Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Kasztany i cierpki zapach chryzantem

W naszym wczesnym jeszcze dzieciństwie, jesień, z pozoru najmniej atrakcyjna pora roku, niosła z sobą całą gamę wspaniałych dla nas przeżyć, jakże odmiennych od tych letnich, beztroskich, przebieganych ścieżkami karpackich połonin i lasów, rozbryzganych pianą kryształowo czystych, rwących i urokliwie szumiących rzek i potoków Pokucia i Huculszczyzny, kołysanych do snu migotliwym, tajemniczym światełkiem lamp naftowych i bezpieczeństwem drewnianych ścian tamtejszych domów pachnących lasem.

Ta atrakcyjność powrotu do Lwowa, miała w sobie różne aspekty. Jednymi z nich, a może najważniejszymi to - samo miasto i, jakże znajoma i bliska przestrzeń życia dziecka, ta najbardziej intymna, mieszcząca tatę i mamę, siostrę lub brata i jeszcze kanarka Kubusia, misia z jednym okiem lub dawno nie oglądane książeczki, czyli… d o m.

Po zachłyśnięciu się miejską cywilizacją lat dwudziestych, a więc lampą zapalaną przy pociśnięciu guzika, wodą płynącą z kranu, pudełkiem o nazwie „radio”, klaksonami samochodów i dzwonkami tramwajów ostro zgrzytających na zakrętach, różnorodnością wszystkiego, co na sprzedaż, kuszącą zza witryn sklepowych, nieomal maniakalnie oddawałyśmy się nigdy nie zaspokojonym poszukiwaniem kasztanów, sprężyście wyskakujących w swych lśniących, brązowych szatkach z wygodnie moszczonych zielonych legowisk, zbrojnych na zewnątrz w groźne kolce.

Rywalizacja była ostra, zwłaszcza gdy w alejkach, czy na stoku naszego ogrodu Weterynarii były inne, znane lub mniej znane dzieci. A potem w domu te niekończące się zabawy, konkursy, wystawy. Kto ma więcej? Kto piękniejsze? Ciekawsze w kształcie? Prezentowałyśmy nasze zdobycze w najrozmaitszy sposób, by potem, przy pomocy najprostszych narzędzi, zapałek czy też guzików różnej wielkości, ziarenek fasoli, czy grochu przekształcać je w domowe zwierzątka, gąsienice, krokodyle czy skrzaty. To był nasz ulubiony rodzaj spędzania coraz bardziej kurczącego się czasu dziennego, jesiennego.

Ale i w kuchni działy się ekscytujące rzeczy wtedy, kiedy np. na jej środek wyjeżdżała spora pękata beczka i szatkownica, przy której uwijała się Jagusia, a z której w zawrotnym tempie opadały zielonozłote pasemka główek kapusty. Na próżno prosiłyśmy się, abyśmy i my mogły choć przez chwilę „pociachać”, ale nigdy nas do tego nie dopuszczano. Tak więc tylko stałyśmy z boku i patrzyły, wykonując od czasu do czasu jedyną czynność, na jaką nam pozwolono – wrzucać przygotowane uprzednio jabłka do pękatego wnętrza nienasyconej beczki.

A jakże ciekawe było asystowanie przy przetwarzaniu całych gór wspaniałych, kapiących fioletem i wonnością lata śliwek węgierek w uwielbiane przez nas powidła, trzymane potem w ciężkich glinianych garnkach lub mniejszych, poręczniejszych szklanych słoikach krytych pergaminowym papierem. A robienie kompotów, marynowanie grzybów, przetworów z pomidorów, galaretek, czy wreszcie konfitur do mięs z brusznic (a może gogodzy?), które kupowało się na targu dopiero wtedy, gdy w lesie zważył je przymrozek. Doprawdy brakowało nam czasu, by to wszystko zobaczyć, choćby powąchać czy liznąć, zanim trafiło do słoi.

A ile atrakcji w mieście, do którego teraz bardzo często chodziłyśmy z Mamą! Tyle przecież nowych rzeczy trzeba było kupić, czy zmierzyć u krawcowej, bo urosłyśmy znów parę centymetrów. Pamiętam, że Mamusia ciągle wynajdywała nowe krawcowe, szyjące nam mundurki i sukienki. Była jedna na placu Gosiewskiego, potem jeździłyśmy tramwajem aż na ulicę Głęboką, koło Politechniki, bo to od nas było daleko, a gdy byłyśmy znacznie starsze, znów wynalazła Mama jakąś panią blisko, bo na nowo wytyczonej ulicy Michalskiego łączącej ulicę Kochanowskiego z Zieloną na wysokości, mniej więcej wylotu ulicy Torosiewicza. Wówczas stało tam zaledwie kilka willi, a droga nie była jeszcze pokryta brukiem, tylko, zwłaszcza w czasie deszczu, rozmokłą gliną.

Także i Mamusia, w jakiejś części, odnawiała swoją garderobę, więc często towarzyszyłyśmy jej w zakupach materiałów w pięknym sklepie Stanisława Wrońskiego przy placu Halickim, jeśli miała dokonać zmiany jesiennego płaszcza, jakichś podszewek, sztywników czy watoliny w małych sklepach żydowskich, bo tam towar był dobry, a znacznie tańszy, lub rękawiczek i torebki dobieranych do skrawka materiału szyjącego się płaszcza. Ale najważniejszym elementem stroju ówczesnej Lwowianki był oczywiście kapelusz, kupowany w jesieni, a potem na wiosnę. Chodzenie bez kapelusza, lub w czapce, przez dorosłe panie było w ogóle nie do pomyślenia. Mama, chcąc dorównać w tym szczególe innym znajomym i eleganckim paniom, w nakrycia głowy najczęściej zaopatrywała się u znanej i drogiej modystki pani Szałkiewiczowej. Czasem zabierała nas do niej, a myśmy te oglądania i przymierzania kapeluszy wprost uwielbiały. Poza tym nowy kapelusz oznaczał, iż poprzedni, czyli stary, zwiększy kolekcję tych, z których wolno nam było korzystać w czasie naszych zabaw czy przedstawień.

Mniej więcej po dwóch miesiącach tak bardzo nas frapujących, a co roku powtarzających się jesiennych przeżyć, zabaw i związanych z tą pora roku wydarzeń nadchodziło TO najważniejsze, najbardziej przez nas wyczekiwane jakkolwiek w tym okresie naszego życia najmniej do końca zrozumiałe – ZADUSZKI. Oczywiście przemawiała do nas i podniecała cala zewnętrzność, cała oprawa tego święta, mająca w tle zakończenie życia człowieka, jego opuszczenie tego świata. Pojęcie śmierci było jeszcze wówczas czymś zupełnie abstrakcyjnym.

„A gdzie są teraz Babcia i Dziadzio? I ciocia Róża?”

„ Poszli do Bozi, mieszkają teraz w niebie i nieustannie śpiewają tam wraz z aniołkami.” – odpowiadała na nasze pytania mniej więcej Mama. To nas nie zadowalało, gdy roztrząsałyśmy z Hanką te poważne zagadnienia. Uważałyśmy, że skoro niebo jest tak wysoko, to dlaczego buduje się im domki w ziemi, a po drugie, że to nieustanne śpiewanie nawet z aniołkami musi być potwornie nudne. Pojęcie ciała i duszy było jeszcze wówczas poza naszym zasięgiem.

Z pojęciem śmierci zetknęłyśmy się po raz pierwszy będąc w szkole powszechnej, gdy umarła na zapalenie opon mózgowych młodsza siostrzyczka koleżanki Hanki Irki Zawadzkiej, córki pana Zawadzkiego, który był zarządcą czy też administratorem wszystkich klinik uniwersyteckich. Pogrzeb Reni był naszym pierwszym zetknięciem się z tym obrzędem, na który stawiłyśmy się całymi klasami naszej szkoły.

Nastroszone białe główki, a nawet głowy, cierpko pachnących chryzantem, wynurzające się z gęstwiny nieco sztywnych listków w ciężkich doniczkach kupowali rodzice w zatłoczonych tym kwieciem oazach u wylotu ulicy Piekarskiej. Tam zaopatrywali się także w kartonowe pudełka kolorowych zniczy oraz gałązki mocno pachnące lasem i ostro wystawiające swoje igły. Scenariusz zaduszkowego filmu wyświetlanego na ekranie mojej pamięci co roku był taki sam. W pierwszy z dwóch dni świąt wyruszaliśmy po zapadnięciu zmierzchu zwykle tramwajem numer 3, z przystanku położonego blisko naszego domu, a znajdującego się obok bramy wjazdowej Dyrekcji Wodociągów przy Zielonej, skręcającego zaraz w ulicę Tarasa Szewczenki, a potem w krótki odcinek Kochanowskiego i ulicę św. Piotra, a jeśli był bardzo zatłoczony po prostu szliśmy tą samą trasą pieszo. Po dokonanych zakupach, dwie doniczki zawsze białych chryzantem dźwigał Tatuś, natomiast pozostałą trzecią oraz pudełka ze świeczkami – Mama. Nam pozwalano nieść gałązki choiny oraz sztywno powiewające na wietrze chorągiewki sprzedawane przez harcerzy. Tak obładowani kierowaliśmy się w stronę gęsto oblężonej tłumem Lwowian neogotyckiej bramy cmentarza, wówczas czerwonej od barwy tworzących ją cegieł. I to był dla nas bardzo emocjonujący moment – przejść przez nią, a właściwie przecisnąć się przez kotłujący się tłum i nie zgubić się wymagał do nas znacznej sprawności. Miałyśmy już wypracowaną metodę. Niesione gałązki i chorągiewki wsuwałyśmy między poły rozwierające się u góry naszych płaszczyków, jedną ręką chwytałyśmy mocno rękę drugiej z nas, a wolnymi zewnętrznymi rękami czepiałyśmy się z całej siły fałdu lub kieszeni kroczących przed nami Rodziców. Ta przeprawa odbywana bardzo wolno właściwie na ślepo, była bardzo denerwująca, ale kiedy znalazłyśmy się na rondzie cmentarza, gdzie napór wchodzących był już słabszy – satysfakcja była duża.

Z ronda kierowaliśmy się w lewo, w drugą od muru cmentarnego aleję pnąca się szybko w górę. Przy niej pochowana była w ziemnym grobie matka Ojca, Babcia Anna, z domu Kossowska. Oczywiście nie mogłyśmy jej znać, bo umarła dwadzieścia kilka lat przed naszym urodzeniem, u schyłku dziewiętnastego wieku. Dziś, niestety nie ma już śladu po Jej grobie.

Od Babci Anny schodziliśmy dosyć ostro w dół, znanym tylko Rodzicom „bezdrożem”, do dwóch, blisko bardzo siebie położonych grobów – Dziadków Marii i Karola Langów, z położonym na nim wysokim, kamiennym nagrobkiem i ziemnego grobu bliźniaczej siostry Mamy – Róży, zmarłej w wieku około dwudziestu lat, już dziś nieistniejącym.

I tu, w tym mrocznym zakątku tajemniczo oświetlonym blaskiem świec, pełnym krzątających się w ciszy ludzi, rozpoczynał się moment dla nas najważniejszy i bardzo wyczekiwany. Wszystko zaczynało się od wyszukania przez każdą z nas odpowiedniego patyczka, po czym krążąc pomiędzy oświetlonymi grobami i odnajdując takie, przy których nie było już nikogo, zanurzałyśmy jego koniec w roztopionej masie znicza, która w zimnym powietrzu szybko zastygała, tworzą zaczątek małej kulki. Raz zawiązaną taką kulkę należało potem szybko, ruchem obrotowym wkładać do kolejnych zniczy, dbając o przemienność kolorów, którymi najczęściej były biały, różowy, czerwony i bardzo rzadko żółty. Kulka rosła falistą linią barw, a my byłyśmy tak pochłonięte swoją zabawą, a potem szeptem prowadzoną kłótnią, której z nas kulka większa i piękniejsza, że nie raz z przerażeniem odkrywałyśmy jak bardzo oddaliłyśmy się od krzątających się przy grobach Rodziców. Zawsze jednak odnajdywała nas podenerwowana Mama zapowiadająca ostrą reprymendę w domu, o czym jednak najczęściej potem zapominała.

Wracaliśmy w gęstniejącym chłodzie i rozświetlonej czerni wieczoru, zatrzymując się i odmawiając krótką modlitwę przy grobach tych, o których jak mówił Tatuś, nie wolno nam zapomnieć. Myśmy zawsze najlepiej pamiętały Marię Konopnicką, bo losy sierotki Marysi były nam już wtedy dobrze znane.

Późny wieczór zastawał nas przy oknie naszego pokoju wpatrzone w rozpaloną złotem i czerwienią łunę wznoszącą się nad miastem. Wydawało nam się, że Lwów płonie jakąś nieziemską lawą. I tak mijał nam dzień pierwszy tych świąt listopadowych.

„A jutro idziemy do Jurka Bitschana…” – mruczała, już zasypiając Haneczka. I obie wiedziałyśmy co to znaczy i jak ważny i piękny będzie dzień następny.

Kraków wrzesień 2005

Copyright 2005 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik