Z dziennika podróży w czas przeszły
Podwórko mojej pamięci
Zimą i latem, w śniegu, deszczu czy słońcu lwowskie podwórko lat 20. i 30. jawiło się moim dziecinnym oczom niczym scenka autentycznego teatru życia, ludzkiej doli, ludzkiego losu, która od czasu do czasu na krótko uchylała swą niewdzięczną kurtynę, stając się centrum mego i mojej siostry zainteresowania. Ileż to razy biegłyśmy do okna, gdy tylko usłyszałyśmy zapowiedź, czy też sygnał czegoś "niezwykłego", wkraczającego na teren naszego podwórka. Rozpłaszczałyśmy nosy o szybę, jeśli to była jesień czy zima, wychylałyśmy nasze głowy przez szeroko otwarte okno na wiosnę i w lecie. "Haaandełe! Haaandełe! Pierze kupuję, szmaty kupuję! Haaandełe" - na podwórku pojawiał się dobrze nam znany chudy, nędznie ubrany Żyd w długim, czarnym chałacie, z długą, rozczochraną brodą, w zniszczonym, czarnym kapeluszu o szerokim, powyginanym rondzie. Uginał się pod ciężarem przerzuconego na plecach worka, z którego wyłaziły jakieś stare, podarte, kolorowe, szmaty,
sznurki... - "Mamusiu, co on z tymi szmatami robi? A może mu coś sprzedać" -pytałyśmy mamę. Było nam żal tego staruszka, który tak mozolnie dreptał od podwórka do podwórka, zdzierając sobie głos swymi okrzykami. - "To może mu znajdziesz jakieś szmaty, ale bez pieniędzy. Mamusiu! Prosimy!". - "Ależ z was nudziary" - odpowiadała mama, ale za chwilę posyłała Stefcię czy Wikcię na dół z jakimś tobołkiem, a my uszczęśliwione patrzyłyśmy z góry jak ten biedak odbierał go, wysupływał jakieś grosiki z kieszeni, za chwilę je chował z powrotem, podnosił głowę do góry i zdejmował fascynujący nas swoim kształtem kapelusz w ukłonie. Na jego twarzy pojawiało się coś w rodzaju uśmiechu, po czym szybko rozpoczynał swoje okrzyki od nowa. Kiedy przez szereg tygodni nie pojawiał się w polu naszego widzenia, niepokoiłyśmy się. Może jest chory, a może... może umarł? Innym pracującym na podwórkach człowiekiem był tzw. "ostrzyciel". Cały swój warsztat pracy, na który składał się drewniany stojak z kołem napędzanym nożnym pedałem, nosił na grzbiecie. Jego zawołanie było raczej wesołe. Puszczał swoje ostrzące koło w ruch i przy akompaniamencie jego charakterystycznego, specyficznego świszczącego odgłosu wykrzykiwał staccato: "Noo-że noo-życz-ki ta-saa-ki ostrzę!".
Jemu nie brakowało nigdy klientów. Po kolei zjawiały się na podwórku różne znajome postacie, czasem nawet tworzyła się mała kolejka. Nasze gospodarstwo domowe również korzystało z jego niedrogich i solidnych usług. Kiedy go dłuższy czas nie było mama z irytacją mówiła:
"Kiedyż on znowu przyjdzie, tak mi się stępiły te duże nożyce". A myśmy zachwycone były ilością klientów i cieszyłyśmy się im więcej ich było. Bardzo wesoło rozbiło się nagle, kiedy na podwórku pojawiała się grupa grajków, łyczakowskich batiarów w przykrótkich, wytartych marynarkach, fantazyjnie zawiązanych szalikach zamiast krawatów i zawadiacko przekrzywionych kaszkietach. Jeden z nich grał na harmonii, jeden na skrzypcach, a jeszcze jeden lub dwóch na mandolinach. Ci, od momentu wejścia na podwórko rozpoczynali muzyką i głośnym śpiewem całą serię dobrze znanych tang: milonga, łyczakowskie, ta ostatnia niedziela, by potem przejść do skocznych sztajerków, walczyków, a wreszcie słynnych ballad lwowskich. Towarzyszyło temu raptowne i głośne otwieranie okien na wszystkich piętrach. Najbardziej lubiłyśmy słynne "Tango łyczakowskie" tak często rozbrzmiewające w naszym rozśpiewanym mieście. Hulaj bracie, fajno, gdy harmonia gra! Mroczne i szare podwórko rozbrzmiewało nagle kaskadą nie zawsze skoordynowanych dźwięków, melodią na przemian skoczną, wesołą i smętnie dramatyczną zaklętą w argentyńskim rytmie tanga jak w "tej ostatniej niedzieli" czy "miłości, która ci wszystko wybaczy". Podrygiwałyśmy radośnie przy oknie, dopingując równocześnie mamę do przygotowania jakiegoś bilonu - oczywiście chciałyśmy, aby było go jak najwięcej . Gdy wreszcie go dostawałyśmy, owijałyśmy go w kawałek oddartej gazety i energicznie wyrzucałyśmy przez okno, starając się trafić tuż pod nogi grających. Teraz już takie groszowe zawiniątka padały ze wszystkich pięter, a my pilnie patrzyłyśmy gdzie upadają. Jeśli któregoś z tych zrzutów żaden grajek nie zauważył, wołałyśmy głośno - "tam, proszę pana, za trzepakiem", albo "tam, w rogu koło rynny". Grajek szarmancko nam się kłaniał, szedł we wskazanym kierunku i przeważnie bezbłędnie zawiniątko odnajdywał. Zupełnie innym rodzajem muzyki rozbrzmiewało podwórko, gdy zjawiał się na nim kataryniarz. Pojawiał się cicho, bezszmernie, rozstawiał przed sobą coś w rodzaju małej szafki na składanych nóżkach i dopiero po dłuższej chwili, od momentu kiedy rozległy się pierwsze dźwięki katarynkowej melodii docierał do nas cichy, raczej monotonny szmer. "Kataryniarz!" wykrzykiwałyśmy i już byłyśmy przy oknie, lub na kuchennym ganku, przyglądając się znanej nam już postaci starego, niewysokiego człowieka, obracającego cierpliwie w sposób robiący wrażenie wielkiego jego znużenia, czy też utrudzenia, korbą katarynki. Melodia, nawet skoczna, niosła w sobie jakiś smutek, smutek mechanizmu, którym była napędzana i smutek malujący się w postaci tego starego człowieka, który zarabiał na chleb żmudną wędrówką po podwórkach i automatycznym wprawianiem w ruch swej wysłużonej katarynki. I znowu błagałyśmy mamę, żeby nam dała jakieś pieniądze i żeby ich było dużo, bo "on jest taki biedny". A potem powtarzał się scenariusz wyrzucania datków i śledzenia, gdzie upadły i czy dużo ludzi rzuciło. Oczywiście ilość ofiarowanych pieniędzy nie dorównywała tej, którą rzucano grajkom z harmonią i to nas w jakiś sposób bolało. Nasze dziecinne serca pragnęły, ażeby wszyscy pojawiający się na naszym podwórku ludzie, którzy przychodzili tu po swój chleb codzienny, otrzymywali go w obfitości, bez względu na swój wiek i to, co nam mogli ofiarować. Swoje usługi ofiarowywał także mieszkańcom Lwowa krzepki mężczyzna pochodzący, jak mówiono, z gór, którego wygląd i sylwetka znikły z mojej pamięci. Pozostał tylko w niej jego mocny i doniosły głos "Gaaarnki drutuję" "Gaaarnki łatam!". "Hanka! Druciarz przyszedł!". I chociaż to, co się działo z jego pojawieniem nie było specjalnie atrakcyjne i spektakularne biegłyśmy obie do okna, przyglądając się jego klienteli, do której zresztą zaliczało się i nasze gospodarstwo domowe, zawsze bowiem znalazł się jakiś garnek, rynka czy kociołek wymagający naprawy. Łatanie dziur było dla mnie czynnością zrozumiałą. Druciarz rozgrzewał do białości jakiś stop metalu na specjalnym przenośnym piecyku, lokując go później w dziurze garnka i odpowiednio uklepując. Nie bardzo tylko mogłam się połapać na czym polegało owo drutowanie i tylko raz wpadł mi w ręce rondel, którego rączka musiała odpaść a potem została przez naszego druciarza przemyślnie cienkimi drucikami przymocowana. Jak on to robił? Była to jeszcze epoka długoletniego trwania dóbr codziennego użytku, a nawet ich przechodzenia z pokolenia na pokolenie - fakt, który dzisiaj wydaje się po prostu anachroniczny.
Zjawiały się na naszym podwórku Cyganki w brudnych, ale kolorowych, długich spódnicach, wołające z charakterystycznym przyśpiewem: "Po-oowróżyć! Pooowróżyć!, sprzedawcy past do butów i szczotek, Żydzi oferujący gorący bób czyli "heisse bobełe" i wyjątkowe okazje w postaci żyletek, brzytew, czy lusterek... Nie ma już dziś podwórkowych ostrzycieli noży, druciarzy garnków, handlujących starych Żydów z pejsami w czarnych chałatach, których widok dla mojej córki i wnuczka byłby równie egzotyczny, jak pojawienie się w okolicy ich domu karawany wielbłądów. Przeminął ten cały korowód postaci tworzących prawdziwą, nieuświadomioną wówczas przeze mnie dramaturgię życia, pozostawiając jedynie zamglone obrazy i odległe dźwięki w takim rzadko odwiedzanym podwórku mojej pamięci.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|