Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Święty Jan Kulczyk

Jest bardzo gorąco i nawet tu, na tym skrawku cienia w naszym przyblokowym ogródku, w jaki się wcisnęłam ze swoim “plażowym” krzesłem , czuję się bardzo sennie, przytłoczona rozmiarem upału i zamkniętym prostokątem zieleni. Nie ma tu przestrzeni, zapachu macierzanki i błękitnych plam “żabich oczek” , jak tam, na Górkach, w tym dalekim, ale równocześnie boleśnie realnym mieście. I znowu przebiegają koło mnie te dwie Małe. Jednej z nich, tej grubszej, o bardzo okrągłej buzi, przekrzywiła się kokarda we włosach i śmiesznie zwisa jej nad jednym uchem. Druga z nich ciągnie mnie za rękę i woła:

“Biegnij z nami ! Najszybciej jak tylko możesz!”
“Nie mogę, jestem stara i taka bardzo zmęczona.“ odpowiadam.
“A dokąd biegniecie ?”
“Do Janki i Zbyszka. Bawić się! Bawić!” woła ta grubsza.

Ach, prawda ! Janka i Zbyszek Szymonowiczowie. Najwierniejsi, najmilsi i niezastąpieni towarzysze zabaw w naszym dzieciństwie i wczesnej młodości. Nasze mamy poznały się w czasie spacerów, kiedy co najmniej jedno z dzieci każdej mamy jeździło jeszcze w wózku, a fakt ten spowodowany był bliskością naszych miejsc zamieszkania (my – przy ulicy Konopnickiej, , a Szymonowiczowie przy Domagaliczów),. Zbyszek starszy był ode mnie zaledwie o kilka miesięcy, a z kolei Janka plasowała się między mną a Hanką i z Hanką od pierwszej klasy chodziły razem do szkoły aż do roku 1941. Oczywiście do szkoły przy ulicy Ochronek 8.

Rodzina Szymonowiczów była starą rodziną ormiańską i ta ormiańskość ukształtowała piękne i szlachetne rysy twarzy p. dr Stanisława Szymonowicza, prawnika, wykonującego we Lwowie zawód notariusza. Jego brat, Władysław, był profesorem na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza i, jak wiem od Mamy, pierwszy napisał podręcznik do histologii w języku polskim dla studentów medycyny, dotąd bowiem uczono się tej dziedziny wiedzy z podręczników w języku niemieckim.

Te same cechy ormiańskie, co jej ojciec, miała Janka, bardzo do niego podobna. Długi, pięknie ukształtowany nos, typowo ormiański, rozumne, dobre oczy dosyć głęboko osadzone, a całość buzi przypominająca delikatnie rzeźbioną kameę. Ciemne, ale nie czarne, włosy obcięte na pazia okalały tę dziewczęcą twarzyczkę, tchnącą dobrocią, ciepłem łagodności i spokojem. I taką była w tych odległych latach, i taką pozostała do dzisiaj.

Zbyszek, już zupełnie z wyglądu nie ormiański, bo podobny do matki, od dzieciństwa naznaczony był dotknięciem Muzy. Niebywale muzykalny, obdarzony nadzwyczajnym słuchem, od kilkuletniego chłopca wdrażany był w karierę pianisty, co nakładało na niego ogromne obowiązki codziennego ćwiczenia gry na fortepianie. Całe jego dzieciństwo było przez to odmienne, gdyż przez szereg lat nie chodził normalnie do szkoły, ale uczył się w domu, zdając potem do gimnazjum, aby jak najwięcej czasu mógł poświęcić doskonaleniu swego talentu.

Matka naszych przyjaciół, p. Zdzisława, nazywana przez naszą czwórkę “Zdzisią” była najbardziej ukochaną przez nas ze wszystkich znanych nam mam. Przedobra i przezacna, zawsze pogodna i uśmiechnięta, pozbawiona jakichkolwiek nawet śladów egoizmu, małostkowości czy złośliwości. Uwielbiałyśmy ją. Czasem, kiedy byliśmy już starsi, rozśmieszała nas swoją dziecinną prawie naiwnością w podejściu do naszych zabaw czy dziecinnych rozterek, ale bardzo ją szanowaliśmy. Nosiła “cwikery “ – już dziś zupełnie nieznane – a nie okulary i do dziś widzę jej najpoczciwsze w świecie oczy patrzące na mnie przez te owalne szkiełka połączone u nasady nosa złotym złączeniem, podczas gdy jej pracowite dłonie zawsze coś szydełkowały, wyszywały, czy też naprawiały.

Zdzisia i nasza Mamusia bardzo się lubiły, choć tak były różne od siebie.

Zbyszek, po wojnie oddał się karierze pianistycznej (był jednym z laureatów pierwszego powojennego Konkursu Chopinowskiego), kompozytorskiej i pedagogicznej, związawszy się do końca życia z Akademią Muzyczną w Łodzi, której został profesorem. Koncertował w całej Polsce i za granicą.

Janka pozostała z rodzicami we Lwowie i po ukończeniu farmacji, przez dziesiątki lat pracowała w aptece przy placu św. Zofii. Przeżyła w tym samym domu i mieszkaniu całe swoje życie, stając się równocześnie kolejno obywatelką Rzeczpospolitej w okresie naszego dzieciństwa, Związku Radzieckiego, Generalnego Gubernatorstwa, ponownie Związku Radzieckiego i wreszcie wolnej Ukrainy.

Zdrzemnęłam się chyba trochę, bo nagle wyrwał mnie z dziwnego stanu zadumy głosik drugiej Małej, bardziej nieśmiałej.

“A może dzisiaj przyjdzie święt... ?” urwała zdanie.
“Kto ?” zapytałam.
“No, wiesz, ten czarodziej, święty Jan...”

Ależ tak, oczywiście, z niewiadomych powodów nazywałyśmy p. Jana Kulczyka, woźnego katedry mego Ojca, na Akademii, świętym Janem Kulczykiem i był on naszym ulubieńcem. Ilekroć zjawiał się w naszym domu, przynosząc Ojcu jakieś służbowe listy czy papiery, z głośnym wołaniem “ przyszedł święty Jan Kulczyk!” biegłyśmy do niego, a on nas witał serdecznie, często unosząc każdą z nas wysoko nad swoją głową i pytając “ Coby ta chciały panienki, żeby im dzisiaj pokazać?”. A my wołałyśmy jedna przez drugą “Tę sztuczkę z kartami, nie, tę ze sznurkiem, albo znikającą chusteczkę, a może tę z pieniążkiem i pudełkiem od zapałek?” A potem zafascynowane patrzyłyśmy na jego magiczne sztuczki pokazywane zresztą bardzo zgrabnie, i aż do wieczora głowiłyśmy się, jak też on to zrobił ? Czasem śpiewał nam jakieś lwowskie piosenki, lub naśladował głosy zwierząt i ptaków. Był typowym lwowiakiem, zawsze pogodny, uśmiechnięty, w czapce na bakier. Niewysoki i drobny , z małym wąsem, stale ubrany w taki niby-uniform – granatowe już nieco sfatygowane ubranie z marynarką ze stójką pod szyją, zapinaną na złote, choć już nie błyszczące guziki. I te guziki imponowały nam szalenie. Na pewno nie miał łatwego życia. Z żoną i kilkorgiem dzieci gnieździł się w ciasnej, służbowej suterenie, w domu Akademii przy Kochanowskiego 67.

Zapamiętałam jego dwie córeczki, Zosię i Michalinę, zwaną później Haliną, z którymi czasem bawiłyśmy się w ogrodzie. Zosia umarła bardzo młodo na gruźlicę, kiedy cała rodzina znalazła się na Dolnym Śląsku. Z Haliną spotykałam się w latach 80- i 90-tych w Krakowie gdzie mieszkała wraz z mężem. Odwiedzałam ją w jej miłym i gustownie urządzonym mieszkaniu, gdy umarł jej mąż, a ona sama była już bardzo chora. Zawsze wtedy wyciągała wielkie kartonowe pudełko z lwowskimi skarbami – fotografiami i oglądałyśmy je, wspominając. Jakże daleko, od lat, była od tego zapewne niełatwego dzieciństwa, a jednak uparcie powracała wraz ze mną do tamtej ulicy, domu, kasztanów ogrodu tak obficie darzących nas wiosną kwieciem, a jesienią kolczastymi owocami...

Jagusia, a naprawdę Anastazja, zjawiła się w naszym domu w czasie, kiedy jeszcze nie było mnie na świecie. Była Ukrainką i pochodziła z podlwowskiej wsi Zboiska. Wściekły pies, który się tam pojawił, pogryzł podobno prawie połowę jej mieszkańców i wszyscy oni pojawili się w Państwowym Instytucie Higieny we Lwowie, gdzie Mama pracowała jako bakteriolog. Wśród poddających się serii bolesnych zastrzyków, dokonywanych przez Mamę, była właśnie Jagusia. “Zakochała się“ w mojej Mamusi od pierwszego wejrzenia i kiedy zastrzyki skończyły się, pojawiła się znów u Mamy z propozycją pomagania jej w gospodarstwie domowym. Mama na to przystała i tak Jagusia powoli stawała się domownikiem naszej rodziny. Nigdy nie mówiła po ukraińsku, a będąc bardzo religijną nie chodziła do cerkwi, ale zawsze do kościoła. Gdy byłyśmy małe śpiewała nam jakieś ukraińskie dumki czy pieśni w tym języku, co nam się podobało z racji swej odmienności. Nauczyła się doskonale gotować, a za jej ciastami i ciasteczkami przepadała cała nasza rodzina. Ze względu na postępujące lata i wrodzone kalectwo (utykała na jedną nogę ) mieszkała już potem samodzielnie, przychodząc tylko czasem do pomocy w gotowaniu jej młodym następczyniom.

Niewątpliwie byłyśmy do niej przywiązane, z biegiem lat jednak jej religijność przekształcała się w niezdrowy fanatyzm, którego zaczęłyśmy się bać po prostu. W czasie odwiedzania przez nią naszego domu wpadała jakby w trans i w swoich długich tyradach zamieniała się w jakiegoś proroka, lub cierpiętniczą oblubienicę Chrystusa, z którym rzekomo rozmawiała, przy czym jej oczy nabierały dziwnie niepokojącego blasku. Niejednokrotnie, mając już po kilkanaście lat, unieruchomione jej przemówieniami umierałyśmy ze strachu, dopóki Mamie nie udało się jej wyprowadzić z tego dziwnego stanu. Kiedy jednak była normalna, stawała się znów “naszą” Jagusią najlepiej znającą nasze ukochane przysmaki i potrawy. Tak, wspaniałe były jej pierożki z powidłami posypane utartymi migdałami i te rozsypujące się w buzi w swej kruchości ciasteczka czekoladowe, nie mówiąc już o wigilijnej kutii, która była najlepsza na świecie.

W tym momencie ta tłuściutka Mała smętnie westchnęła i powiedziała: “Ale te marcepanki od Zaleskiego, które przynosili nam ciocia Ola i wujcio Kazio też były pyszne!”

Widzę ich przed sobą – moich rodziców chrzestnych – którymi byli dr Henryka Sawicka, lekarz ginekolog, zawsze przez wszystkich nazywana Olą i prof. dr Kazimierz Bocheński, ordynator Kliniki Ginekologiczno – Położniczej przy ul. Pijarów. Oboje niskiego wzrostu, ze znaczną tendencją do zaokrąglenia swych postaci. Ona zawsze w okularach tkwiących w twarzy o drobnych rysach, on z przystrzyżonym wąsikiem i wiecznym “małym smutkiem” w oczach patrzących na świat z ogromną dobrocią i mądrością do wszystkiego co żyje. Ciocia była niezamężna. Pochodziła z Rosji, z Jekaterynosławia, skąd wraz z matką przegnała ją rewolucja 1905 roku do Kraju, do Lwowa. Tu, wraz z moją Mamusią, studiowała medycynę i bardzo z Mamą się zaprzyjaźniła.

Wujcio Kazio znakomity i bardzo ceniony w swoim zawodzie, uwielbiał i kochał dzieci, które na świat sprowadzał, tak jak m.in. nas obie. Sam ich nie posiadał, ożenił się bowiem z wdową z dwoma synami. Kochał tych swoich pasierbów Jana i Henryka de Lapierre (pierwszy z nich to znany po wojnie we Wrocławiu okulista, drugi znalazł się gdzieś za morzami), ale byli oni już dorośli i nie zaspakajali jego potrzeby kochania i troszczenia się o istoty dopiero życie poznające. Stąd jego, ich oboje, bo Ciocia nie zaznała macierzyństwa, miłość do mnie, ich chrześniaczki, i Haneczki. Oboje byli dla nas źródłem nie kończącej się radości, każde bowiem ich przyjście związane było z obdarowywaniem nas, zależnie od okazji, drobniejszymi lub cenniejszymi upominkami, a ponieważ oboje byli zamożni upominki te znacznie przewyższały możliwości moich Rodziców w tym zakresie. Jednym z ostatnich takich, zapamiętanych upominków był dla mnie pierścionek z ametystem, niestety dosyć szybko zgubiony przeze mnie.

Z końcem wojny, po śmierci żony wujcia, pobrali się i razem expatriowali do Wrocławia. On zdążył jeszcze przez kilka lat być ordynatorem powstałej tam Kliniki Ginekologiczno – Położniczej Akademii Medycznej w tym mieście, a po jego śmierci jego b. asystenci i adiunkci, wówczas już profesorowie, stali się wybitnymi lekarzami i naukowcami, zajmując czołowe stanowiska w tej gałęzi medycyny nie tylko we Wrocławiu, ale w całym kraju.

Złożyłam moje krzesło i poszłam w kierunku swojego balkonu. Po drodze pomiędzy kępami floksów zobaczyłam już tylko znikające sylwetki tych dwóch Małych, a w trawie leżącą niebieską kokardę. A więc jednak ją zgubiła...

Kraków sierpień 2003

Copyright 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik