Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Kochanowskiego 4

To był taki nieduży, jednopiętrowy, już wówczas, w latach dwudziestych XX w. stary dom. Dom staruszek, o dużej, drewnianej bramie wjazdowej, prowadzącej do wielkiej sieni, czy też przejazdu, otwierającej się na podwórko. Jako numer 4 był drugim, czy też trzecim budynkiem prawej strony ulicy Kochanowskiego, jeśli skręcało się w nią z Piłsudskiego. Ta prawa strona, w swym początkowym biegu zabudowana niskimi i bardzo skromnymi kamieniczkami, jaskrawo odbijała od znacznie zamożniejszych i piękniejszych jej sąsiadek położonych po stronie lewej.

W sieni tego budynku, po jej prawej stronie wchodziło się na klatkę schodową prowadzącą na I piętro, a jej drewniane stopnie tajemniczo trzeszczały, nawet pod naporem stopy dziecka. Z podestu tego jedynego piętra prowadziły jedyne drzwi, na których odczytać można było ze skromnej tabliczki napis SZKOŁA MUZYCZNA SABINY KASPAREK.

Niestety nie znam historii założenia tej szkoły, poza tym, że stało się to prawdopodobnie niedługo po roku 1918. Sabina Kasparek, wywodząc się niewątpliwie z bardzo muzykalnej rodziny, bo oprócz niej w szkole uczyły jej dużo starsza siostra oraz, przypuszczalnie, jej bratanica doktor Helena Kasparkówna – poprzednio, jeszcze przed pierwszą wojną światową, była profesorem fortepianu w szkole muzycznej znanej świetnej pianistki Heleny Ottawowej, osiadłej po drugiej wojnie w Krakowie, gdzie koncertowała i uczyła jeszcze do roku 1948 tj. do swej śmierci.

Mama zapisała nas do szkoły przy Kochanowskiego jeszcze w roku 1928 na dwa przedmioty, a to „śpiew chóralny” wówczas pod kierunkiem p. M. Będaszewskiej, i „gimnastykę rytmiczną” świetnie prowadzoną przez prof. Zofię Świątkowską. (Wyczytuję to wszystko z całej sterty zachowanych przeze mnie świadectw tej szkoły, drukowanych, jak wszystko wtedy, na grubym i mocnym papierze mogącym przetrwać następne stulecia). Dopiero w roku następnym to jest 1929 rozpoczęłam naukę gry na fortepianie u p. Ignasi Kasparek.

Pani Ignasia, siwiutka, drobniutka i niewielka starsza pani, w przeciwieństwie do swej energicznej, mocno zbudowanej siostry Sabiny, była uosobieniem łagodności, dobroci i oddania swym uczniom. Lubiłam ją, jak kogoś z kręgu rodziny, i lekcje u niej przebiegały bezstresowo. Ale trwało to tylko jeden rok.

Na zupełnie inny typ, pianistki – pedagoga trafiła Hanka. Jej pierwszą i kilkuletnią nauczycielką stała się młoda, wymagająca i raczej ostra w sposobie bycia prof. Elfryda Mullerówna, będąca kompletnym przeciwieństwem p. Ignasi.

Wśród pedagogów związanych z tą szkołą o nazwiskach mniej lub bardziej znanych w ówczesnym świecie muzycznym Lwowa, do tych drugich, których pamiętam, zaliczali się Wiktor Łabuński, świetny pianista, profesor konserwatorium krakowskiego i Egon Petri, Holender z pochodzenia, przez długi czas mieszkający w Polsce (także we Lwowie), obaj prowadzący u Sabiny Kasparek koncerty.

Ale klasą samą dla siebie, nie tylko ze względu na walory pedagogiczne, lecz bardzo wysoki poziom kultury osobistej i wrodzony wdzięk całej swej postaci była p. Zofia Świątkowska. Po studiach muzycznych u Jacques-Dalcroze’a w Dreźnie, poświęciła się pracy pedagogicznej kolejno w kilku szkołach muzycznych i lwowskim Konserwatorium, ucząc przede wszystkim rytmiki, solfeżu i śpiewu chóralnego. Na prowadzone przez nią lekcje rytmiki chodziłyśmy z wielkim zapałem, dawały nam one bowiem nie tylko fizyczne wyżycie się ruchowe, ale metoda twórcy tej dyscypliny (J.-D.) wprowadzająca ruchy ciała do złączonych z tym skojarzeń rytmicznych uczyła nas opanowania różnych rytmów w muzyce, dając tym samym impuls naszym bardzo młodym jeszcze umysłom.

W następnych latach uczyła nas rytmiki córka p. Świątkowskiej Bogna, rozpoczynająca swą pracę zawodową tuż o powrocie z muzycznych studiów w Instytucie Jacques-Dalcroze’a w Genewie. Zapamiętałam ją jako osóbkę wprost niezwykłą, kojarzącą się mnie, jeszcze dziewczynce, z jakąś bajkową postacią rusałki, czy leśnej nimfy. Była śliczną, jasną blondynką, w całej swej bardzo zgrabnej postaci emanującą niezwykłą świeżością i urokiem. Jej imię kojarzyło mi się nieodparcie z „boginką”. Na kilka lat przed wojną wyszła za mąż za syna profesora Politechniki Lwowskiej – Nadolskiego, a o jej powojennych losach dowiedziałam się tylko tyle, iż z mężem znalazła się w Argentynie.

Klasy rytmiki, choćby tylko ze względu na wielkość sali, a raczej pokoju, w którym się odbywały, nie były liczne. Najwięcej 5 do 10 uczennic. Lokal bowiem zajmowany przez Szkołę był po prostu zwykłym cztero, lub pięciopokojowym mieszkaniem, w którym, na dodatek wszystkie pokoje położone były w amfiladzie. Chcąc dostać się na zajęcia np. z solfeżu musiało się przejść przez dwa pokoje, z konieczności przemykając się przez nie chyłkiem, gdyż odbywały się tam inne zajęcia.

Parkiet był wspaniale wywoskowany i lśniący, choć stopą wyczuwało się jego drobne odchylenie od poziomu i niestety lekko uginał się gdy zgodnie z taktem z wielkim zaangażowaniem wykonywałyśmy nasze ćwiczenia – jedyne zajęcie, które traktowałyśmy z wielką przyjemnością. Będąc najzupełniej przeciętnie uzdolnionymi muzycznie, a przede wszystkim pianistycznie, obowiązki narzucone nam przez lekcje fortepianu traktowałyśmy nieomal jak niewolnicze.

Moja następna nauczycielka fortepianu, którą została dr Helena Kasparkówna (panna Hala) była wprost znakomitym, ale surowym i bardzo wymagającym nauczycielem, maksymalnie poświęcającym swój czas uczniom. Moje obowiązkowe u niej lekcje odbywały się w jej domu, co pozwalało jej dowolnie wydłużać ich czas, powiększając moje tortury.

Mieszkanie panny Halusi mieściło się na I piętrze kamienicy położonej prawie naprzeciw Szkoły, bo na rogu ul. Klonowicza i ul. Kochanowskiego, fortepian stojący w dużym salonie ustawiony był tak, że siedząc przy nim patrzyło się na mały narożny balkonik otwierający się na ulice ożywioną częstym wesołym, dźwiękiem dzwonków tramwajów przejeżdżających oddaloną może o sto metrów ul. Piłsudskiego. Późną wiosną trudno już było za tym fortepianem wytrzymać, patrząc na bujną już rozwiniętą zieleń drzew zdobiących ulicę, czując ciepło majowego słońca wpadające przez otwarty balkonik. Ale panna Halusia była nieugięta, karząc mi nieraz po kilkanaście razy powtarzać jakieś trudniejsze pasaże, arpeggia czy akordy tym bardziej, że zbliżał się termin corocznego popisu uczniów Szkoły, wówczas nazywanego „produkcją” klas różnych instrumentów, chóru i rytmiki. Ta „produkcja” zawsze miała miejsce w sali Kasyna i Koła Literacko – Artystycznego przy ul. Akademickiej 13.

Dwa zachowane programy takiej „produkcji” z roku 1930 i 1935 przypominają mi nazwiska i niektóre twarze moich koleżanek i kolegów przeżywających wraz ze mną muzyczne emocje pod dachem tej kamieniczki nr. 4 o trzeszczących schodach i krzywych podłogach, zawsze rozdzwonionej dźwiękami skrzypiec, fortepianów i śpiewem, tym dziecięcym i bardziej dojrzałym. W jej murach bywali w roli uczniów wspomniany już w innym odcinku Tadzio Machl, Alfred Muller, brat p. Elfrydy, wówczas już na kursie koncertowym, występujący często po wojnie na estradzie Filharmonii Krakowskie, Ika i Maja Strońskie, córki prof. Fortunata, profesora VIII Gimnazjum, Jurek Stefanicki, Zosia Piro, która długo pozostała we Lwowie po roku 1945 studiując tam farmację i do kraju przyjeżdżając bardzo późno, dziś już nie żyjąca, a także dobrze mi znana i bardzo sympatyczna Zosia Mackiewicz, późniejsza długoletnia śpiewaczka Chóru Filharmonii Krakowskiej, na dodatek wielka melomanka i siostra znanego dyrygenta Romana Mackiewicza. Figurują na tych programach nazwiska Marii Kuczyńskiej (prawdopodobnie córki prof. Politechniki Lwowskiej), Marii Urbańskiej już wówczas bardzo pianistycznie zaawansowanej, a przy tym mojej długoletniej, domowej nauczycielki francuskiego, Zofii Lewickiej, M. Christiansen, Elli Strohównej, Janiny Kurek, Zofii Krajeńskiej, małej Jadwigi (Dzidzi) Habelanki, siostry Jerzego również przez pewien czas związanego z tą Szkołą.

Wymieniony przeze mnie Jerzy Habela, wielki przyjaciel Zbyszka Szymonowicza, niezwykle uzdolniony muzycznie, po wojnie ukończył muzykologię i związał się z Krakowskim Wydawnictwem Muzycznym. Swoje nazwisko rozsławił wśród Lwowiaków współautorstwem (z prof. UJ Zofią Kurzową) książki zatytułowanej „Lwowskie piosenki uliczne, kabaretowe i okolicznościowe” wydanej w roku 1989 przez Wydawnictwo Muzyczne i natychmiast rozchwytanej przez lwowskich czytelników. Prof. Kurzowa, jako językoznawca opracowała naukowo teksty od strony językowej, Jerzy Habela natomiast – dokonał ich analizy od strony muzycznej.

Na dwa lata przed wojną, z niewiadomych mi przyczyn mama przeniosła nas do Konserwatorium Polskiego Towarzystwa Muzycznego, wówczas kierowanego już przez syna wybitnego dyrektora Mieczysława Sołtysa – Adama. Jako ostatni już dyrektor tej instytucji mieszczącej się w specjalnie na ten cel wybudowanym wraz z piękną salą koncertową gmachu przy ul. Chorążczyzny 7, (a działo się to u schyłku wieku XIX) dr Adam Sołtys kierował nią do września 1939, pozostając potem na tym stanowisku w radzieckim Lwowie.

Przez te dwa lata byłyśmy uczennicami klasy fortepianu prof. Lisickiej – Altkornowej i lekcje odbywałyśmy w jej willi położonej bardzo blisko nas, bo na tworzącej się bocznej Solińskiego. P. Lisicka nie była już tak wymagająca jak dr Kasparkówna i długość trwającej u niej lekcji nie przekraczała przewidywanej pół godziny, za to byłyśmy bardziej obciążone ilością przedmiotów teoretycznych odbywających się w siedzibie Konserwatorium, takich, jak zasady muzyki, harmonia, kontrapunkt czy historia muzyki.

Ale nie te ostatnie dwa lata naszej edukacji muzycznej utrwaliły się w archiwum mojej pamięci. Wszystkie moje wspomnienia z muzyką związane zawarł w sobie ten dom o trzeszczących ze starości schodach i zaludniających go, ciągle żyjących we mnie postaciach. Dom mozolnie wygrywanych gam w tonacji dur i mol, nie zawsze skoordynowanych i czystych głosików chóru dziecięcego, urywków fugi Bacha zmieszanych z fragmentami lekkiego jak taniec motyla walca Chopina, drżących tonów skrzypiec… Stoi do dziś. Patrzyłam na niego w roku 2002. Był cały świeżo pobielony, jak wiejska chata, i bardzo cichy za zamkniętymi wszystkimi oknami. Dom przy Kochanowskiego 4…

Kraków styczeń 2006


Post scriptum (październik AD 2011)

Fotografie poniższe, ukazujące lwowskich nauczycieli muzyki Polskiego Konserwatorium Muzycznego we Lwowie, m.in. Sabinę Kasparek, Helenę Ottawową, Adama Sołtysa i Zofię Świątkowską, otrzymałem od Wnuczki Zofii Świątkowskiej, Jolanty Tacakiewicz-Lipińskiej. Przekazała ona również fragment wspomnień babci Zofii z Jarockich Świątkowskiej.

“Po sześcioletniej przerwie zaczęłam dalej studiować muzykę. Uczęszczałam na 2-letni kurs nauczycielski u dyrektora Sołtysa, równocześnie pobierając lekcje gry na fortepianie u profesora Henryka Melzera w szkole pani Ottawowej. Po zdaniu matury pedagogicznej z odznaczeniem i egzaminu państwowego, owdowiawszy w tym czasie, chciałam studiować dalej i wtedy otrzymałam prospekty ze szkoły Delcroze’a w Dreźnie. Świeżo tam założonej. I tak w 1910 roku pojechałam do Drezna, gdzie spotkałam się z późniejszą wspólniczką w prowadzeniu szkoły, Florą Szczepanowską.

Razem z Florą Szczepanowską mieszkała w Dreźnie na Ferdinandstrasse 16 III. Po roku Instytut został przeniesiony do Hellerau pod Dreznem. Ukończywszy go prowadziła szkołę według własnego pomysłu i metody poznanej w instytucie.

Dalej wspomina:

Przyjechawszy do Delcroze’a natknęłam się na dwa przedmioty, o których nie miałam pojęcia i nigdy tego nie pisałam – improwizacje i solfeż. Pamiętam pierwszą lekcje improwizacji, gdy Delcroze kazał mi siąść do fortepianu i coś zaimprowizować. Z początku byłam w rozpaczy, ale we dwie z Florą zabrałyśmy się do pracy. Każdą wolną chwile poświęcałyśmy na improwizację i solfeż, czytanie z nut na dwa głosy i ćwiczenia słuchowe. Po roku wytężonej pracy, nie mając funduszy na dalsze studia w instytucie, postanowiłyśmy wrócić do Lwowa i założyć szkołę rytmiki i solfeżu. Mój brat zaprojektował mi piękny afisz i rozpoczęłyśmy dawać lekcje. Ja prowadziłam klasę dzieci a Flora panie, ponieważ zwerbowała sobie kilka kuzynek i znajomych. Jakie to były czasy i pojęcia dam! Kończąc ten pierwszy kurs w marcu, zamierzałyśmy, bowiem znowu wyjechać do Drezna, urządziłyśmy w sali Sokoła popis. Chciałyśmy zapoznać publiczność z nowością. Otóż kurs dla pań w ogłoszeniach i na programach miał zaznaczone: tylko dla pań. A przecież ćwiczyły wszystkie w czarnych kostiumach – jak kąpielowe. Ale był to rok 1911. Po kilku miesięcznym pobycie w Dreźnie otworzyłyśmy znowu naszą szkołę.

I jeszcze raz po zakończeniu roku wyjechałyśmy znowu, po raz trzeci do Delcroze’a. Niestety wojna przerwała wszystko. Wyjechałam z rodziną do brata do Poronina na rok. Po powrocie do Lwowa znowu rozpoczęłam nauczanie, w skromniejszych warunkach u siebie w domu. Zebrał się komplet bardzo miły, z zapalonymi mamami i wszystko “szło” bardzo dobrze.

Po 1917 roku Zońka prowadziła już sama szkolę, lekcje odbywały się na ul. Ujejskiego 8.

Tak to wspomina Zbigniew Haich:

Otóż do p.Świątkowskiej chodziłem na lekcje fortepianu od II -giej normalnej do V gimnazjalnej. Równocześnie przez parę lat uczęszczałem na lekcje rytmiki, gdzie w ilości 10-12 innych dzieci, ćwiczyliśmy razem z córką p. Świątkowskiej, Bogną. Włodek nie uczestniczył wtedy w tych zajęciach. Na koniec roku mieliśmy wspólne popisy przed naszymi rodzicami. To wszystko odbywało się na ul. Ujejskiego 8, na drugim piętrze. Ja mieszkałem wtedy na ulicy Potockiego. Reszta uczestników to były dzieci z inteligencji mieszkającej w pobliżu Ujejskiego. Ze znajomych to sobie przypominam tylko młodych Serwatowskich

Dalej wspomina Zofia Świątkowska:

“Flora zaangażowana do Poznania wyjechała, a ja urządzałam pokazy rytmiki i solfeżu. I tak w 1920 roku zjawił się na takim pokazie dyrektor Sołtys i zaangażował mnie do nauki “teorii solfeżu” do Konserwatorium. Odbywało się to dwa razy w tygodniu po dwie godziny. Były to bardzo skromne możliwości, co można zrobić z 30stoma uczennicami 2 razy w tygodniu po 2 godziny a ponieważ teoria często przeciągała się tak, że moje 1 godziny solfeżu kurczyło się do 20 minut.

Solfeż wtedy to było coś nowego. Kończąc konserwatorium ze wszystkimi możliwymi odznaczeniami, nigdy o nim nie słyszałam. Był to świt w wykształceniu muzycznym. Miałam wielkie szczęści, że trafiłam na takiego muzyka, jak dyrektor Sołtys, który od razu się tym zainteresował i śledził rozwój, idąc mi we wszystkich sprawach na rękę i popierając moje wysiłki.

Po kilku latach zwróciłam mu uwagę, że w ten sposób nie można mieć dużych rezultatów, uczniowie są zapaleni i chcą wiedzieć więcej i tak powstało moje dzieło: III rok nauki, już bez żądnych dodatków. Miałam coraz lepsze zespoły, które ciągle żądały więcej. Po kilku latach znowu na moją propozycje, przedłużyliśmy naukę solfeżu o jeszcze jeden rok, był to więc rok IV. Miałam już tak zaawansowanych uczniów, że mogłam popisać się nawet przed Delcrozem. Dyrektor Sołtys w dalszym ciągu interesował się moją klasą, w rezultacie moi uczniowie są dziś dyrektorami szkół muzycznych, dyrygentami, kierownikami chórów. Są miedzy nimi profesorowie szkół muzycznych.

Miałam jeszcze drugiego takiego zapalonego współpracownika dyrektor Sabinę Kasperek. Ona także po jednym z moich pokazów wprowadziła zespól solfeżu, który ja prowadziłam.”

Zofia Świątkowska w 1921 roku została zaangażowana do lwowskiego muzycznego konserwatorium, w którym pozostała, aż do jesieni 1945 roku.

W czasie II wojny Zofia Świątkowska pracowała w Konserwatorium ukraińskim, gdzie prowadziła kurs dla dyrygentów. Wspomina ten czas tak;

Zgłosiło się trzech uczniów, z nich jeden nie przychodził. Po paru miesiącach zgłosił się prosząc o podpis w indeksie, ponieważ miał skończony kurs solfeżu w Warszawie. Nie mogłam niesłyszane podpisać, prosiłam, więc aby mi coś zaśpiewał. Zaśpiewał bardzo dobrze, czysto, rytmicznie trudne ćwiczenie z modulacjami, ale potem, gdy proszę, ażeby mi powiedział, jaki trójgłos zagrałam – milczenie- pojęcia nie miał o żadnych słuchowych ćwiczeniach. Indeks nie został podpisany, a on od tego czasu nie opuścił ani jednej lekcji. Dziś jest dyrektorem średniej szkoły muzycznej we Wrocławiu.

(Pisane w latach pięćdziesiątych JTL)

Bardzo dziękuję pani Jolancie za tak ciekawe materiały uzupełniające wspomnienia pani Wandy.
Stanisław Kosiedowski


Copyright 2005 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik