Z dziennika podróży w czas przeszły
Z O S I A B.
Im więcej upływa lat mego życia, tym bardziej gęstnieje obraz mojej pamięci, od ludzi, których znałam w bardzo odległym już czasie, fragmentów zdarzeń z nimi związanych, strzępów spraw zapamiętanych, ale często dla mnie niezrozumiałych, bo odbieranych umysłem jeszcze dziecka, lub zupełnie niedojrzałej dziewczyny. Ale często powracam do tych zapamiętanych postaci, w jakiś sposób zrośniętych z moim dzieciństwem i tak bardzo żałuję, że w pewnym momencie po prostu ich zgubiłam i nigdy się nie dowiem co się z nimi stało, jaki los ich spotkał. Bo, na przykład Zosia … To była duża rodzina, rodzice i piątka dzieci, od kiedy pamiętam już dorosłych. Pan Bobrowski zdaje się Marian, był adwokatem i mieszkał z żoną Stasią i swoją młodzieżą w dużej kamienicy przy ulicy Zyblikiewicza. To było ogromne, zajmujące (chyba od frontu) całe piętro mieszkanie, którego wszystkie okna i duży balkon na I-szym piętrze patrzyły na położony naprzeciw plac Prusa i odchodzący od niego wlot ulicy Pełczyńskiej oraz bardziej na prawo narożnik ul. Jakuba Strzemię. Jakieś fragmenty, na pewno zniekształcone, tego domu zachowały się w mojej pamięci, mieszkałam tam bowiem przez kilkanaście dni, kiedy moja siostra zachorowała na szkarlatynę i musiano mnie od niej odseparować. Miałam wtedy może 6 lat. Najstarsza z piątki młodych Bobrowskich i ją pamiętam najsłabiej. Może już wtedy była zamężna? Dwie jej kolejne siostry to Jagienka i właśnie Zosia, kilkunastolatka. Dwóch synów pp. Bobrowskich to starszy Adam i Leszek. Obaj przystojni, lecz zarówno fizycznie, jak i charakterologicznie bardzo się od siebie różniący. PP. Bobrowscy, rodzice tej gromadki, to dobrzy znajomi mojej Matki, choć znacznie od niej starsi, ale nie mego Ojca. Prowadzili, w całym tego słowa znaczeniu, dom szeroko otwarty, zawsze pełen gości, hałaśliwy, bo młodzieżowy, kierujący się ciągłą zmianą mody, a więc i swoich eleganckich strojów, ceniący wykwintne dania i dobre trunki. I może dlatego, dziwnym instynktem małej dziewczynki wyczuwałam, że Bobrowscy nie cieszą się szczególną sympatią mego nieco purytańskiego ojca. Nigdy u nas nie bywali, natomiast Mama często ich odwiedzała, zabierając do ich domu nas obie. Moje drogi splatały się z rodziną Bobrowskich przez szereg lat. Początek lat 30-tych, kiedy nie miałam jeszcze 10 lat, kojarzy mi dom przy ul.Zyblikiewicza z niesłychanie podniecającymi dla mnie i Hanki przeżyciami związanymi z rajdami samochodowymi urządzanymi we Lwowie na pewno w r.1930 i 32. W 1930 były to Międzynarodowe Okrężne Wyścigi automobilowe Grand Prix Lwowa i późniejszy Grosser Preis von Lemberg – 19. Juni 1932 – Lwów. Ponieważ trasa tych, ekscytujących nas tak bardzo, zawodów biegła ulicą Zyblikiewicza oraz placem Prusa, który stanowił taką pętlę do przebycia przez rajdowców, oczywiście balkon mieszkania Bobrowskich był wprost idealną widownią, między innymi i dla nas. A tłok na tym balkonie, podobnie jak i na innych, był straszny tak, że nie mogłyśmy tam nawet swobodnie sobie z podniecenia podskakiwać. Jak wielkim dla nas przeżyciem był taki rajd świadczy fakt, że do dziś pamiętam niektóre nazwiska bohaterów tych niecodziennych dla nas wówczas zawodów. Naszym idolem był, naturalnie, zwycięzca. Niemiecki rajdowiec Rudolf Caracciola na swoim Alfa Romeo, a po nim Węgier Hartmann na Bugatti, jakiś niemiecki Broschek, Czech Sojka, no i przede wszystkim nasz Janek Ripper, jeżdżący na Bugatti. Jak pamiętam Polak, w którymś z rajdów zajął 4-te miejsce i stał się bożyszczem Lwowian. Te, oglądane przez nas z takim zapałem i emocjami zawody, wywarły znaczny wpływ na nasze wakacyjne zabawy w tym czasie. Najpierw było rozdawanie nazwisk i o nie kłóciliśmy się najbardziej, bo każde z dzieci chciało być Caracciolą lub Ripperem. Ale Caracciolę zagarniał zwykle Zbyszek, a mnie udało się tylko raz zostać Ripperem. Każdy z uczestników posługiwał się kółkiem (najczęściej tym od zabawy w serso), a napęd wyścigowej maszyny stanowiły nasze nogi. No, i zaczynało się wielkie ściganie przy nieustannych głośnych dźwiękach imitujących warkot motoru wydawanych przez nasze gardła. Tylko raz zajęłam przedostatnie miejsce. Biegaczką jednak byłam marną. Na przestrzeni lat młodzi Bobrowscy kończyli studia, zakładali rodziny, rozstawali się z ulicą Zyblikiewicza, a nawet ze Lwowem. Adam został dyplomatą i przez kilka lat (może nawet do wojny) pracował w naszej ambasadzie w Berlinie. Tam też się ożenił z przemiłą Niemką, Possy i miał z nią śliczną córeczkę, którą pamiętam jako raczkujące niemowlę, o imieniu Oleńka. Przyjeżdżał z rodziną do Polski i na którychś wakacjach spotkaliśmy się z nimi dlatego tak dobrze zapamiętałam jego żonę i córeczkę. Jagienka wyszła za mąż za inżyniera leśnika, Ajdukiewicza i potem wraz z córką Haneczką osiedli gdzieś w okolicach Muszyny. Największe kłopoty były z czarującym Leszkiem, lubiącym kobiety, nocne zabawy z przyjaciółmi i swobodne życie, co powodowało, że jego studia medyczne ciągnęły się bardzo długo. Był jasnym, przystojnym blondynem, dobrze wysportowanym i zawsze był mile widzianym kompanem. Blondynką, i to niezwykle uroczą była także Zosia. Miała promienny uśmiech, dołeczki w twarzy i była szalenie dobra i kochana. Stała się moja ulubienicą, choć byłam od niej co najmniej 6 lat młodsza. Mimo tych zalet serca i urody los nie był dla niej zbyt łaskawy, a w końcu okazał się już w jej młodości nawet okrutny. Kiedy miała lat kilkanaście wykryto u niej cukrzycę i odtąd każdego dnia musiała poddawać się zastrzykom insuliny. Dowiedziałam się o tym od Mamy i moje współczucie dla niej było ogromne, choć nigdy jej o tym nie powiedziałam, Byłam ciągle jeszcze dla niej za „mała”. Na przełomie lat 20 i 30 tych powstało we Lwowie kilka studenckich amatorskich teatrzyków. Przygotowywały one tzw. Rewie czyli programy, na które składały się piosenki, skecze, monologi i występy taneczne. Niewątpliwie wpływ na tworzenie się takich teatralnych zespołów miały słynne warszawskie rewie, takie jak „Qui pro Quo” czy „Morskie Oko”. O znalezienie wykonawców takiego amatorskiego zespołu nie było trudno wśród licznej rzeszy studentów, ale o poziomie i jego trwałości decydowali autorzy tekstów i muzyki przede wszystkim. Takim wspaniałym autorem tekstów i kierownikiem artystycznym zarazem okazał się we Lwowie Wiktor Budzyński, jeden z głównych twórców przyszłej „Wesołej Lwowskiej Fali”. Dzięki niemu powstał jeszcze przed rokiem 1930 teatrzyk o nazwie „Nasze Oczko”. Stroną muzyczną w tym zespole zajął się Paweł Asłanowicz. Nieco później do Naszego Oczka dołączył chór Eryana, którego twórcą był Jan Ernst (późniejszy geograf, profesor UW po wojnie, uczeń i współpracownik wielkiego profesora Eugeniusz Romera, a także prof. Zierhoffera z UJK). Śpiewali także w Oczku Mieczysław Fogg i Barbara Kostrzewska. A trzon zespołu wykonawców to obok Wiktora Budzyńskiego jego żona Krystyna Pryzińska (po wojnie aktorka teatrów krakowskich występująca jako Ewa Stojowska), Staszek Czerny, Witek Espenhan, Jadwiga Hornowska, Halina Zalewska, Mietek Monderer, Kazimierz Wajda i …. Zosia Bobrowska. To dzięki niej byłyśmy z Mamusią, jako zupełne smarkule jeszcze, na dwóch spektaklach rewii, których tytuły („Same Hece” i „Randka pod Wiedeńską”) wryły się na zawsze w mojej pamięci, czego nie mogę powiedzieć np. o bitwie pod Cecorą. Wrażenia nasze były nieomal oszałamiające, a to głównie dzięki rytmom tanga i innych modnych wówczas tańców tam wykonywanych, żydowskim szmoncesom, które, jakkolwiek nie zawsze w pełni dla nas zrozumiałe, bawiły nas do łez oraz wpadającym w ucho i serce piosenkom. Po raz pierwszy zetknęłyśmy się z taką formą spektaklu, znając do tej pory jedynie teatralne bajki, jasełka czy „Bitwę pod Racławicami”. Te rewie stały się impulsem do naszych zabaw „w teatr” z koleżankami. Na kilka lat przed wojną, kiedy byłam już kilkunastolatką, Zosia zakochała się bardzo poważnie w p. Hermelinie. Hermelin był młodym prawnikiem, bardzo przystojnym, o ujmującym i delikatnym sposobie bycia, pięknych brązowych aksamitnych oczach, w których malował się jakiś smutek, a równocześnie bardzo przyjazny stosunek do otaczającego go świata. Małomówny i powściągliwy w swoich wypowiedziach nosił w sobie jakieś ciepło, które przyciągało. Hermelin był po prostu bardzo miłym i życzliwym człowiekiem, był także Żydem. Ogromnie go lubiłam. Traktował mnie zawsze poważnie, jak dorosłą i nie lekceważył. Kiedy dowiedziałam się, że Zosia i on zaręczyli się cieszyłam się z tego bardzo. Zosia promieniała swoim szczęściem i wiedziałam, że jest im ze sobą dobrze. Ale były to czasy nasilającego się we Lwowie antysemityzmu, czasy tworzących się bojówek, ciągle jeszcze powodujących „tylko” rozbijanie żydowskich sklepików, pobić ich właścicieli, czasy haniebnego numerus clausus na Uniwersytecie, i czasy pewnych roszad w kręgach towarzyskich niektórych elit intelektualnych. Mając wówczas 15, czy 16 lat nie bardzo było to wszystko dla mnie zrozumiałe i żyjąc w hermetycznym świecie szkoły zakonnej, dużej ilości obowiązków i własnych spraw dojrzewającej dziewczyny, w gruncie rzeczy niewiele z tych wszystkich wydarzeń do mnie docierało Nie mówiło się o tym z nami ani w domu, ani w szkole, choć na pewno Rodzice na ten temat ze sobą dyskutowali. Ale nie przy nas. Pewnego dnia doznałam szoku, gdy Mamusia, wracając od Bobrowskich, powiedziała „Zaręczyny zerwane. Biedna Mała, ale to chyba lepiej dla niej.” Nie mogłam po prostu w to uwierzyć. Dlaczego? Ale kiedy któregoś dnia usłyszałam, wypowiedziane przez Mamę w rozmowie z Ojcem zdanie „Oni po prostu ją złamali. Nie wytrzymała tego nacisku.” – zrozumiałam, że to stało się wbrew woli Zosi. Że jej wielka miłość została zniszczona. To wszystko przeżyłam bardzo ciężko jako niemy widz, nie pokazując nawet Hance, jak bardzo mnie to zabolało. Potem widziałam Zosię niewiele razy. To już nie była tamta Zosia, prawdziwa, szczęśliwa. Zdawało mi się, że patrzę tylko na jej cień, na jakąś bardzo niedobrą, nieostrą jej fotografię. Był taki lokal po wojnie w Krakowie przy ulicy św. Jana, nieduża kawiarnia o nazwie „Wschodni Targ”, prowadzona przez kilka lat przez Marysię i Kaja ze Lwowa. Tu spotykali się i bywali wyłącznie ekspatriowani Lwowiacy, którzy ciągle ze swej wschodniej części ojczyzny napływali. Każdego dnie pojawiał się w „Targu” ktoś nowy, przywożąc najświeższe wiadomości o porzuconym z najwyższej konieczności mieście i tych jego mieszkańcach, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać. Bywałam tam każdego dnia, odnajdując tu prawdziwie lwowską atmosferę i sama czekając na przyjazd stamtąd mojej Matki i Siostry, lub choćby jakieś listy czy przesyłki od nich. Pewnego dnia, czekając przy stoliku na kogoś z umówionych przyjaciół, w porze zmroku zamglonego i deszczowego późnego popołudnia wczesnej wiosny, zaczęłam przyglądać się siedzącej samotnie niedaleko mnie pani. Ależ tak! To przecież Zosia! Tylko tak bardzo zmieniona, zbiedniała i jakby poszarzała. Padłyśmy sobie w objęcia. Na pewno opowiedziała mi o swojej rodzinie, ale, niestety, zapadło to w czarną dziurę mikrokosmosu mego umysłu i niczego nie zapamiętałam, poza tym, że Zosia za mąż nie wyszła. O Hermelina nie pytałam. Poco pytać o straszną prawdę. Jedno tylko zapamiętałam, kilka słów, które były zarazem pożegnaniem na zawsze, „Ach, wiesz, za kilka dni wyjeżdżam do Kanady.” Dlaczego tam? Może tam osiedlił się jej brat Adam? Nie wiem, nie pamiętam. Po tym spotkaniu, krótkim i nieoczekiwanym, nie zobaczyłam jej, ani też nie usłyszałam o niej już nigdy.
Kraków luty 2007 |
Copyright 2007 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.