Z CYKLU "Rodzice”
Pobrali się 20 sierpnia 1921 r. w Kościele św. Andrzeja we Lwowie (oo. Bernardynów ). Ona – niewysoka, drobnej budowy, o szaro-niebieskich oczach i wspaniałych, bujnych popielato-blond włosach, Maria Antonina Waleria Lang, najczęściej nazywana Marylą, Maryleczką, przez niego mego Ojca – Marysieńką. On – średniego wzrostu, już wówczas z pewną tendencją do tycia, o niebieskich oczach – Stanisław Tadeusz Niemczycki, przez nią, moją Mamę, nazywany Stachem, a w chwilach wielkiej czułości – Siasiem. Stoi: Mama - Maria Lanżanka, siedzą: Zofia Sygietyńska i jej brat Tadeusz, późniejszy założyciel zespołu “Mazowsze”. Mama, po ukończeniu medycyny, pracowała jako asystentka dr Pawła Kucery ( Czecha, który po jakimś czasie powrócił do Pragi ) w Katedrze Higieny i Mikrobiologii Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Prof. Aleksander Zakrzewski w swej książce “Sanatorium Mariówka i medycyna” na str.172, pisząc o prof.Kucerze, takie o niej zdanie wtrąca – “w ćwiczeniach dzielnie pomagała mu pełna subtelnej urody dr Maria Lang, późniejsza żona profesora i rektora Akademii Weterynaryjnej.” Zamieszcza także w tej książce jej zdjęcie z prof. K. ( Wzmiankowana książka wydana została przez Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu w r. 1975) Rodzice – Szeszory (1931) Różnica wieku między moimi rodzicami była ogromna. Ojciec , zawierając związek małżeński miał już lat 49, gdy ja się urodziłam 50, Był starszy od mojej Matki o 21 lat. Nie miało to jednak żadnego wpływu na łączącą ich wielką, prawdziwą miłość, na pewno jednak nie idyllicznie sielską, płynącą spokojnie szeroko rozlanym nurtem, ale często burzliwą, przypominającą górski potok nieustannie rozbijający się o mijane głazy i kamienie. Ta burzliwość pożycia zawsze jednostronnie powodowana była przez Mamę za sprawą jej natury czy usposobienia. Niesłychanie pobudliwa, łatwo wpadająca w gniew, czy nawet pasję, często prowokowała sprzeczki, a nawet małe awantury. Robił to z wyjątkowym talentem, niełatwo byłoby komukolwiek innemu wywołać je, mając za kontrpartnera mego Ojca, człowieka wyjątkowo zrównoważonego, o niesłychanie łagodnym, pokojowym i nade wszystko pragnącym spokoju usposobieniu. I właśnie ten spokój, o który w większości wypadków rozbijały się fale burzliwej natury Mamy, ta niemożność wywołania równie mocnego odzewu ze strony Ojca, doprowadzały Mamę do strasznej irytacji, bezsilnej w swym impecie, bo kwitowanej przez Ojca odejściem do swoich zajęć i spraw na długie, długie godziny. Takie spontaniczne wybuchy pretensji lub po prostu chęci wyładowania swej niezrównoważonej natury, wywoływane były najczęściej jakąś odmową wyłożenia dodatkowych funduszy na bardzo lekkomyślnie dokonywane przez Mamę zakupy, lub spokojne zwrócenie jej uwagi na stałe przekraczanie profesorskiego budżetu. Te powtarzające się od czasu do czasu starcia domowe zamieniały się potem niejednokrotnie w kilku dniowe okresy milczenia, których obie z Hanką bardzo nie lubiłyśmy. Wprawdzie nie dotyczyło to nas, ale specyficzna atmosfera w domu i cisza przy rodzinnym stole dawały się nam we znaki. Potem, gdy nastrój Mamy zmieniał się diametralnie powracała harmonia i wielka miłość Rodziców, tylko na krótko tłamszona, wybuchała z nową siłą. Ojciec – dr Stanisław Niemczycki jako Rektor Akademii Medycyny Weterynaryjnej we Lwowie (rok 1926/27 ?) Kiedy wspominam i analizuję to pożycie moich Rodziców z perspektywy kilkudziesięciu lat oraz po doświadczeniach własnego życia, wydaje mi się, że to wejście Mamy w życie małżeńskie nie było dla niej tak proste. Młodość swoją przeżyła w trudnym okresie I wojny światowej, w pewien sposób czynnie biorąc w niej udział. Należała do tego pokolenia, które urodzone jeszcze w niewoli, u progu dorosłego życia wywalczyło niepodległość. W swym wielkim patriotyzmie należała do tajnych organizacji niepodległościowych takich jak Zarzewie, Kuźnica, Drużyny Strzeleckie i wraz z nimi przebyła część szlaku Legionów Piłsudskiego. Była żołnierzem I Brygady Legionów Polskich i pracownikiem Naczelnego Komitetu Niepodległościowego NKN. Pamiętam jak mi opowiadała o poznaniu i dłuższym zetknięciu się z samym Piłsudskim , kiedy to Naczelnik na szlaku bojowym gwałtownie zaczął poszukiwać kogoś stenografującego, lub bardzo szybko piszącego, aby podyktować swoje plany strategiczne. Wszystko działo się w namiocie Piłsudskiego, który dyktował, a właściwie mówił do siebie szalenie szybko, bez chwili przerwy. Trwało to kilka godzin. Mamie zesztywniała prawie zupełnie ręka od trzymania ołówka, kręciło jej się w głowie, ale wytrwała. Powracając do mojej myśli, uświadamiam sobie, że jej młodość przytłoczona wojną, a potem w dalszych latach wojny wytężającą pracą nad ukończeniem studiów medycznych i równocześnie konserwatorium w klasie fortepianu, a wreszcie rozpoczęcie pracy zawodowej nigdy w pełni nie wyzwoliło w niej tej młodzieńczej radości życia i beztroski nie pozwoliło na zabawy, w których znalazłby ujście jej bujny temperament. Zakochana w dużo starszym od siebie mężu, od razu stała się “szacowną” panią profesorową, a niedługo panią rektorową, matką dwójki małych dziewczynek. Ojciec, jak pamiętam z najwcześniejszych lat swojego życia, nie popierał wypraw Mamy ze znajomymi na dancingi, co Mama przez jakiś czas praktykowała. Jeżeli chodzili wspólnie na jakieś dostojne bale, Ojciec już wtedy chyba nie tańczył (a może nie tańczył nigdy ?), robił jej później lekkie wyrzuty, że flirtowała, a przecież Mama miała wtedy trzydzieści parę lat. Otwarcie boiska sportowego w ogrodzie Akademii Weterynaryjnej Przemawia Ojciec – w środku Haneczka Jakże lubiła kupić nowy kapelusz, czy sukienkę. Kapelusz musiał być koniecznie od Oberwaldera (znana wiedeńska firma). Sukien nie kupowało się wtedy gotowych, ale “dawało się szyć’ i przez jakiś dłuższy okres szyła je Mamie p.Stanisława Woycicka, związana długie lata z teatrem lwowskim krawcowa, a właściwie “kreacjonistka’, pani o dużej kulturze i poczuciu smaku. Płaszcze i inne okrycia szyła Mamusia u Haubena, polskiego Żyda. Szył dobrze i znacznie taniej niż krawcy Polacy. Zresztą wiadomo było, że każdy Lwowiak miał swojego Żyda, zaprzyjaźnionego i lojalnego . Tatuś, który uważał, że Polak powinien popierać wszystko co polskie, a nie żydowskie, ukraińskie, czy niemieckie, niezbyt chętnie widział Mamy Sumpfów i Haubenów, zapominając, że sam miał wielu przyjaciół właśnie wśród Żydów i nigdy się ich nie wyparł. Ojciec, typowy naukowiec i społecznik, rzadko bywał w domu. Wiele czasu spędzał w swoim laboratorium na Akademii, namiętnie oddawał się swojej pracy społecznej, wyżywając się we wszelkiego rodzaju przewodniczeniu, prezesowaniu, otwieraniu (np. nowych stadionów, ulic, instytucji) a nade wszystko propagowaniem idei skautingu (sam był harcmistrzem Rzeczypospolitej do końca życia ), otwieraniu się Polski na morze (prezes Ligi Morskiej i Kolonialnej ) oraz idei przyjaznych stosunków międzynarodowych, co łączyło się z jego prezesowaniem licznych “towarzystw przyjaźni z...” (pamiętam, że z Rumunią, Jugosławią, Francją). Nic więc dziwnego, że rzadko bywał w domu. Wpadał tylko na obiad i krótką popołudniową drzemkę. Często wyjeżdżał do stolicy i innych miast Polski, rzadziej za granicę. Jeżeli wieczory spędzał w domu, to najczęściej w swoim gabinecie, przygotowując swoje prace naukowe do druku. Miał zdolności językowe i ciągle, przy tym nawale swoich zajęć, uczuł się jakiegoś nowego języka, jeżeli wiązało się to z jego wyjazdem do kraju, którego języka jeszcze nie znał (np. przed wyjazdem do Jugosławii uczuł się serbo-chorwackiego, co doskonale pamiętam). Potrafił jednak znaleźć i trochę czasu dla nas. Najczęściej, kiedy przychodziłyśmy do ogrodu Akademii po szkole. Wychodził wtedy do nas po swoich zajęciach, brał jedną czy drugą z nas na małe okrążenie po bieżni otaczającej wewnętrzne boisko ogrodu i rozmawialiśmy. Pamiętam niektóre z takich rozmów, które lubiłam szalenie. Potem wszyscy razem, we czwórkę wracaliśmy do domu na rodzinny obiad. Oczywiście nosił zawsze garnitury, nienagannie wyprasowane koszule i krawaty wybierane przez Mamę. Nosił też zawsze kapelusz, najczęściej tzw. “borsalino” lub “habig”, a na specjalne okazje melonik (czarny naturalnie) a w lecie biały, płócienny kaszkiet. Uwielbiał muzykę poważną i choć sam na fortepianie grał bardzo słabo, czasami siadał do gry na cztery ręce z Mamą. Lubił śpiewać, a miał miły ciepły głos, śmiać się, opowiadać kawały. Nigdy nie palił ani nie pił jako harcerz. Lubił też grać w bridge’a i chodził od czasu do czasu do Kasyna Literackiego, gdzie miał swój męski stolik. Zasiadali przy nim, jak pamiętam, między innymi mój ojciec chrzestny prof. dr. Kazimierz Bocheński i prof. Sieradzki. Jeszcze w latach 30 kiedy już na pewno nie był młodzieńcem, w krótkich wolnych chwilach swego pobytu na Akademii lubił zagrać w tenis. W tenis zresztą grała cała nasza rodzina, my od kilkuletnich dziewczynek. Warunki do tej sportowej zabawy były znakomite, gdyż na terenie ogrodu Akademii były do dyspozycji dwa dobrze utrzymane korty, użytkowane przez pracowników u7czelni, a czasem studentów. Urodził się w r.1872, a więc jedna trzecia życia mego Ojca zakotwiczona była w wieku XIX i w jakiś sposób ta fin- siecl’owość tkwiła w nim zawsze. Życie swoje sam sobie wypracował i ukształtował, nie zawdzięczając niczego nikomu. Jego matka, tzn. moja Babka, Anna Kossowska owdowiała kiedy on był jeszcze małym chłopcem. Utrzymywała siebie i syna z bardzo skromnej emerytury po mężu. Pamiętam taki wieczór zimowy, kiedy wracałam z Ojcem we dwójkę do domu i w momencie gdy mijaliśmy narożnik ulicy Szewczenki i Zielonej Ojciec pokazał mi widoczną na tyłach domów mała nędzną kamieniczkę oficynową, mówiąc “ popatrz, tam gdzie to małe oświetlone okienko mieszkałem jako chłopiec. Było nam bardzo ciężko i w zimie nie mogliśmy często kupić nawet opału, aby ten pokoik ogrzać. Było w nim tak zimno, że na ścianach mieliśmy nie rzadko szron.” Gdy podrósł i był już w gimnazjum, udzielał korepetycji i w ten sposób pomagał matce. Nie mogłam o tym nigdy zapomnieć i ilekroć wieczorem zimowym wracałam do domu przystawałam w pobliżu tego miejsca, wypatrując w tym małym, biednym domu tego chłopca, który stał się moim Ojcem i tej nie znanej mi kobiety, mojej Babki. Był bardzo wszechstronny i interesował się wielu zagadnieniami poza swą dyscypliną zawodową tj. chemią, - np. polityką, o której wówczas nie miałam pojęcia. Na czytanie beletrystyki nie miał czasu, ale pamiętam, że lubił Londona i to w oryginale, a nie w tłumaczeniu. Miał dobre pióro, łatwość pisania i mówienia, dla tego chętnie przemawiał. Kochałam Go całym swym dziecinnym sercem. Nazywał mnie zawsze “Duda” albo “Dudek” i był przedobry. Kiedy Mama w latach dwudziestych chłonęła nowy wiek i poddawała się rytmowi shimmy i foxtrota, nowej modzie krótkich sukien, krótkich włosów i wysokich obcasów i kapeluszy, Ojciec kochał Mamę romantycznie i po staroświecku, nie rozumiejąc tego nowego rytmu świata, który Ją pochłaniał, a od którego pragnął Ją odgrodzić, dopatrując się w nim jakiejś nieskonkretyzowanej przez Niego niemoralności. Umarł 12 maja 1943 r. w naszym okupacyjnym mieszkanku przy ulicy Zielonej, po niespełna jednodniowej, nagłej chorobie (wylew) a dla mnie zawalił się świat. Po raz pierwszy w swym życiu zobaczyłam śmierć, która była bukietem białego bzu położonym przeze mnie na nieruchomych rękach, pod stężałą twarzą mego Ojca. Czerwiec 2003.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|