Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

DAKTYLOWE ŚWIĘTA

A wszystko zaczęło się w sklepie p. Sumpfa, o którym szczegółowo pisałam w moim pierwszym lwowskim wspomnieniu. W tym niewielkim sklepie u zbiegu ulic Sakramentek i Ochronek. Rok? Któryś z pierwszych lat trzydziestych. Lwów, jak przeważnie o tej porze, mroźny, opatulony śniegiem, w słońcu migocący i mrugający wesoło złotymi refleksami kryształków lodu. I już rozkolędowany..

A my, z Mamusią, u Sumpfa, w tych dniach przedświątecznych, jak nigdy normalnie, zatłoczonego. Jest ciasno i gwarno, ale nam z Hanką niezbyt wesoło. Stoimy z boku i przyglądamy się. Ona, jak zwykle, tęsknie wpatrzona w boczna szafkę z tabliczkami czekolady, pudełkami chałwy i słoikami kolorowych landrynek. Ja przyglądam się klientkom w kolejce. Jest tu Ańdzia od Cioci Oli z Piekarskiej 11, Kasia (ta gruba) z Domagaliczów od Szymonowiczów… Zamyślam się trochę i przypominam sobie, że przecież tu, niedaleko, zaraz za rogiem, przy Sakramentek 22 mieszkała moja Babcia. Może i ona tu przychodziła? Miałam 2 lata, gdy umarła, a więc tak niedawno. Zawsze chciałam mieć choć jedna babcię. Brakowało mi jej. Ta babcia nazywała się Maria Klaudia. Znałam ją z fotografii i portretu i wydawała mi się prześliczna. Podobno miała fiołkowe oczy, i to frapujące mnie, romantyczne imię - Maria Klaudia…

- „… ta wyrzuć paniusiu te sobake na ulice. Szczeka i szczeka, ze zwariować można.”
- „ Buzie zamknij se na kłódke, sumsiadko. Toż to żadna sobaka, ino czysta rasa, samiuteńka rasa jamniczki. A wyrzuć ty se sama! W taki mróz psinke małom - na ulice!”
To Ańdzia z Kasią zaczęły swoje pogaduszki. Chyba znudziło im się to czekanie. Pan Sumpf niespokojnie podnosi głowę, wyciąga ołówek zza ucha, stuka nim ostro w ladę i … zaczyna wypisywanie rachunku klientce. To Karusia Cioci Oli tak zdenerwowała Kasię.

A teraz wreszcie Mama odczytuje swoje zapotrzebowanie z kartki. Ilość towarów wkładanych przez nią do wielkiej siatki zrobionej ze sznurka niebezpiecznie rośnie.. i
- „Ach, Panie Sumpf, byłabym zapomniała, jeszcze daktyle.”
- „W pudełku czy na wagę, pani rektorowo?”
- „Na wagę, panie Sumpf, na wagę, bo to na tort. No, i oczywiście bez pestek.”

UFFF!!! Nareszcie wychodzimy, a te feralne daktyle, tu kupione, leżą spokojniutko w torbie Mamy. Na placu Gosiewskiego mijamy sporą grupę sprzedawców choinek, ale bez większego zainteresowania, bo my już mamy. Taką ogromną, pachnącą i pod sam sufit. Wciągamy nosem powietrze. Niestety, jest zbyt mroźno, aby uchwycić choćby nikły zapach lasu.

Jedną z ulubionych kuchennych prac Mamy, bo takie codzienne gotowanie ją nie bawiło i robiła to Jagusia, było pieczenie tortów. Zresztą doskonałych. Był więc tort orzechowy przekładany masą, która była elementem zmiennym - (kawowa, waniliowa, czekoladowa), jabłkowo-migdałowy - jedna warstwa mielonych migdałów na spodzie, druga z wysmażonych jabłek, wszystko oblane lukrem cytrynowym, pomarańczowy, kruchy przekładany pianką owocową, pischinger, królewski… Nigdy nie byłam tak zapalonym kibicem przedświątecznych prac w kuchni jak Haneczka. Najbardziej mnie interesowało garnirowanie i zalewanie galaretą szczupaka na ogromnym półmisku i plecenie warkoczy z ciasta na wigilijną ogromną struclę, w której to sztuce mistrzynią była Jagusia.

W tych ostatnich dwóch dniach przedświątecznych, zamęt w kuchni był trudny do opisania. Bo i pieczenie ciast i mięsa, czy tez drobiu i gotowanie karpi i szczupaka, i różne mielenia, ucierania, krajania, ubijania… A przy tym na placu boju zostały już tylko Mama z Jagusią. Stefcia raniutko wyjechała do swojej Brzozowej pod Rzeszowem i jej pokoik przy kuchni stał pusty.

Ale Hanka to uwielbiała. Ja natomiast wycofywałam się do pokoju z choinką (przez nas zwaną drzewkiem, bożym drzewkiem) i powolutku rozwieszałam na jego kłujących i mocno pachnących gałązkach przygotowane świecidełka. Kiedy pojawiał się Tatuś, trzymający się z daleka od całego tego kuchennego harmideru, pomagał mi, nieraz przy pomocy stołka, rozwieszać te wszystkie papierowe i skorupkowe zwierzątka, aniołki, gwiazdki i łańcuchy, szklane bańki i czerwone jabłuszka, a przede wszystkim mocować kolorowe świeczki, które były chyba najważniejsze, nadające drzewku blask i jego szczególne migotanie i aurę - na wyższych gałązkach sięgających prawie sufitu. Lubiłam te chwile z Ojcem. Emanował zawsze spokojem i dobrze czuliśmy się razem.

Którejś zimy w tych pierwszych latach trzydziestych Wigilia wypadała w niedzielę i wiele rodzin obchodziło ją z różnych powodów dwukrotnie, bo już i w sobotę. I tak właśnie było z nami. Na wcześniejszą, sobotnią Wigilię zostaliśmy zaproszeni do kuzyna Ojca, emerytowanego majora WP Eustachego Niemczyckiego, wujcia Tucha i jego drugiej żony, cioci Hali. On miał syna z pierwszego małżeństwa, Stanisława, znacznie od nas starszego, w czasie II wojny bohaterskiego AK-owca, adiutanta jednego z naszych generałów (którego?), dzielnego i pełnego nieomal ułańskiej fantazji. Lubiłyśmy wujków Tuchów, a zwłaszcza ciocię, osobę niesłychanie pogodną, zawsze roześmianą, mającą świetne relacje z dziećmi, jakkolwiek sama była bezdzietna.

Tuchowie mieszkali przy ulicy Ziemiałkowskiego, tuż nad Ogrodem Jezuickim, w pięknym ogromnym mieszkaniu, z którego do dziś zapamiętała jedynie fortepian i kuchnię. W każdą niedzielę toczyli regularne bridge’owe boje z moimi rodzicami.

Ta przed Wigilią utkwiła mi w pamięci, ponieważ Ciocia Hala zaproponowała nam, że, jeśli przyjdziemy wcześniej, zobaczymy jak ona robi strudel wiedeński. I rzeczywiście. To było coś nieomal magicznego. Okrągły stolik nakryty białą serwetą opadającą prawie do ziemi, a na środku stolika kula lśniącego od tłuszczu ciasta. Z tym ciastem ciocia wyczyniała nieprawdopodobne dla nas rzeczy. Zręcznie go naciągała we wszystkich kierunkach, poczym rozciągające się boki zwijała z powrotem wraz z serwetą. Znów serwetę wraz z ciastem rozciągała, ciągnąc go coraz mocniej. I tak powtarzała te rozciągające czynności wielokrotnie, aż ciasto przylegające do serwety wyglądało coraz bardziej ażurowo, całe podziurawione i cieniutkie jak papier. Te zręczne zabiegi ciotki zrobiły na nas ogromne wrażenie, skoro zapamiętałam je do dzisiaj.

Gdy przyjechałam do Lwowa po raz pierwszy po jego opuszczeniu, w r. 1970 lub 71, oczywiście odwiedziłam ciocię. Było to już po śmierci jej męża. Mieszkała w tym samym domu, ale teraz wchodziło się do niej kuchennymi schodami od podwórza, a to co jej pozostawiono to była kuchnia i mała służbówka. Resztę mieszkania zajmował jakiś dygnitarz rosyjski. W kącie kuchni stał ten sam stolik, na którym powstawało owo „zaczarowane” wigilijne ciasto wiedeńskie, czyli strudel.

Ta prawdziwa Wigilia, celebrowana zawsze we własnym domu, w aurze świątecznego, jeszcze bardziej radosnego niż zwykle Lwowa, była dla nas wieczorem od miesięcy wyczekiwanym. Zaspokajał on nasze poczucie piękna i czegoś jeszcze przez nas niezdefiniowanego, jakiejś wzniosłości, nasz zmysł smaku i słuchu (kolędy!), choć w tym drugim przypadku w stopniu mniejszym niż w pierwszym, bo nie docierały do nas dźwięki bicia dzwonów kościelnych, kościoły były bowiem położone od nas zbyt daleko. A równocześnie tkwiła w tym wieczorze jakąś tajemnica i oczekiwanie. Dodatkowy talerz przy wolnym miejscu przy nakrytym stole, rozbudzał naszą ciekawość. Przyjdzie? Czy tez nie? Gdy poznałam już Baśnie Andersena moim marzeniem było, aby tym kimś pojawiającym się w wieczór wigilijny w naszym domu była „dziewczynka z zapałkami”.

I tym razem Wigilia spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Wprawdzie „dziewczynka” się nie pojawiła, barszcz był odrobinę za słony, kilka uszek z grzybami się rozkleiło, Haneczka „ciapnęła” łyżeczkę kutii zamiast na talerz, na sam środek obrusa, a ja potrąciłam czarkę z resztką kompotu z jabłek i gruszek, który popłynął brązową strużką po pięknej serwecie Mamusi - ale za to wszystkie prezenty były wspaniałe, a Rodzice zasiedli do fortepianu i grali na cztery ręce nasze ulubione kolędy. A na koniec Mama przyniosła kilka wąskich kawałków tortu daktylowego z jeszcze nie zastygniętym czekoladowym lukrem - „na spróbowanie” - i powiedziała, że jakiekolwiek zbliżenie się do drzwi spiżarni jest najsurowiej zakazane ( a były w niej dwa torty i wszystkie inne przysmaki). I to był zaczątek owego „daktylowego dramatu”, który miał się jutro rozegrać.

Już prawie zasypiałam, kiedy Hanka wysunęła nogi spod kołdry i wstała. „Co się dzieje?” - zapytałam, a ona zamruczała, że „brzuszek ją boli” i opuściła pokój. Znów zasnęłam, a kiedy się zbudziłam zobaczyłam moją siostrę skradającą się do łóżka, miętoszącą coś w ręce, a zaraz za nią Mamusię uchylającą drzwi pokoju. „Czy wszystko w porządku, dziewczynki?” Zobaczyłam jak Hanka nerwowo naciąga kołdrę i mruczy niewyraźnie „tak, tak, Mamo”. I zaraz zasnęłam na dobre.

„Jezus Mario !!!” Rozpaczliwy ton głosu Mamy i jego wyjątkowe natężenie sprawiły, że nieprzytomnie usiadłam na łóżku, jak wyrzucona jakąś sprężyną. Było już jasno. Na środku pokoju stała Mamusia z przedziwnie tragicznym wyrazem twarzy i autentycznie „rozwianym włosem” wpatrzona w poduszkę Hanki spod której rozchodziła się przedziwna brązowa plama upstrzona kawałkami czegoś, co dziwnie przypominało posiekane daktyle. Ona sama jeszcze nie całkiem przytomna, z buzią i rączkami poklejonymi tą lepiąca się masą, straszliwie przerażona, łkała i wyrzucała słowa jakimś nierównym staccato - „- to tort… chciałam do szuflady, ale Ty weszłaś, Mamusiu - więc pod poduszkę…

To była straszna godzina szlochów i łkań jednej i drugiej. Ojciec z trudem sobie poradził z opanowaniem sytuacji. Na szczęście świadomość ważności dnia, przyjęcia gości i fakt, że był jeszcze tort drugi, spowodowały stopniowe uciszenie jednej i drugiej strony.

A wieczorem przyjść mieli, jak zwykle, moi rodzice chrzestni prof. Bocheński i dr Sawicka, nasi najmilsi sąsiedzi, mieszkający nad nami prof. Jerzy Alexandrowicz z żoną Anielą - I tu zatrzymam się na chwilę przy tym wspaniałym człowieku jakim był profesor, będąc ciekawą, czy po wywózce na „nieludzką ziemię”, tułaczce z Armia Andersa, osiedleniu się w Anglii, w tym ostatnim rozdziale swego życia spędzonym jako naukowiec w Plymouth w Marin Biological Association, wspominał kiedyś ulicę Stalmacha i te nasze wigilie spędzone u stóp ośnieżonej Góry Jacka? A powracając do gości to jeszcze oczekiwaliśmy, oczywiście, wujostwa Tuchów, często nas odwiedzającego kapitana Wilhelma Todta, obrońcę Lwowa z r. 1918 i dr Juliana Gałeckiego, młodego i bardzo nieśmiałego asystenta Tatusia na Akademii.

Wpatrywałam się przez okno w zupełną ciemność zimowej nocy tego pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia ubielonej dziewiczym śniegiem, który padał bezszelestnie. Byłam jeszcze dziewczynką, i cząsteczka tego miasta, z umiłowania którego wówczas jeszcze nie zdawałam sobie sprawy.

Nagle z przedpokoju dobiegł mnie mocny i niski głos kapitana Wilhelma Todta stojącego już w progu naszego mieszkania WESOŁYCH ŚWIĄT WSZYSTKIM!

Kraków grudzień 2006

Copyright 2006 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik