Z dziennika podróży w czas przeszły
Lwowskie zimy
Tatuńcio, mamuńcia rodzeństwo i ja... Łamiąc opłatek rodzice mówili: Ta bądźcie kochani szczęśliwi Jak długo tylko się da. Jerzy Michotek Zimy lwowskie były w przeważającej mierze bardzo białe, bardzo mroźne, bardzo słoneczne i wesołe. Piękne. Czekało się na nie tak, jak dziś czekamy na wiosnę i lato. Zachowałam w niezmierzonych pokładach pamięci tę zimę, puszystą i bardzo czystą biel, błękitno-srebrny, szybko zapadający zmrok w nasycających go ciepłym złotem świetle gazowych lamp, ten ostry zgrzyt tnący łyżwą taflę twardego lodu, ten delikatny szmer usuwającego się pod naciskiem narty puszystego, czystego śniegu. Mama nasza bardzo dbała o nasz fizyczny rozwój i przykładała, dużą wagę do uprawiania przez nas, sportów zimowych, oczywiście w takiej skali jaką ówczesne możliwości stwarzały. Niewątpliwie ułatwiały to także w dużym stopniu warunki topograficzne Lwowa, jego nierówności terenu, niezwykła bliskość okolicznych wzgórz, lasków i różnych parków, a wreszcie położenie naszego domu, w którego bramie już zakładało się narty, by zjechać śnieżną pochyłością ulicy lub wspinać się w górę po stoku znajdującym się w zakolu ulicy Zielonej przechodzącej w tym miejscu w drogę Sichowską. Doskonale pamiętam nasze pierwsze narciarskie ubiory w czasach, gdy harcowałyśmy, głównie blisko domu, na wspomnianym łuku ulicy Zielonej, by w końcu zjechać pod samą bramę naszego domu. Obie nosiłyśmy krótkie wełniane, granatowe, plisowane spódniczki i popielate, grube rajtuzy. Nosiłyśmy tylko różne swetry nakładane na co najmniej dwa inne pod spodem. Nasze buty były po prostu solidnymi, skórzanymi, sznurowanymi bucikami, które wkładało się w wiązania nart - od strony pięty otoczone dosyć wysokim skórzanym kołnierzem, czubek buta natomiast zabezpieczając skórzanym paskiem, który samemu trzeba było sobie odpowiednio mocno ściągnąć i zapiąć. Oczywiście te wszystkie grube wełny, które miałyśmy na sobie nie zabezpieczały w najmniejszym stopniu przed śniegiem, zwłaszcza, że upadałyśmy często gęsto, nie mówiąc już o tym, że uwielbiałyśmy się w nim tarzać lub obsypywać nawzajem. Zawsze był kryształowo biały. Zmieniała się tylko jego konsystencja. Czasem był bardziej wilgotny i przylepny, czasem bardziej zmrożony i sypki. I tak, po najkrótszym nawet pobycie na tej naszej łączce tkwiącej w uścisku ramion szosy, na której bardzo rzadko pojawiały się jakieś pojazdy, wracałyśmy do domu przypominając śmieszne bałwanki, a nasza mama długo musiała się mozolić, by uwolnić nasze ubrania od zbitej, tkwiącej w nich masy śniegowej. Uwielbiałyśmy te nasze zabawy na śniegu zarówno te narciarskie, jak i te na sankach. Nasze wycieczki narciarsko-saneczkowe przeplatałyśmy ślizgawką, na którą również było niedaleko, chodziłyśmy bowiem na tzw. "Czterdziestkę" (popularna nazwa wywodząca się od terenu, na którym się znajdowała, należącego do 40. Pułku Piechoty). Szło się tam oczywiście pieszo przez tzw. Kwiatkówkę i takimi wówczas jeszcze "bezdrożami" Filipówki na teren Pohulanki, a właściwie jej małego fragmentu, którym była "Czterdziestka". Przez pierwsze najwcześniejsze lata naszego ślizgania chodziłyśmy z mamusią, która ślizgała się bardzo dobrze, wraz z nami. Nasze stroje na łyżwy nie różniły się od tych, w których jeździłyśmy na nartach, ubierałyśmy tylko inne buty, do których specjalną korbką można było przykręcić łyżwy. Na tej ślizgawce znaliśmy się prawie wszyscy - uczniowie szkół ich rodzice, starsze już studiujące rodzeństwo. Dzięki mamie nauczyłyśmy się szybko jeździć samodzielnie, coraz bardziej wciągał nas wzrastający w szybkości pęd ślizgu naszych łyżew. Wzrastał nasz apetyt na poznawanie trudniejszych figur czy kroków. Kiedy opanowałam już jazdę do tyłu, która sprawiała mi wiele przyjemności, jeśli wykonywałam ją w dużym tempie, wpadłam w wir ćwiczenia tzw. "fajki", a po jej opanowaniu indywidualnym, technikę fajki stonowaliśmy zbiorowo. Im więcej udało nam się zebrać osób do tej prostej zresztą „ewolucji", tym bardziej była ona emocjonująca i efektowna. Wszyscy trzymaliśmy się za ręce, jadąc tzw. "wężem", a po nabraniu rozpędu pierwszy stanowiący czoło tego węża. nie puszczając ręki jadącego za nim łyżwiarza kucał wysuwając przed siebie jedną nogę, po czym błyskawicznie jeden po drugim jadący za nim wykonywali ten sam manewr i tak cała długa kolumna pędziła jak strzała dopóki wystarczyło mocy rozpędu. Oczywiście, często w trakcie tej ewolucji zdarzały się wypadki puszczania rąk, wywracania poszczególnych osób, co tworzyło wesołe zamieszanie, pewien chaos i okrzyki niezadowolenia w kierunku tych, którzy popsuli cały efekt i wysiłek, po czym zabawa zaczynała się od nowa. Na dwa lub trzy lata przed wojną przestałyśmy chodzić na "Czterdziestkę" i jako już bardziej "dorosłe" zaczęłyśmy jeździć tramwajem na znacznie dalej położoną od nas ulicę Pełczyńską, na którą wjeżdżało się od ul. Zyblikiewicza mocno i jechało aż do położonej tam dużej, chyba największej we Lwowie i wówczas najmodniejszej, zimowej ślizgawki. Rozległa, jasno oświetlona i dobrze utrzymana, a przede wszystkim rozbrzmiewająca, każdego dnia dźwiękami wojskowej orkiestry przyciągała "Pełczyńska" - bo tak ją od nazwy ulicy nazywano, młodzież, przede wszystkim studencką i licealną. Tu spotykałyśmy się całymi grupami z koleżankami i znajomymi chłopcami z męskich liceów, a nawet, co było wielkim przeżyciem, z młodymi ludźmi w czapkach akademickich, tu rozpoczynały się pierwsze flirty, szaleńcze zakochania przy dźwiękach lekkich, jak śnieżny puch, walców straussowskich. Sezon łyżwiarsko -saneczkowo-narciarski zaczynał się we Lwowie wcześnie, zima bowiem wraz ze śniegiem i mrozem wkraczała tu często już na parę tygodni przed Bożym Narodzeniem. Dla nas wtedy, kiedy na lekcji robót ręcznych nauczycielka ogłaszała "A jutro przynieście na lekcje kolorowe bibułki, kolorowe papiery, klej i nożyczki. Będziemy robić łańcuchy na choinkę". A potem dni śmigały już w zawrotnym tempie pomiędzy szkołą, saneczkami i łyżwami, wieczornym mozolnym klejeniem czy wycinaniem nowych zabawek, które miały zawisnąć na choince, wszystko to spowite w jedno podniecające i teraz mające się spełnić marzenie o Gwiazdce. O tym wyśnionym wieczorze, kiedy Anioł odwiedzi nasze lwowskie domy i przyniesie wymarzone przez nas prezenty, kiedy na białym obrusie z szeleszczącym pod nim sianem zakwitną na talerzach barszcz z uszkami królewską purpura, a po wszystkich łazankach, pierogach, karpiach w różnych postaciach na stole pojawi się kutia z pszenicy, maku, orzechów i miodu, taka, jakiej nikt w całej Polsce poza Kresami nie zna. Gabinet ojca przez długie lata otwierał się dla nas właściwie tylko raz w roku. W Wigilię i dni Świąt Bożego Narodzenia. Choinkę za zamkniętymi drzwiami tego pokoju w dniu Wigilii zawsze ubierała mama i robiła to cudownie, niczym bajkowa wróżka zamieniająca rosłą, pachnącą jodełkę zajmującą swoja zieloną bryłą nieomal pół pokoju, w srebrzysto -złociste, przetykane barwnymi plamami, powłóczyste uosobienie naszych marzeń. Co roku wejście do tego pokoju po skończonej kolacji wigilijnej i usłyszeniu delikatnego, nieziemskiego prawie dźwięku "anielskiego" dzwoneczka, zapierało nam oddech,a widok położonych pod tym obłokiem zieleni, srebra i złota przyspieszał bicie naszych serc. W pierwszy dzień Świąt wyślizgiwałam się z łóżka bardzo wcześnie, kiedy wszyscy jeszcze spali i w koszulce nocnej siadałam w fotelu, tuż przy choince, rozkoszując się możliwością delektowania się otrzymanymi prezentami. Najczęściej były to książki, o które zawsze prosiłam. Siedząc w tym małym, szaro-zielonym fotelu, który tak świetnie widzę, czując nieomal mi policzku dotyk ostrych srebrno-zielonych igieł jodły sączących drażniący zapach żywicy, lasu, zaszytych w nich resztek zimowego wiatru, kolejno brałam do ręki tomy otrzymanych książek, gładząc nieomal bałwochwalczo ich piękne, kolorowe, czasem złocone okładki, a potem nabożnie obracałam kartki, dotykając tkwiącej w nich jeszcze. tajemnicy, czy zagadki. Okres świątecznych wakacji zimowych spędzałyśmy na nartach wśród pagórków Pohulanki lub na pełczyńskiej tafli lodowej. Gdy znów zaczynały się wszystkie nasze zajęcia mogłyśmy cieszyć się zimowym rajem tylko w wolne od zajęć popołudnia, a więc soboty, niedziele, oczywiście, czasem wtorki lub czwartki. Ile tysięcy tych sobót, niedziel czy wtorków przeminęło od tamtego czasu? I przemijają nadal, nazywają się tak samo jak wówczas. Tylko tamte sprzed setek czy tysięcy pozostały w "krainie szczególnej, w którą człowiek stary, taki jak ja, wkracza jak znużony wędrowiec, by odnaleźć w niej swój poranek.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|