Z dziennika podróży w czas przeszły
Sumpf
"Co robisz, teraz, kiedy już nie pracujesz, wnuki podrosły, żyjesz sama w świecie, który już może przestał dla ciebie być całkiem zrozumiały?" Pragnienie zatrzymania w kadrze pamięci ulotnych chwil życia, jego okruchów, które dziś wydają się bezcenne, każe mi podróżować w godzinach wolnych od codzienności, w godzinach jawy i snu, i prowadzić ten dziennik cudownej, innej od wszystkich podróży. Urodziłam się w mieście zdradzonym przez Historię i uwikłanych w nią ludzi. Ale przed siedemdziesięciu laty nie było to jeszcze miasto zdradzone, kochane późniejszą miłością beznadziejną i nostalgiczną. 70 lat temu kochało się to miasto spontanicznie, radośnie, ciesząc się każdym dniem w nim przeżytym, każdym jego domem, ulicą i parkiem. Bo to było miasto wesołe, takie bardzo swojskie, serdeczne, o szerokim geście i fantazji niebywałej. Bo to było miasto mego dzieciństwa i pierwszej młodości, miasto, dla którego nikt nie mógł pozostać obojętnym. A więc urodziłam się we Lwowie, w tym mieście, w którym żyli moi rodzice i dziadkowie. Pierwszy mój kosmos i świat to krótka ulica M. Konopnickiej, łącząca w końcowym ich biegu dwie arterie tej części dzielnicy - ulice Kochanowskiego i Zieloną. Tu, wraz z moją młodszą siostrą, najpierw jeszcze w dziecinnych wózkach, a potem trzymana za rączkę przez mamę, czy ojca, dreptałam po lwowskich brukach, poznając ten wielki, nieznany mi jeszcze świat i ludzi. Kiedy podrosłam i wszystko wokół mnie stawało się bardziej znajome i uporządkowane, bez trudu wiedziałam jak dojść do bardzo blisko położonej mojej szkoły. ss. Notre Dame przy ul. Ochronek i do jedynego w swoim rodzaju, położonego parę kroków dalej przy końcu tej krótkiej ulicy sklepu, do którego bardzo często chodziłam wraz z mamą. Właścicielem tego sklepu był lwowski, polski Żyd o nazwisku Sumpf i u niego przez długie lata, nawet wtedy, gdy z ul. Konopnickiej przeprowadziliśmy się znacznie dalej na ul. Stalmacha, moja mama zaopatrywała nasza kuchnię we wszystkie artykuły spożywcze. Do sklepu Sumpfa wchodziło się po kilku schodkach wąskimi, zwykłymi drzwiami, a ponieważ lokal ten nie posiadał wystawy, a jedynie normalne okno, dominującymi wrażeniami po wejściu do niego był półmrok wypełniający jego czworokątną powierzchnię, podkreślony jeszcze ciemnymi kształtami ustawionej naprzeciw wejścia lady sklepowej i wielkich szaf za nią stojących, mieszczących wiele półek na towary. Tak wiec pierwszymi wrażeniami były półmrok przedziwny, niesłychanie złożony, lekko drażniący, ale przyjemnie odbierany zapach oraz cisza. Najbardziej ekscytująca dla mnie była lada zastawiona niczym stragan jakiegoś bliskowschodniego bazaru całym wachlarzem przysmaków fascynujących ciekawe spojrzenie dziecka. Prawdziwy Sezam, magicznie kolorowy i niepokojący zmysł dziecinnego smaku. Na jednym końcu lady piętrzyły się wysokie stożki głów cukru niczym śnieżne szczyty Alp czy Himalajów zanurzone do połowy w kartonowych, błękitnych strumieniach opakowań. Tuż obok bryły kryształków cukru lodowatego lśniły jak miniaturowe lodowce załamujące swoja strukturą wąską smugę światła słonecznego, które czasem docierało do tego pomieszczenia. Ach! cóż to był za przysmak, z którym nigdy potem się nie spotkałam. Przed położeniem go na wagę kupiec uderzał w taka kryształową bryłę małym młoteczkiem i za chwilę trzymało się w dłoni papierową torebkę napełnioną cukrowym kruszcem. Istna magia! Tuż obok zakątka lodowej scenerii, ułożone na szklanych paterach mocno i egzotycznie pachnące rożki świętojurskie, specjalne ciasto napełnione bakaliami i różnymi nieznanymi korzeniami, a obok łamany szczególny przysmak przypominający nieco znany wszystkim piernik, ale bardzo specyficzny w smaku. W sąsiedztwie tych kuszących ciast szklane klosze i słoje napełnione wszelkimi rodzajami cukierków, barwnymi landrynkami, irysami, sugusami, czekoladowymi pastylkami obsypanymi drobnym tęczowym maczkiem, dalej czekolady i czekoladki w tekturowych, płaskich pudełkach, długie prostokąty "Danusi" w tonacji niebiesko-granatowej oraz, będąca absolutną nowością biała, piankowa czekolada "Eos", chyba firmy Wedel, oraz cała gama wyrobów świetnej lwowskiej firmy Höflinger. Druga połowa lady nie oszałamiała już tak bardzo oczu kilku czy kilkunastolatki, uginała się bowiem pod blokami masła, kulami i prostokątami twardych serów, puszkami sardynek, a tuż obok wspierały ja pękate beczki z kapustą, znakomitymi śledziami matiasami i czasem pojawiającymi się małymi beczułkami kiszonych rydzów. Głębokie, ciężkie szuflady szaf stojących za ladą kryły w sobie cukier, mąkę, różne rodzaje kasz i grochu, które to towary sypane były specjalną szufelką do papierowych toreb. Nie budziły one mojego zainteresowania w przeciwieństwie do wyżej położonych półek zastawionych barwnymi pudełkami i blaszanymi puszkami herbat, kawy i kakao, słoikami z przyprawami, wszystko to pachniało jakże mocno i ciekawie. Nie było tu tylko wędlin i alkoholu. Nad wszystkimi tymi dobrami czuwał prawie bezszelestnie - on, Sumpf, zawsze we własnej osobie. Kiedy otwierało się drzwi sklepu, natychmiast zza lekkiej zasłony wewnętrznego przejścia wynurzała się bezgłośnie postać Sumpfa. Szczupła, niezbyt wysoka, okryta nieodmiennie szarym, mocno wykrochmalonym i zapiętym na wszystkie guziki fartuchem. Mocno wyblakła fotografia jego twarzy odbita w mojej pamięci ukazuje mi ją pociągłą, omal ascetyczną, o wybitnych semickich rysach, której cera, niewątpliwie "na skutek bardzo silnego zarostu, mimo starannego jej ogolenia, zawsze kolorytem zbliżona była do szarości stali. Lekko pochylony w ukłonie, wyrażającym zarówno szacunek, jak i zawodową gotowość, Sumpf wypowiadał tradycyjne "ca-je rączki" i pytanie "czym mogę służyć szanownej pani rektorowej?". A gdy zakupy zostały zarobione wpisywał je kolejno do małego zeszytu, mama bowiem stosowała system dokonywania zakupów "na książeczkę", tzn. płaciła za nie miesięcznie, "na pierwszego". Bardzo często sumy podliczane skrupulatnie przez Sumpfa w owej książeczce wydawały się mamie wyższe niż wskazywałyby na to dokonane zakupy, co jednak w żadnym wypadku nię świadczyło o braku zaufania do uczciwości kupca, która przez lata całe była niepodważalna. "Panie Sumpf, czy to na pewno nie pomyłka?"- A Sumpf dyskretnie pochylał głowę i nieco ściszonym głosem tłumaczył: "Pani rektorowo, to panna Haneczka (moja bardzo łakoma siostra), pani może nie wie, ale wraz z koleżanką prawie codziennie po szkole jest u mnie, no... i lubi sobie coś słodkiego kupić na drogę do domu". "No cóż panie Sumpf...". Mama wstrzymywała się od jakichkolwiek komentarzy, zatrzymując je na później do rozmowy z moją siostrzyczką, i nie powracając już do poprzednich wątpliwości wyciągała przeciętnie około dwustukilkudziesięciu złotych. "I co ja mam z tą Hanką robić?" - mruczała pod nosem tak cicho, gdy już obie znalazłyśmy się na ulicy, że ledwie to słyszałam. Nie wiem co stało się z Sumpfem. Podobno niedługo po wkroczeniu Niemców do Lwowa w 1941 r. został zastrzelony na ulicy przed swoim dawnym sklepem, którego wówczas już nie prowadził. Kiedy w roku 1971, po 26 latach nieobecności, przyjechałam na parę dni do Lwowa i stanęłam u zbiegu ulic Ochronek i Sakramentek, zobaczyłam drzwi sklepu zabite deskami, jego okno przyciśnięte drewnianą okiennicą. Skurcz gardła, który przez czas mojego pobytu w tym mieście nie opuszczał mnie na chwilę, stał się prawie nie do zniesienia. Patrzyłam na grób jeszcze jednej legendy mego dzieciństwa i rozstrzelany świat narodu, który był jej cząstką.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|