbywać odpusty parafialne, razem wspominać dawne czasy, a wiernych utrwalać we wierze. Nieformalnie organizuje pielgrzymki do Ostrej Bramy w Wilnie, by tam przed Matką Miłosierdzia wspólnie modlić się za udręczony Kościół. A potem, niosąc duchową pociechę przez Równe, Korzec, Tarnopol, Barszczów wraca do Lwowa. Po takich wyprawach pisał: "Nie wyobrażacie sobie ile pociechy i radości za każdym, razem"100.

O. Serafin z konieczności stale zmieniał miejsca zamieszkania. Chodziło bowiem o to, aby nie zwracać na siebie uwagi stróżów porządku, czyli tzw. rejonowych. Rejonowy bowiem miał obowiązek wiedzieć, co się dzieje w jego rejonie, kto tam przebywa i co robi. Dłuższy pobyt obcego przybysza na terenie rejonu wymagał głębszej kontroli. Pobyt kapłana, nielegalnie pełniącego religijne funkcje był oczywiście niepożądany. Należało więc być zawsze ostrożnym. Antyreligijna i antykościelna prasa nie pozostawiała go w spokoju. Prowadzona przeciw niemu kampania prasowa nie wyprowadzała go jednak z równowagi. Na wszelki wypadek wyjechał na krótko do Estonii do swego dawnego katechety ze szkoły podstawowej na Zamarstynowie, o. Tadeusza Krausa przebywającego od lat w Tallinie. Do rodziny zaś pisze:

"Nie martwcie się moją tułaczką. Czuję się wyśmienicie. Bawi mnie szalenie, że moje skromne nazwisko figuruje w literaturze. Szkoda, że nie mogę Warn posłać tej budującej książeczki, która wyszła niedawno w Grodnie pod obiecującym tytułem "Katolicyzm bez maski". Oczywiście nie chodzi tu o żadną maskaradę. O mnie jest tylko mała wzmianka obok Franciszka i kolegi, których uważa się za darmozjadów. Ja za darmo chleba nie jem. Mogę Was o tym zapewnić i dlatego jestem pełen optymizmu [...]. Wszystko ma swój urok. Nawet taka włóczęga i niepewność jutra"101.

Przy całym swym pogodnym, chrześcijańskim optymizmie oraz franciszkańskiej radości nie przestaje praktycznie patrzeć w przyszłość. Jeżeli bowiem miałby się utrzymać na tamtym terenie celem spełnienia swojej misji, musi zdobyć jakieś stale miejsce zameldowania. Uważa, że najpraktyczniej byłoby, gdyby jego dom rodzinny we Lwowie został przez rodzinę przepisany na niego. Dałoby mu to uprawnienia obywatela miasta Lwowa. Wprawdzie nie bardzo jest pewien czy to faktycznie będzie miało jakiś wpływ na dalsze koleje jego życia, ale -jak pisze do siostry - "[...] dla mnie wszystko może być pomocne. Przechodzimy kryzys w całym napięciu, ale przecież moc Boska nad nami"102.

Istotnie, w okresie napiętego kryzysu moc Boska czuwała nad nim i posyłała mu dobrych ludzi, którzy się o niego troszczyli. Jesienią 1960 r. odnowiła się choroba ucha. Właśnie przez dobrych ludzi otrzymał skierowanie na leczenie, tym razem do Leningradu. Przeżył tam trzy tygodnie "na leczeniu i wypoczynku", zadzierzgnął serdeczne przyjaźnie, a odjeżdżając pisał: "Zostawiam tu bardzo dobrych przyjaciół, ale nie na długo, bo za dwa miesiące trzeba mi znowu przyjechać. Czuję nieustanną Opatrzność Bożą. Lekarze bardzo życzliwi zaopiekowali się jak bratem"103. A kiedy już był w Leningradzie znów nie omieszkał odwiedzić w Estonii o. Tadeusza, by razem z nim radować się, że wśród powodzi bezbożnictwa Pan daje im łaskę głoszenia Ewangelii ludziom dobrej woli. Zbliżał się adwent 1960 r. Z wigilijnym opłatkiem posłanym do rodziny posłał też list, w którym dzielił się swoimi uczuciami i planami. "Ileż uczuć, wzruszeń- prawie łzy-bo tak to dziwnie się plecie, a wszystko wprost cudownie. Pasterkę mam już umówioną i cały okres świąteczny. Wszędzie słowa radości i pokój Boży, który przewyższa wszelkie zrozumienie"104.

Święta minęły szybko, ale dla niego trwały jeszcze długo, gdyż z kolędową pociechą usiłował docierać do wiernych żyjących w rozproszeniu. W liście do siostry pisał: "Już po świętach. Ale nie piszę tego z żalem. Dla mnie święta będą jeszcze długo trwały. Wszędzie się niesie radość i dobry uśmiech"105.

Jednakże rok 1961 zapowiadał się dla o. Serafina jako rok niespokojny i kryzysowy, o czym już wcześniej donosił siostrze. Tę kryzysową sytuację stwarzała wzmożona akcja ateizacji, polegająca na częstym zamykaniu i bezczeszczeniu kościołów, niszczeniu polskich pamiątek, krzyży, kaplic przydrożnych, pomników, zacieraniu śladów polskości, dalsza antyreligijna propaganda w pismach i na zebraniach publicznych, ściganie ludzi zbierających się na nabożeństwa, naciski w szkołach wywierane na dzieci i młodzież. Dla o. Serafina kryzys ujawniał się tym, że bywał coraz częściej śledzony i tropiony. Przed Świętami Wielkanocnymi 1961 r. pisał: "Do Świąt jeszcze z górą dwa tygodnie, ale wieczór już będę w drodze, a potem nie wiadomo kiedy chwycę znów za pióro, więc już teraz niech idą do Was świąteczne słowa zawsze nabrzmiałe wzruszeniem; Alleluja, Alleluja. Jaką nutą będą one brzmiały u nas, zbyt Wam wiadomo, żeby przypominać. Niech Waszej radości nic nie zakłóca"106.

Pochłonięty pracą wielkopostną, w nieustannych rozjazdach, nie miał czasu myśleć o sobie i o swoim niebezpiecznym położeniu. Opatrzność jednak czuwała nad nim. Po szczęśliwie odprawionych świętach wielkanocnych otrzymał przez dobrych ludzi tzw. "komendierówkę", czyli skierowanie na leczenie sanatoryjne. I tak niespodziewanie znalazł się w Truskawcu, w znanej przed wojną miejscowości uzdrowiskowej położonej niedaleko Drohobycza. Pobyt w Truskawcu wykorzystał również na pasterskie wizyty u katolickich rodzin w Drohobyczu, gdzie niegdyś był klasztor 00. Kapucynów, a on sam głosił przed wojną rekolekcje. Trzeba było jednak znaleźć miejsce bardziej odludne, by niejako zniknąć z horyzontu i przeczekać czas kryzysu. Jak zwykle w takich sprawach przychodzili mu z pomocą wierni. Dobrzy ludzie otwierają przed nim swe domy i przyjmują go jak brata do rodziny. W ten sposób coraz częściej, w różnych krańcach Kraju Rad znajdował znajomych. Braci i siostry, krewnych, wielką polską katolicką rodzinę Dzieci Bożych. Dzięki temu, kiedy zło zdawało się wyciągać do niego swe szpony, Opatrzność brata go stale w swoją opiekę, albowiem przed tym wędrującym, apostołem ścieliła się jeszcze długa i daleka droga.

Jest na Krymie wieś Aleksiejówka, gdzie też mieszkają Polacy. Między nimi mieszkała tam polska rodzina z Wołynia, wywieziona niegdyś do Kazachstanu, a potem osiadła tu na stałe w zakupionym domu. Rodzina Adama i Weroniki Boczkowskich przyjęła o. Kaszubę na mieszkanie jak swego brata. Celem uniknięcia w korespondencji, niestety niejednokrotnie kontrolowanej, niepożądanych domysłów, pisał z Aleksiejówki: "[...] Weronika Boczkowska jest dla mnie jakby siostrą i tak ją nazywani. Jej mąż Adam i córka Janina to jakby prawdziwa rodzina. Możecie do nich pisać, jak do najbliższych [...]. Tymczasem jestem tu zameldowany na odpoczynek, a potem jakoś się ułoży co innego. Wszystko jest dla mnie dobre, tylko mi żal biedaków, u których teraz mniej bywam"107.

Robił też "wypady" w stronę Wołynia, a potem Wilna i Grodna, skąd pisał: "Mam zawsze dobry humor. W Wilnie spędziliśmy przyjemnie parę dni. Teraz jestem w Grodnie wśród przyjaciół. Br. Karol daje mi wszystko, co potrzebne i jest bardzo serdeczny. Pracuje tutaj jako zakrystian"108. Po odwiedzeniu "swoich" powraca na Krym, do "swojej rodziny", gdzie czuje się bezpieczny, a skąd może też odwiedzać rodaków w Symferopolu i Jałcie, o czym donosił siostrze: "Wkrótce znów będę w Symferopolu i Jałcie. Są tam różni znajomi, którzy na mnie czekają"109. We wrześniu 1961 r. jedzie do Leningradu, gdzie kazano mu się zgłosić do kontroli lekarskiej. Wprawdzie Wołyń i Ukraina nie są dla niego bezpieczne, to jednak "po drodze" z Leningradu, późną jesienią, gdy dni są krótkie, a noce długie, odwiedza swoich w Równem. Wszędzie, gdzie przybywa, zatrzymuje się krótko, spełnia kapłańską posługę i jedzie dalej. Zawsze spokojny, opanowany-biedny podróżny, nie mający ze sobą żadnych bagaży, tylko skromną walizeczkę-ołtarzyk, z którą się nie rozstaje. Na Boże Narodzenie wraca do "rodziny" na Krymie. W grudniu 1961 r. pisał:

"Kochani! Znowu jadę do domu i po drodze piszę, bo potem nie będę miał czasu, a Święta już nadchodzą i trzeba Wam posłać opłatek. Teraz jest to dla nas jeszcze bardziej wzruszający symbol miłości. Skropiony łzami ma swój właściwy smak. Po raz pierwszy wiozę go na Krym, gdzie wielu odwykło od naszych tradycji, ale teraz budzi się coś na nowo. Słowem cudownie wszystko się dzieje. Dlatego mimo wszystko będziemy kolędować. W R[gównem] też i gdzie indziej też, choć już nie ma gdzie postawić szopki, tylko w Zd[ołbunowie]. Stajenka jest wszędzie i radość świąteczna [...]. Jak zawsze będę z Wami duchem. Tak można przebyć wielką przestrzeń i przeszkody"110.

Po kolędowej wizycie "u swoich" i w Równem, i w Zdołbunowie, i w okolicy powrócił do Aleksiejówki, gdzie był bezpieczny, mógł fizycznie odpoczywać i psychicznie się odprężyć. Gdy w Jałcie wyświetlano film pt. "Krzyżacy", nie omieszkał skorzystać z okazji. Oddał się potem refleksjom nad dolą polskiego narodu, nad życiem rodzinnym, nad swoją osobistą dolą. Przeżywał rozłąkę z ojcem, który w styczniu 1962 r. kończył 87 lat, myślał o siostrze i siostrzeńcach sierotach, którzy stawali się już dojrzałymi ludźmi. Po oglądnięciu filmu pisał: "Przypomniały się dawne czasy i nasze rodzinne grono. Bo przecież my się zawsze tak samo kochali [...]. U moich gospodarzy w Aleksiejówce jest jedna córka już dorosła i pracuje daleko od domu. Jesteśmy więc we trójkę sami -Adam, Weronika i ja. Są to dobrzy ludzie. Troszczą się o wszystko. W mieszkaniu mam czysto, przyjemnie, ciepło. Wieczorem siadujemy przy radiu [...]. Wszystko powoli zachodzi mgłą i człowiek wmawia w siebie, że tak musi być. A jednak Korca przeboleć nie mogę. Św. Franciszek, Antoni, Anna, obrazy, figury – nic nie zostało. Czasem myślę sobie, że to jakaś kara za moje pomyłki i to najwięcej boli. Może kto inny umiałby inaczej, a tu wszystko wali się w gruzy. Nie, wolę o tym nie myśleć, zresztą formalnie nie ma na to czasu. Wciąż to cudowne, w którym każda niemal godzina ma swój ciężar"111,

Z ostatnich słów tego listu należy wnioskować, że nie ustawał w pracy. Równocześnie ubolewał nad spustoszeniem, jakie bezbożne siły czyniły w polskich kościołach. Dzięki sprężystemu komitetowi w Korcu najdłużej utrzymywał się polski kościół. Oprócz "nielegalnych" przyjazdów o. Kaszuby zapraszano kilka razy do roku, w zależności od zgody władz cywilnych, "legalnie" pracującego kapłana dla odprawienia w kościele nabożeństwa. Lecz i na Korzec przyszedł czas. W 1962 r. kościół zamknięto. Komitet rozwiązano, a świątynię, podobnie jak inne, zbezczeszczono. To go bolało. Martwił się, czy przypadkowo nie było w tym jego winy. Tym gorliwiej zabiegał o budowę żywego Kościoła w duszach wiernych.

Okres Wielkiego Postu i Wielkanocy przeżywał w rozjazdach i duszpasterskich odwiedzinach. Z listu pisanego 31 marca 1962r. wynika, że był na Wołyniu, a potem również w Leningradzie. Tam zaopatrzył się w potrzebne mu lekarstwa, które przepisywała mu życzliwa lekarka

Elizawieta Pawłowna, [...] o której mógłbym dużo pisać, ale na razie niech Wam wystarczy, że jest to opatrznościowa osoba-doktor homeopata, która mi w Leningradzie pomaga pod każdym względem [...l. Mam też innych przyjaciół i tam, i gdzie indziej, dzięki czemu wszędzie czuję się dobrze. Oczywiście bywa rozmaicie - ale to można by zostawić do pamiętnika"112.

Lecz nie tylko Wołyń i Leningrad odwiedza, ale również Kijów, a potem i Zaporoże. Tam bowiem czekają na kapłana: "A oto teraz dojeżdżamy do Zaporoża. Sienkiewiczowskie Dzikie Pola przeszły, a teraz kompleks fabryk, kopalń, las kominów. W ogóle nic nie wiem poza tym, że jestem w Dobrych Rękach"112.

Świadomość pozostawania nieustannie w "Dobrych Rękach" pozwala mu trwać i powracać, chociaż z dnia na dzień siły jego się wyczerpywały, a z wiekiem przybywało dolegliwości. Nic więc dziwnego, że czasem nachodziły go też chwile melancholii, o czym świadczy m. in. kartka wysłana do siostry: "Alleluja-wiosna- kwiaty, a na nich jak rosa łzy. Pierwsza taka Wielkanoc, o dobrze że już przeminęła. A teraz maj - słoneczny, choć chłodny tak, jak nasze serca. Nie zawsze przebywam wśród eukaliptusów"113. Nawiedziła go bowiem nieokreślona choroba i zapewne kolejne trudności, co daje do zrozumienia w kolejnym liście: "To była pewnie grypa, czy malaria, bo trzęsło jak febra i wysoka temperatura, ale już dawno przeszło. Zresztą choroba nie najgorsze zło, a w niektórych okolicznościach może być pożądanym błogosławieństwem. Kto może niech zrozumie"114.

Minęło lato 1962 r. kiedy to napisał powyższe słowa. Był wyraźnie ścigany, skoro i z Aleksiejówka musiał znikać: "Cały miesiąc spędziłem w Leningradzie i innych komandierówkach. To, co tam przeżywałem trudno opisać. Chciałoby się powiedzieć: cud, bo rzeczywiście trudno znaleźć odpowiedniejsze słowo, choć wszystko idzie-zdaje się-tak normalnie. [...] W Leningradzie zajęli się poważnie moim leczeniem. W ogóle spotkałem się tam z nadzwyczaj serdecznym przyjęciem"115.

Zawsze powściągliwy w słowach, a poza tym ostrożny w pisaniu listów, dał jednak do zrozumienia, że przeżywał trudne chwile i doznawał cudownej opieki Bożej Opatrzności. Najwidoczniej jednak na Krymie z czasem przyciszyła się sprawa wędrownego apostoła, skoro w dniu 11 listopada, w uroczystość św. Marcina, wraca z Aleksiejówki z myślą o kapłańskiej posłudze, o czym pisał: "Niedaleko mam tam przyjaciela, któremu ten dzielny biskup paronuje. Trzeba będzie wspólnie się ucieszyć. Nie macie pojęcia, ile radości przynosi Ten, Któremu niedołężnie służę. Właściwie On sam wszystko robi, co dobre, a moje własne życie składa się z omyłek"116.

Trudno dociekać, co miał na myśli pisząc o swoich pomyłkach. Jego wrażliwe sumienie bolało nad napotykanymi trudnościami w wypełnianiu duszpasterskiej służby i zapewne nimi próbował siebie obarczać. Jednakże mimo życzliwości dobrych ludzi, nie mógł się już dłużej zatrzymać na Krymie. Przeniósł się więc do Leningradu, gdzie miał otrzymać pracę, o którą prawdopodobnie wystarała się dla niego życzliwa mu Elizawieta Pawłowna. W świątecznym liście do rodziny donosił:

"[...] Wasz Lojzek stanie za ladą sprzedawać lekarstwa. Może powiecie, że nie na toś się uczył bracie - ale różne są drogi Boże, a wszystkie prowadzą do celu-a ja co dzień wzdycham "ukaż mi drogi swoje". Teraz zresztą nic nikogo nie razi, byle tylko pracować. Wciąż czuję nieustanną Opatrzność nad sobą. W Len[ingradzie] ludzie są nadzwyczaj dobrzy -może dlatego, że przetrwali straszną blokadę z głodem i nędzą. Jestem przypisany tymczasowo u samotnej chorowitej Pani, która się opiekuje mną, choć sama niedomaga. Już to samo, że mogę się tu leczyć w centrum najlepszej medycyny, jest wielkim dobrodziejstwem. Ponieważ wypadło mi zatrzymać się dłużej niż zamierzałem, trzeba było wyszukać jakieś zajęcie. Nie wiem jeszcze jak z tym wyjdzie, ale składa się nieźle. Jest to ko[ściół], dwóch kapł[anów], piękne nab[ożeństwa], na których czasem łzy mi się cisną do oczu. Na wig[ilię] będę się starał być tam, gdzie zawsze [...]. Teraz są mi tam wszyscy jeszcze bardziej drogimi [...]117.

Pojechał więc do "swoich" na Wołyń, by im odprawić pasterkę, oczywiście gdzieś w prywatnym domu. Sercem jednak łączył się z rodziną, wspominał młodzieńcze lata na łonie rodziny i pisał; "Zdaje mi się, że dopiero teraz odczuwam w pełni, ile ciepła i świętego namaszczenia było u nas w Ten Wieczór"118. Odżyły wigilijne wspomnienia z dziecinnych i młodzieńczych lat, a na dnie duszy taił się ból rozstania z rodziną. Na święta nie otrzymał od nich żadnego listu. Nieco później smutną wiadomość, że ojciec ciężko niedomaga i że zapewne zbliża się kres jego życia. Pragnie jeszcze się z nim zobaczyć, ale otrzymanie pozwolenia na wyjazd nie było łatwe. I znowu nalegano na niego, by powracał, ale sumienie mówiło mu, że "to jeszcze nie jest głos Jego".

"A jeśli ten jedynie ważny głos zażąda ofiary i ode mnie, i od Was, co wówczas? Czy wypada powiedzieć jeszcze raz: "niech się stanie"119? Który to raz na dziwnie skomplikowanych drogach swojego życia powtarzał: "niech się stanie"?

Nowy rok 1963 zaczynał się dla niego smutno i niespokojnie. Smutno było myśleć w osamotnieniu, z dala od rodziny, o konającym ojcu. Równocześnie miał stałą świadomość osobistego zagrożenia. Gdziekolwiek się znajdował, docierała tam za nim wiadomość, że jest katolickim kapłanem, a więc pewnie emisariuszem Watykanu, że pokątnie uprawia duszpasterstwo, czyli w zrozumieniu władzy szerzy ciemnotę, oszukuje ludzi i jest wrogiem ustroju sowieckiego. Z listów jego nie wynika, z powodu jakich konkretnych zagrożeń zmieniał miejsce pobytu. Najczęściej czynił to niespodziewanie. Zapewne po otrzymaniu od dobrych ludzi odpowiedniej informacji. Tak stało się teraz. I choć w Leningradzie miał dobre warunki mieszkaniowe, a poza tym w dużym mieście zwykły szary człowiek był mniej zauważalny, to w lutym 1963 r. przeniósł się do Republiki Łotewskiej, do Dźwińska, skąd pisał do siostry:

"U mnie jest zmiana adresu i w ogóle [...]. Mówi się tu po polsku. Miła atmosfera. Mam wygodne mieszkanie - prawie z komfortem przy miłych staruszkach. Wszystko to bardzo dziwne, [...l Teraz jestem u Cioci Anieli-przyrodniej siostry mamy, która wyszła za Kozłowskiego po śmierci jego pierwszej żony. Oczywiście nie mogliście jej znać, bo jakżeby. Ale góra z górą... W Leningradzie dostałem ich adres i przypisali"120.

Zamieszkał więc u "cioci Anieli" i oczywiście niesie kapłańską posługę rodakom zamieszkującym tamte tereny. Donosił o tym siostrze w wyżej przytoczonym liście w dwuznacznych słowach: "Czasem odwiedzam chorych i innych chorych, choć to trochę daleko, ale nie tak bardzo. Czasem wyobrażam sobie, że mam przed sobą tłumy ludzi i to wystarcza"-napisał w liście z 29 marca 1963 r. Dla niego każda dusza była godna kapłańskiego trudu. Był przecież misjonarzem, czyli posłanym od Pana. Swe posłannictwo otrzymał w dniu święceń kapłańskich. Pozostaje mu wierny, składając nieustannie ofiarę z siebie. Pisał do siostry: "Próbuję sobie wytłumaczyć, że dzielą nas oceany jak misjonarzy. Właściwie jest to to samo i gasnący Ojczulek może z tym większą ufnością spoglądać w przyszłość, że złożył ofiarę Bogu"121.

Zbliżał się Wielki Post i okres Wielkanocy. Pozostawał w nieustannych rozjazdach misjonarskich, mając "czas zajęty według rozpisania -jak zwykle wiosną"122. Były to "rozpisane" wśród wcześniej powiadomionych wiernych duszpasterskie wizyty-spowiedź i Komunia Święta wielkanocna. A kiedy tak trudził się nad duszami wiernych, jego ojciec przenosił się do wieczności. Ofiara ojca-wspierała ofiarę syna. Ofiara syna-otwierała ojcu szczęśliwą drogę do wieczności. Dnia 5 kwietnia 1963 r. otrzymał wiadomość o zgonie ojca. Odprawił za niego Mszę świętą i przyrzekł sobie, że będzie często sercem przebywał na jego mogile, a do siostry napisał: "Jak to dziwnie, że właśnie dziś Matki Bożej Bolesnej, która przez to, że Sama płakała, koi nasze łzy"123. Mimo dotkliwego przeżywania zgonu ojca, nie ustawał w pracy. Z niezmąconym spokojem wspomniał o tym: "Obecnie jest mi tu b[ardzo] dobrze, jak już pisałem-rodzina stara się o wszystko i P. Bóg błogosławi. Dalszych krewnych też czasem odwiedzam, zwłaszcza w Święta"124.

Będąc zameldowanym w Dżwińsku, aby unormować swoją sytuację postarał się, a raczej postarali się dla niego wierni, o pracę. Już niegdyś w Równem próbował trudnić się introligatorstwem, co mu nawet sprawiało przyjemność, gdyż zawsze kochał książki. W Leningradzie sprzedawał zioła lecznicze. Obecnie w Dźwińsku trzymał pracę dla jego osoby zgoła niestosowną. Został palaczem w kotłowni szpitala gruźliczego. Jak trudno wyobrazić sobie o. Serafina w roli palacza. W dniu 26 lipca 1963 r. o. Serafin po odprawieniu Mszy świętej za duszę swojej matki w dniu jej imienin, napisał list do siostry:

"Jutro - całkiem powszedni dzień pracy. A więc wstanie o godzinie 5-tej (to będzie u Was 3-cia), potem Boża Godzina i śniadanie naprędce, bo na 8-mą trzeba już być na posterunku, tzn. przy pile z siekierą w tuberkuloznym szpitalu. Bo musisz wiedzieć, że od niedawna piastuję zaszczytną dołznost' koczegara i beze mnie nie ma bani ani też ognia w kuchni. Ale to wszystko razem traktuję jako służbę Bożą-więc nic nie jest ciężko. Wszyscy trzymają się zbożnej zasady św. Pawła: "Kto nie pracuje, niech nie je". Zresztą mam miłe otoczenie" -swoi ludzie, którzy wiedzą, jak sprawy stoją. Niedzielę mam do swojego użytku. W ostatnią święciliśmy imieniny Marii Magd[aleny] w Korcu. Miałem dużo radości wśród swoich [...]. Nie żal się potrudzić, żeby im sprawić radość. O moje zdrowie nie miej obawy. Przechodziłem rentgena i inne badania -i nic. Ucho się nie liczy za chorobę. Dzięki Bogu za wszystko"125.

Swoje stanowisko palacza i ciężką pracę piłą i siekierą traktuje jako służbę Bożą. Zapewne dzięki temu nie jest mu ciężko. Ma jednak wielką pociechę w tym, że miłe otoczenie -chyba nieliczne-wiedziało, że ich palacz jest katolickim kapłanem. Dzięki nim ma każdą niedzielę wolną i może spełniać swoją "dodatkową" pracę. Oni też pomagają nieudolnemu palaczowi w czynnościach, do których zapewne nie posiadał szczególnych zdolności. Pisał o tym z humorem do siostry:

"Otwieram "swój gabinet", [...] a ponieważ kocioł już wczoraj wyczyszczony więc od razu przynoszę drzewa, trocin, wiór i już bucha ogień. Dobrze by było, gdyby tak. Tymczasem bucha dym. Nic choroba nie chce iść do komina. Zowechor (zwierzchnik) niezadowolony z takiego palacza, personel ucieka czym prędzej z zagrożonego rejonu, a tobie człowieku dym oczy wyżera. Na szczęście jest drugi koczegar z lepszym doświadczeniem - coś tam odkrył, coś zakrył i dym znalazł właściwą drogę. Do wszystkiego trzeba mieć zdolność. Co innego piła i siekiera, choć też wczoraj mi zrobili wymówkę, że za grube kłody pnie rozwalają. Powiedziałem haraszo i już rąbię cieniej. Grunt brać wszystko z humorem, jak farsę. Główne to, że jutro, a raczej w niedzielę będę u swoich, [...l Będę tylko bliżej, żeby po południu móc wracać"126.

Dla pani Marii jednak wiadomość, ze jej ukochany brat na starsze lata pracuje jako palacz, była ciężka do zniesienia. Po zgonie ojca pozostawała samotna w Stalowej Woli. Siostrzeńcy, których wychowała, założyli już własne rodziny i zamieszkali we Wrocławiu. Błagała go przeto, by za wszelką cenę starał się powrócić do kraju i być bliżej niej. Na kolejne nalegania o. Serafin odpisał:

"[...] jestem przekonany, że cię dzieci kochają -a Ty je wzajemnie, bo cóż może być milszego jak czuć, ze nie dla wszystkich jesteś równie obojętnym. A cóż dopiero, jeśli ta miłość czy życzliwość posiada specjalne namaszczenie i odnosi się raczej do Niego niż do nędznego człowieka. Wiesz, o czym piszę Kochanie. Chciałbym od razu odpowiedzieć Ci, dlaczego jeszcze i teraz nie proszę o wyżyw. Właśnie teraz nie, kiedy ta służba coś kosztuje"127.

Bije z tych słów zdecydowana wola służenia Chrystusowi w jego braciach, czekających na kapłańską posługę. Chcę ją nadal pełnić, tym bardziej, że wymaga od niego ofiary. W dalszej części listu powołuje się nawet na słowa św. Franciszka, który napomniał swoich współbraci, by trwali na drodze powołania, "bo według świętej Ewangelii, nikt, kto przykłada rękę do pługa, a ogląda się wstecz, nie nadaje się do królestwa Bożego" (Łk 9, 62)128.

Pociesza ją nawet, że jego praca nie jest aż tak tragiczna, a ponadto znajduje pociechę w tym, że w pobliżu znajdowało się jeszcze pięciu kapłanów Łotyszów, którzy znali język polski. Jak widać - radość zawsze przepełnia jego serce. Nawet wówczas, kiedy dokuczała mu bieda, choć nigdy nie zabiegał o to, by wiele posiadać. Od wiernych starał się nie pobierać żadnych ofiar, tym bardziej, że ci wierni nie byli wcale bogatymi ludźmi. Zarabiał miesięcznie 30 rubli, co z trudnością starczało na utrzymanie i pokrycie niezbędnych potrzeb codziennego życia. Zadowalał się byle jakim przyodziewkiem i niezbędnie konieczną bielizną. Znalazł się niemal na skraju nędzy, skoro wspominał o tym, w liście do siostry: "nie troszcz się o moje odzienie i bycie. Przyznam się, że mnie trochę gryzło, ale przysłali mi wszystko czyściutkie, więc polowanie zabiera już mniej czasu"129. Spostrzegł jednak, że w takiej biedzie będzie mu trudno pracować. Zbliżała się bowiem zima. Zaczął zbierać rozrzucone po świecie swoje rzeczy-kołdrę przysłano mu z Sambora, koc z Równego, a w czystą bieliznę zaopatrzyli go życzliwi wierni.

W takiej niemal skrajnej biedzie, ujawnia się duch franciszkańskiego ubóstwa, ukochanej Pani Biedy, którą za przykładem Franciszka poślubił o. Serafin Kaszuba. Kiedy został zaopatrzony w niezbędne rzeczy lękał się z kolei, że ma ich za dużo. W jednym z jego listów z końca 1963 r. znajdujemy znamienne słowa: "Kiedy sobie przypomnę, że Pius X miał tylko dwie koszule, jedną na sobie, a drugą na zmianę, chciałbym to wszystko porozdawać, ale nie mam komu. Pod tym względem jesteśmy w gorszej sytuacji niż ongiś Franciszki czy Elżbiety"130. I jeszcze jedno charakterystyczne zdanie z tego samego listu do siostry Marysi: "Mówisz, że mogłabyś mi zapewnić wszelkie wygody. A komuż to potrzebne? Przecież wiesz, że to tylko jedna strona i to nie najważniejsza"131.


PRZYPISY
  1. K. Ryziński, Obrona Lwowa w 1939 r. (s. 713-739) i W. Langner, Ostatnie dni obrony Lwowa (1939) (s, 694-713). W: Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach. Wybór i oprac. M. Cieplewicz, E. Kozłowski. Warszawa 1989. - R. Dalecki, Armia "Karpaty" w wojnie obronnej 1939 roku. Rzeszów 1989. A ponadto: J. Łojek (Leopold Jerzewski), Agresja 17 września 1939. Studium aspektów politycznych. Warszawa 1990.
  2. S. Kaszuba, Strzępy, Kraków, 1994, s. 14
  3. Zmowa. IV rozbiór Polski. Wstęp i opracowanie A. L. Szcześniak, Warszawa 1990. - A. Bregman, Najlepszy sojusznik Hitlera. Studium o współpracy niemiecko-sowieckiej 1939-1941. Londyn 1958, wznowienia 1961, 1967, 1974.
  4. J.w., s. 1811-97: Przemówienie Wiaczesława Mołotowa na sesji Rady Najwyższej ZSRR wygłoszone 31 października 1939 r.
  5. J. Siedlecki, Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986. Londyn 1989.
  6. J.L. Gadacz, o. c. l, s. 523-534.
  7. O. Albin Janocha przeżył 16 lat w więzieniach, obozach i na zsyłce; do kraju powrócił w 1955 r. Zob. J.L. Gadacz, o-c. t, s. 516-517. Brat Fabian przepadł bez wieści, Kleryk Szypuła powrócił.
  8. Deportacje i przemieszczenia ludności polskiej w głąb ZSRR 1939-1945. Przegląd piśmiennictwa. Warszawa 1989. - My deportowani. Wspomnienia Polaków z więzień, łagrów i zsyłek w ZSRR. Wybór i opr. B. Klukowski. Warszawa 1989.
  9. Na podstawie własnych przeżyć autora.
  10. J.w.
  11. AP Kr.-Ap o. SK: Wywiad z T. Zychowiczem.
  12. S. Kaszuba, dz. cyt. , s. 15
  13. J.L. Gadacz, o. c. T. II, S. 429-431.
  14. S. Kaszuba, dz. cyt. , s. 15
  15. J.L. Gadacz, o. c. T. II, s. 333-436.
  16. S. Kaszuba, dz, cyt. , s. 15-16
  17. Zob. przyp. 2, s. 137: podtytuły ujęte w klamry, pochodzą od wydawcy.
  18. Ludwipol-miasteczko, pow. Kostopol, woj. wołyńskie.
  19. Karasin-wieś, gm. Maniewicze, woj. wołyńskie.
  20. J.L. Gadacz, o. c. l, s. 361.
  21. Dla lepszej orientacji w czasie wyjaśniamy, że jest już wiosna 1941 r., o. Serafin pełni obowiązki proboszcza w parafii Karasin.
  22. Niespodziewany atak 22 czerwca 1941 r. spowodował ogromne zamieszanie wśród Rosjan, którzy w popłochu wycofywali się na wschód. Pojawienie się Niemców na terenach zamieszkałych przez mieszaną ludność polską i ukraińską odsłoniło prawdziwe oblicze ukraińskich nacjonalistów. Zdawało się im, że teraz właśnie nadeszła pora dla powstania "samostijnej" Ukrainy pod opieką Niemców. W przekonaniu skrajnych nacjonalistów ukraińskich jednym z kroków zmierzających do budowy własnego niezawisłego państwa było oczyszczenie tych terenów z polskiej ludności. Dlatego rzucili hasło "Lachy za San", co pociągnęło za sobą niewiarygodną tragedię mordowanej polskiej ludności. Czy zdoła ktoś kiedyś policzyć, ile spalono wiosek polskich, ile tysięcy Polaków wymordowano w bestialski sposób? Dlatego każda, choćby najdrobniejsza wzmianka, informacja, wspomnienie z tych upiornych dni wydają się być bezcenne. O. Serafin opisuje raczej życie religijne polskiej ludności i swą pracę duszpasterską. O wyczynach UPA wspomina jakby mimochodem i nie wdaje się w opisywanie szczegółów. Ale i z tych jego dyskretnych aluzji pod adresem Ukraińców odczytujemy grozę owych dni. Zob. też: E. Prus. Atomania UPA. Tragedia kresów. Warszawa 1988, s. 161- 200 [O "wieku męskim" UPA i o prawdziwych sojusznikach polskiej samoobrony].,
  23. J. Słowacki, Poema Piasta Dantyszka. w. 575-7. Powinno być:
    "A choćby tyle w nas życia jak w kłosie,
    Co rośnie pośród gdzieś przejezdnej drogi,
    Zdeptani stokroć wstaniemy na nogi!"
  24. Dermanka-wieś, gm. Ludwipol, WOJ. wołyńskie.
  25. W rękopisie miejsce, którego nie dało się odczytać.
  26. "Kordon"- mowa tu o granicy polsko-rosyjskiej sprzed września 1939 r. "Butnie zapowiadany przez Niemców Blitzkrieg się nie udał. Armia Czerwona, wciągając wroga w głąb rozległego kaju, osłabiła jego siły. Wojna się przedłuża. Gdy front odsunął się daleko na wschód od dawnych granic Rzeczypospolitej, ukraińskie podziemie z nieopisaną brutalnością przystąpiło do tępienia polskiej ludności na Wołyniu i we wschodniej Małopolsce. Lata 1942 i 1943 były okresem szczególnie trwałym. Na terenie Wołynia powstało kilka punktów samoobrony. Jednym z nich była wieś Przebraże w pow. kiwerskim, woj. łuckim. Silnym punktem konserwacji Ukraińców byta ukraińska wieś Karasin k. Maniewicz. Ta sama, do której zawędrował na początku swej apostolskiej pracy na Wołyniu o. Serafin, Od Karasina zaczęły się łuny, które zapoczątkowały "czerwone noce" na Wołyniu.
    Zob. H, Cybulski, Czerwone noce ["O powstaniu i przetrwaniu organizacji samoobrony ludności polskiej we wsi Przebraże na Wołyniu w latach 1943-1944"]. Warszawa 1974.
    Nieco mniejszym, ale równie silnym punktem obrony Polaków stał się klasztor 00.Kapucynów w Ostrogu nad Horyniem, gdzie dowództwo obrony około pięciu tysięcy Polaków spoczywało w rękach księdza Remigiusza Krańca z Zakonu Kapucynów.
    Zob. J.L. Gadacz, o. c. l., s. 618-620 [o. Remigiusz, Bolesław Kranc].
  27. Wspomina ją też inny kapłan Zakonu Kapucynów o. Hilary, Marcin Wilk (zob. przyp. 49), który w październiku 1944 r. za zgodą arcybiskupa E. Baziaka wraz z ks. Aleksandrem Zonem ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy i o. Martynianem Darzyckim z Zakonu Bernardynów, udał się do pracy duszpasterskiej na terenach za Zbruczem. Oto fragment jego relacji przesłanej na ręce autora niniejszego opracowania: "Była to staruszka-na czas mojego spotkania z nią w 1946 r. licząca sobie około 55 lat-Teofila Ostrowska. Ona jak błędna owca, ale owca Chrystusowa-związała swe życie z Kościołem. Pochodziła z rodziny kołchoźników we wsi Medwedowo koło Emilczyna. Pozostawiła ona swojego brata z rodziną, a poszła- jak ewangeliczne niewiasty za Apostołami- za kapłanami. Osoba biedna, niepiśmienna, słabo czytająca, ale wielka duchem zapału, o sprawy wiary i Kościoła. Za kapłana gotowa życie oddać. Ona to zawsze musiała być razem z kapłanem w każdym kościele, czy w domu gdzie się dopełniała Ofiara Pańska. Organizowała przygotowanie ołtarzy, gromadzenie chorych i przygotowywała dzieci do I Komunii świętej. Kiedy ją poznałem w 1944 roku-przyznała się, że od kilku lat pomagała o, Kaszubie. Ona stanowiła i spełniała rolę łącznika pocztowego między kapłanami, W zawiniątkach przenosiła-więcej pieszo, niż w pociągach- listy poufne, Jej zewnętrzny biedny wygląd i sepleniąca mowa nie budziły politycznych czy społecznych podejrzeń. Ona też przynosiła księżom paczki do więzienia w Żytomierzu i dla mnie organizowała wśród wiernych wysyłkę paczek na Sybir. Jakie jej losy po moim aresztowaniu-tego bliżej nie znam. Po moim wyjściu na wolność w 1953 roku już o niej nic nie słyszałem. Gdzie umarła i gdzie pochowana? Jej bliższa rodzina w Medwedowie powinna wiedzieć. Życie owej Teofili (Teofili Postole), tak ją ludzie nazywali, ponieważ zimą nie nosiła obuwia, ale nogi zawijała w szmaty i łapcie z łyka wierzbowego czy lipowego, życie jej to wielka niepisana karta męczennicy Kościoła Wschodu."
  28. Działalność Armii Krajowej, o której już wspomniano, obejmowała cały kraj, podzielony na obszary i okręgi, które podlegały Komendzie Głównej- dowództwu pozostającemu w ścisłej współpracy z Delegaturą Rządu na emigracji w Londynie. W Kowlu miał swoją siedzibę komendant okręgu pik Kazimierz Babiński, ps. "Luboń". Komendzie okręgu podlegały inspektoraty w Kowlu, Łucku, Równem i Dubnie. Stąd szły informacje wojskowe, broń, żywność i pieniądze dla oddziałów licznie rozsianych w terenie. Z czasem pojawiły się na Wołyniu grupy partyzantów radzieckich, którzy niejednokrotnie nawiązywali kontakty z Armią Krajową i niekiedy z nią współpracowali. Dla polskiej ludności obozujące na Wołyniu silne oddziały Armii Krajowej były ostoją i obroną przed oddziałami UPA. Do takiego obozu Armii Krajowej dotarł-skierowany przez ks. Ekierta-o. Serafin, uciekając wraz z wiernymi przed grozą banderowców. Było to w pobliżu Kowalewicz, gdzie zresztą na plebani! ks. Ekierta rezydował dowódca radzieckiej partyzantki generał Szyłow.
    Zob. też przypis 31.
  29. Przypuszczalnie do Starej Huty; było to wiosną 1944 r,
  30. W. Romanowski, Był razem z nami. "WTK". Wrocław. R. 16: 1968, nr 15, s. 6-7.
  31. AP Kr.-Ap o. SK: List do biskupa Adolfa Szelążka z dn. 3 VIII 1944 r.
  32. AP Kr.-AP o. SK: Wywiad z J. Marcinkowskim.
  33. J.w. Wywiad z F. Marcinkowską
  34. J.w. Wywiad z A. Hryniewiecką
  35. J.w. Wywiad z A. Bagińską
  36. J.w. Wywiad z M. Łukomskim
  37. J.w. Wywiad z G. Lewtak
  38. J.w. Wywiad z J. Sawicką
  39. Polska wschodnia 1939-1941. Opr. mgr P, B. Ilustr. Felix. Rzym 1945, s. 2.
  40. K. Kersten, Ludzie na drogach. O przesiedleniach ludności w Polsce 1939- 1948. "Respublica" R. 1: 1987, nr 4, s. 54-64.
  41. Np. "Czerwony Sztandar".
  42. Wieś polska 1939-1948. Materiały konkursowe. Wyd. K. Kersten, T. Szarota. Warszawa 1965. T. l, s. 413.
  43. Por. AP Kr.: O. Hilary, Marcin Wilk, Moje wspomnienia 1944-1959. Maszynopis, S. 63.
  44. S. Kaszuba, dz. cyt., s. 90-93 (25 IV 1963 r.)
  45. AP Kr.-Ap o. SK: Wywiad z A. Hryniewicką.
  46. AP Kr.-Ap o. SK: Listy do przełożonych.
  47. J. L. Gadacz, o.c. !, s. 618-620. Zob. też: O. Remigiusz Kranc, Byłem skazany na 10 lat Syberii. "Zeszyty historyczne". Paryż 1984, zesz. 67, s. 188- 202; zesz, 68. s. 157-172.
  48. J. L. Gadacz, o.c. II. s. 415-416; zob. też przyp. 44.
  49. Zob. przyp. 7.
  50. Izydor Demurczy, Turek z pochodzenia, mahometanin, który przed ślubem z katoliczką Marią ochrzcił się i stworzył religijną katolicką rodzinę. Jego syn Ryszard czynnie współpracował z o. Serafinem. Po repatriacji z Równego osiedlili się w Świdnicy na Dolnym Śląsku, gdzie zmarli.
  51. AP Kr.-Ap o. SK: Ust z dn. [jesień] 1946 r.
  52. J.w. List z dn. 12 XII 1946 r.
  53. J.w. Listy do przełożonych.
  54. J.w. Wywiad z T. Wróblewską.
  55. J.w, List A. Dynakowskiej do M. Kaszuby z dn. 3 III 1947 r.
  56. J.w. list z dn. 18.II.1948.
  57. J.w.: Wywiad ze S. Jasieńską
  58. J.w. Wywiad z A. Gończarukiem
  59. Wywiad z Wacławą Gończaruk.
  60. List z dn. 25 VI 1949 r.
  61. List z dn. 28 VIII 1949 r.
  62. List z dn. 2 X 1951 r.
  63. J.w. List z dn. 25 VI 1949
  64. J.w. LIst z dn. 28 VII 1949
  65. J.w. List z dn. 2 X 1951
  66. J.w.
  67. J.w.
  68. J.w. Wywiad z J. Sawicką.
  69. J.w. List z lutego 1956 r.
  70. J.w. List A. Dynakowskiej do M. Kaszuby.
  71. J.w.: Listy do przełożonych.
  72. J.w.
  73. J.w.
  74. List z dn. [po 14 XI] 1956 r.
  75. List z dn. 20 IV 1957 r.
  76. J.w.: Listy do przełożonych, ten z września 1957 r.
  77. J.w.
  78. J.w.: Ust z dn. 23 VIII 1957 r.
  79. J.w.: List z dn. 9 XI 1957 r.
  80. J.w.
  81. J.w.
  82. J.w.: Wywiad z o. Serafinem Kaszuba.
  83. P. Nadeżdyn, Żerni diła kśondza Kosuby "Zdołbunowska gazeta", 11 IV 1958 r,
  84. AP Kr.-Ap o. SK: Ust z dn. 11-12 IV 1958 r.
  85. J.w. List z dn.8 V 1958 r,
  86. J.w.
  87. J.w. List z dn. 2 VI 1958 r.
  88. J.w. List z dn. 23 VI 1958 r. .
  89. J.w. List z dn. 26 VII 1958 r.
  90. J.w. List z dn. 27 VIII 1958 r.
  91. J.w. List z dn. 27 IX 1958 r.
  92. J.w. List z dn. 11 X 1958 r.
  93. J.w, List z dn. 15 XII 1958 r.
  94. J.w. List z dn. 22 11 1959 r.
  95. J.w. List z dn. [koniec marca] 1959 r.
  96. J.w. List z dn. 17 V 1959 r.
  97. S. Kaszuba, dz. cyt., s. 75-76 (12 IV 1966 r.)
  98. J.w. List z dn. 28 VIII 1959 r.
  99. J.w. List z dn. 28 IX 1959 r,
  100. Pisma św. Franciszka z Asyżu. Warszawa 1982, s. 100. Reguła zatwierdzona. Rozdział 6
  101. Ap Kr.-Ap. o. SK: List z października 1959 r.
  102. J.w.: List z grudnia 1959 r.
  103. J.w.: List z dn. 23 III 1960 r.
  104. J.w.: List z dn. 14 IX 1960 r.
  105. J.w. List z sierpnia 1960 r.
  106. J.w, List z dn. 6 X 1960 r.
  107. J.w. List z listopada 1960 r.
  108. J.w. List z grudnia 1960 r.
  109. J.w. List z dn. 29 XII 1960 r.
  110. J.w. List z dn. 19 III 1961 r.
  111. J.w. List z dn. 31 VIII 1961 r.
  112. J.w, List z dn. 7 IX 1961 r. Trzeba tu wyjaśnić, że brat Karol to jeden z zakonników klasztoru 00. Kapucynów w Przełomie nad Niemnem. "Brat Karol daje mi wszystko, co potrzebne", czyli hostie i komunikanty,
  113. J.w. List z dn. 19 IX 1961 r.
  114. J.w. List z grudnia 1961 r.
  115. J.w. List z dn. 26 l 1962 r. .
  116. J.w. List z dn. 31 III 1962 r.
  117. J.w. List bez daty dziennej.
  118. J.w. List z dn. 24 IX 1962 r.
  119. J.w. List z (przed 11) listopada 1962 r.
  120. J.W.
  121. J.w. List z dn. 13 XII 1962 r.
  122. J.w
  123. J.w. List z dn, 10 l 1963 r.
  124. J.w. List z dn. 24 II 1963 r.
  125. J.w. List z dn. 29 III 1963 r,
  126. J.w.
  127. J.w. List z dn. 5 IV 1963 r.
  128. J.w. List z dn. 22 V 1963 r.
  129. J.w List z dn. 26 VII 1963 r.
  130. J.w. List z sierpnia 1963 r.
  131. J.w List z września 1963 r.
  132. Zob. przyp. 96, s. 75. Rozdz. 2.
  133. AP Kr.-Ap o. SK: List z dn. 25 IX 1963 r.
  134. J.w.: List z dn. 16 X 1963 r.
  135. J.w.

    IV. W KAZACHSTANIE I TAM, GDZIE NIKT NIE DOCIERAŁ

    W trosce o pokrzywdzonych

    Pełniąc oficjalnie funkcję palacza w szpitalu gruźliczym w Dźwińsku, o. Serafin Kaszuba sercem i myślą przebywał wśród pozbawionych duszpasterskiej opieki wiernych Wołynia, Polesia, i Podola. Wykorzystywał więc każdą okazję, by do nich docierać osobiście. Od nich też dowiadywał się o losach tych, którzy w latach 1940-1941 byli deportowani ze wschodnich terenów Rzeczypospolitej daleko w głąb bezkresnego Związku Radzieckiego1. Wielu jego byłych parafian miało wśród deportowanych krewnych, sąsiadów, znajomych wywiezionych do Kazachstanu. W głębi duszy rozważał więc, czy nie wypada mu udać się właśnie w tamte odległe strony, gdzie osoba jego nie była jeszcze znana władzom lokalnym, co przynajmniej do czasu dawało możliwość szerszego apostolstwa. Teren dotychczasowej jego działalności coraz bardziej się zacieśniał; władze coraz ostrzej tropiły ślady jego obecności. Wiedział też, że wierni pozostający na dawnych wschodnich kresach Polski mieli stosunkowo łatwiejszy dostęp do kapłanów, niż ci, których ciężki los wywlókł w rozległe tereny różnych republik sowieckich. Po latach tak opowiedział o tym, jak doszło do tego, że niespodziewanie z Dźwińska, krętą drogą poprzez Krym i Moskwę, udał się do Kazachstanu: "Myśl o Kazachstanie kiełkowała długo i powoli. Pierwsze moje wiadomości sięgają mojej pracy w Rosji w czasie wojny. Było tam wielu wiernych, których rodziny zostały wywiezione w Kazachstan. Oni to udzielali informacji o ciężkim położeniu swoich wygnanych rodzin. Jednakże wtedy nie było mowy o tym, żeby kiedyś tam się można było dostać. Po dwunastu latach mojej pracy w Równem, kiedy zostałem pozbawiony pracy kapłańskiej, szukałem możliwości pracy dla wiernych w innych terenach. Przypadkiem spotkałem się w Wilnie z księdzem Prokopiewem Włodzimierzem, księdzem grecko-katolickim, który przyjechał tam uciekłszy z Celinogradu. [...]

Powrót
Licznik