Ta noc 13 kwietnia 1940 utkwiła jak ostry kolec w pamięci nas wszystkich, którzy przespaliśmy ją w większości bez świadomości tego, co się naprawdę dzieje. I choć przyszły po niej inne, równie dramatyczne noce wywózek, aresztowań, ta data wbita w naszą świadomość już nigdy jej nie opuściła. Ileż to przyjaciół, znajomych bliższych i dalszych utraciliśmy tej nocy, dowiadując się o prawdziwym losie, jaki ich spotkał, nieraz po dziesiątkach lat. Zabrano wtedy złotowłosą, młodszą od nas o 2 lata Hanię Gąsowską wraz z matką (jej ojciec – prokurator został aresztowany wcześniej), z którą bawiłyśmy się na wspólnych wakacjach, a potem bywałyśmy u niej przy ulicy Unii Lubelskiej, nasze szkolne koleżanki, jak choćby moją – Halę Maksym, i Hanki – Krysię Słowikowską, towarzysza tuż przed wojną urządzanych zabaw tanecznych – Władka Typrowicza wraz z matką (jego ojciec major WP, w cywilu notariusz, zabrany wcześniej, zginął w Katyniu), Janka Wysokiego wraz z matką i siostrą z ul. Oficerskiej… i tylu, tylu innych, których nie sposób wymieniać. Tej nocy wywieziono także siostrę stryjeczną mojej Mamy, wymienianą przeze mnie już wcześniej Zosię Kaczkowską wraz z dwoma synami. Mieszkali wtedy w Brodach. Pierwszy list z wiadomością od nich dotarł do nas dopiero w kilka miesięcy później z dalekich stepów Kazachstanu. Zosia wówczas nic nie wiedziała o losach swego męża Janka, którego NKWD aresztowało i wywiozło dużo wcześniej. Tak jak wszyscy deportowani, Zosia z dziećmi znalazła się w tragicznie ciężkich warunkach. Mama zaczęła wysyłać jej paczki, co nie było tak prostą sprawą, obowiązywał bowiem bardzo surowy regulamin pocztowy dotyczący takiej wysyłki. Paczka ani o jeden gram nie mogła przekraczać dozwolonej wagi, wszystkie artykuły, jakie zawierała, musiały być zapakowane do drewnianej skrzynki (trzeba ją było zamawiać u jakiegoś stolarza), ta zaś musiała być pokryta białym płótnem ściśle dopasowanym do jej kształtu, i nie związana, ale ręcznie zszyta grubą nicią. Trzeba przyznać, że większość tych paczek dochodziła do adresata bez uszkodzeń. Listy od Zosi, wprawdzie wędrowały całymi tygodniami, ale dochodziły. Pamiętam, że przyszły, zdaje się, trzy, z których jeden datowany 25.I.1941, pisany na wystrzępionej kartce wydartej z zeszytu, udało mi się zachować do dziś. Oto jego fragmenty, będące podziękowaniem za przesłane rzeczy: „… bez tych rzeczy było nam bardzo zimno, tak bardzo zimno!... ciężko nam bardzo, takie mrozy i takie burze śnieżne, że po kilka dni z domów nie wychodzimy, śnieg równo z dachem, a nieraz to kozacy odkopywać nas muszą. Dzisiaj pisać absolutnie nie mogę, u nas ciemno jak w piwnicy, lampy nie mamy, a przy tym ręce kostnieją ze zimna. Mamy zaledwie kilka godzin jaśniejszych, wtedy gotujemy, a poza tym leżymy w barłogach ponakrywani z głowami! Żyjemy jak zwierzęta. Dziękuję za 100 rubli, kupiłam za nie chłopakom stare czapki od tubylców, bo nie mieli co na głowę włożyć…” Do takiej paczki Mama wkładała przede wszystkim cebule i tłuszcze (olej lub stopioną słoninę, o ile udało się ją w jakiś sposób zdobyć w handlu zamiennym ), mąkę lub kaszę, najbardziej podstawowe lekarstwa i trochę cukierków dla Stasia i Tadzia. Nie zdążyliśmy się jeszcze otrząsnąć po pierwszej wywózce, a już szły następne, o ile pamiętam, po kwietniowej – czerwcowa. Niektórzy ze znajomych, opuszczali swoje mieszkanie, przenosząc się gdzieś na peryferie miasta, lub miasto opuszczając, osiedlając się na wsi. Wszystko to nie było takie proste i zawsze niosło ze sobą spory element ryzyka. W tej całej atmosferze nieustannego lęku, powodowanego ciągle nowymi, nieprzewidywalnymi, tragicznymi wydarzeniami, zupełnym „wyrzuceniem z siodła” z dotychczasowego stylu życia, zarówno jego płaszczyźnie duchowej, jak i materialnej – mimo wszystkich złych mocy spadających na nas staraliśmy się (a może po prostu musieliśmy?) żyć pozornie normalnie w tym okresie, zwanym popularnie, „pierwszych bolszewików”. Wiosnę i początek lata 1940, podobnie jak rok później o tej samej porze przeżyłam intensywnie się ucząc. Miałam bowiem dwa poważne egzaminy, nie licząc innych, mniej ciężkich: z chemii nieorganicznej (w następnym roku organicznej) i osteologii w katedrze anatomii. Uczyłam się przeważnie z Janką Mazur wieczorami u nas w domu i często ze względów bezpieczeństwa Janka zostawała u nas na noc. Od czasu do czasu spotykaliśmy się w większej grupie bliskich kolegów (przeważnie w ogrodzie Uczelni) dla wspólnego dokonania powtórki całego materiału. Oba egzaminy zdałam z oceną bardzo dobrą. Ojciec był ze mnie zadowolony. Chemię zdawałam u docenta Juliana Wałeckiego, anatomię u samego profesora Banta. Do tego, jak napisałam, pozornie normalnego trybu życia, przyczyniały się jeszcze ciągle funkcjonujące instytucje, takie jak np. Kościół. Bolszewiccy okupanci, w tym pierwszym okresie wyniszczania tak podstępnie i brutalnie zajętych wschodnich terytoriów polskich, byli zbyt zajęci aresztowaniami, wywózkami, maltretowaniem całych grup społecznych i nieustanną, jakże prymitywną propagandą, aby dobrać się do Kościołów i ich likwidacji. W latach 1939/40 i 40/41 aż do wkroczenia armii niemieckiej, kościoły były ciągle jeszcze otwarte, w niedziele i święta odprawiane były msze św., a księża udzielali wszystkich sakramentów, uczestniczyli w chowaniu zmarłych. Tak więc, jak dawniej, każdej niedzieli chodziłyśmy do znanego nam od dzieciństwa kościoła ss.Sakramentek – tu Janka Szymonowicz Szybalska dodaje, że na godzinę 10.15, którą to mszę odprawiał jej najbliższy sąsiad mieszkający w tym samym co ona domu (czyli Domagaliczów 1 ) na III piętrze – ksiądz Bolesław Gaweł. I tak jak dawniej spotykaliśmy się tu całą czwórką, tzn. my obie plus Janka i Zbyszek. Nie chodziliśmy tylko potem do cukierni Sobotnickiego blisko „kręconych słupów” na świetne lody i ciastka. Cukierni wraz z jej przysmakami już nie było, a my dorośliśmy tak bardzo w okrutnych warunkach wojny, że smak różowej pianki w spiralnie skręconym stożku oblanym lukrem, czy też rozpływająca się zamrożona słodkość lodów zostały przez nas dawno zapomniane. Nasza Baby po bardzo udanym i płodnym związku ze ślicznym, bardzo rasowym partnerem tej samej, kremowo-brązowej maści, w wyniku którego w 1938 roku wydała na świat aż siedmioro pięknych szczeniąt, teraz w tym okresie „zrównania wszystkich klas” zakochała się w mniej rasowym i na dodatek czarno-białym spanielu, i gdzieś na wiosnę 1941 r. urodziła już tylko dwójkę szczeniąt, z których jedno było martwe. Drugie, czarno-białe, o bardzo drobnej budowie okazało się być psiakiem rodzaju męskiego. Jak się okazało później, bardzo żywym i wesołym, pozostającym nawet w swej dorosłości jakby trochę niewyrośniętym. Pokochaliśmy go i pozostawiliśmy wraz z jego mamą w naszym domu. W tym ponurym okresie był tą cząstką normalności przynoszącą nam taką zwyczajną radość. Latem roku 1940, a potem w czerwcu 1941 biegałyśmy z Hanką na nie wszystkim znane malutkie kąpielisko o nazwie „Zielone Oko” położone stosunkowo blisko naszego domu, bo na stoku Górek łączących Górną Zieloną z ul.Snopkowską położoną już w dole, w innej dzielnicy. To był zupełnie urokliwy zakątek, rodzaj małego parku o pięknym i bujnym drzewostanie, z rozstawionymi ławeczkami, pośrodku którego królował bardzo nieduży kamienny basen kąpielowy wtopiony w dosyć ostro schodzący tu stok Górek, zasilany chyba naturalnym przepływem czystej, chłodnej wody. Prawdziwe „oko” wody wśród zieleni, na tyle głębokie, że można było tu swobodnie popływać, kręcąc się w kółeczko, ciesząc się łagodnym, muskającym chłodem, który zawsze tu panował z racji otaczających drzew. Czułyśmy się tu jak w raju. Ludzi tu było mało, czasem prawie wcale i to tworzyło jakąś szczególną atmosferę prywatności.. Przychodzili tu z nami Zbyszek Krakowski z siostrą Krystyną, mieszkali bowiem też stosunkowo niedaleko stąd, bo w górnej części ul.Tarnowskiego. Były to naprawdę niewypowiedziane, czarowne chwile, w których można było zapomnieć o całym tym strasznym świecie, w którym się nagle znalazłyśmy. Uderzenie armii niemieckiej na Związek Radziecki pod koniec czerwca 1941, przekroczenie przez nią linii Sanu i zajęcie Lwowa w ostatnich dniach czerwca 1941 odbyło się tak błyskawicznie i niespodziewanie, że nie zostało w mojej pamięci nic mówiącego o jakichkolwiek walkach o miasto. Tylko te straszne szeptane wiadomości o wymordowaniu wszystkich naszych więźniów w lwowskich więzieniach, przede wszystkim na Łąckiego, przez uciekających zbirów mieniących się być żołnierzami, lub agentami NKWD. Moje pierwsze spotkanie z oddziałami Wehrmachtu, tym razem miało miejsce na Legionów, kiedy to w dzień czy dwa po zajęciu miasta wyszłyśmy z Hanką, aby na własne oczy zobaczyć tak upragniony upadek czerwonych sztandarów, wyłaniających się z krzykliwie namalowanych portretów wodzów rewolucji i wszelkich symboli znienawidzonych gnębicieli. Ulica oraz Wały Hetmańskie pełne były dziwnie podnieconych mieszkańców. I nagle, gdzieś od strony Teatru Wielkiego usłyszeliśmy skoczne tony z fantazją śpiewanej „Lili Marlene” w takt zachowywanego rytmu wybijanego setkami żołnierskich butów o bruk ulicy. W kadr naszych wspomnień wszedł spory oddział żołnierzy Wehrmachtu. I od razu zrobiło się jakoś inaczej. Byli po prostu świetni w swych nienagannie skrojonych, eleganckich mundurach, wysokich skórzanych tak wypucowanych, że odbijających wszystko jak w lustrze – butach. Wyprostowani jak struny, przystojni, przeważnie jasnowłosi, nieuśmiechający się do nas. Oniemiałyśmy wraz z całym tłumem. Jakże inne mogą być oblicza (a może tylko maski) wojny. Skośnookiego Iwana w butach przewiązanych sznurkiem, niedomytego śmierdzącego strasznym tytoniem zastąpił Willy czy Hans, świetnie wyszkolony żołnierz, pachnący dobrym mydłem i zachowujący maniery dobrze wychowanego mieszczanina. Do Lwowa wkroczyła EUROPA, i to nas dziwnie podnieciło. Na kilka dni, a może tylko kilkadziesiąt godzin pozory niemieckiej cywilizacji zawróciły nam w głowie. Nie zdążyliśmy tylko w tym czasie zauważyć na czapkach i mundurach zwycięzców czarnego znaku Hackenkreuz… 29 czerwca 1941 roku Lwów wkraczał w nowy rozdział wojenny, którego symbolem stał się właśnie ten znak. Kraków, maj 2004
Zachłyśnięcie się europejskością wkraczających oddziałów nowego okupanta nie trwało długo, niemniej zrzucenie dławiącego gorsetu czerwonej hydry ze Wschodu sprawiło nam dużą ulgę. Ale już w pierwszych dniach lipca 1941 w niepokojący sposób oplotły Lwów pogłoski o tajemniczych, nocnych aresztowaniach najbardziej prominentnych obywateli miasta. Najpierw prof. Kazimierza Bartla, znakomitego uczonego i byłego premiera II RP, i zaraz potem w nocy z 3 na 4 lipca kilkudziesięciu profesorów, głównie z Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki, w niektórych wypadkach wraz z ich żonami, czy synami, a także współmieszkańcami. Dopiero po latach dowiedzieliśmy się o wstrząsającej prawdzie, jaka się tej nocy dokonała. (Czytelników, którzy nie poznali szczegółów tej niewyobrażalnej tragedii, odsyłam do Studiów oraz relacji i dokumentów zebranych i opracowanych przez prof. Zygmunta Alberta w księdze zatytułowanej „Kaźń Profesorów Lwowskich – lipiec 1941” wydanej przez Uniwersytet Wrocławski w r.1989). Jednym z zabranych tej nocy był mieszkający o jedno piętro wyżej nad nami profesor Akademii Weterynaryjnej Edward Hamerski. W najgłębszych pokładach mojej pamięci, do których powracam rzadko i zawsze z niewytłumaczalnym lękiem, wyryty jest ten moment, kiedy nagle obudzona w środku nocy z głębokiego snu słyszę odgłos twardych, licznych kroków na naszej klatce schodowej pnących się do góry, krótkie zatrzymanie przed naszymi drzwiami, a nawet otarcie się o nie jakiegoś twardego przedmiotu, minięcie ich i dalsze stąpanie, złowieszcze stukanie do drzwi piętro wyżej. Zastygła w pozycji siedzącej na łóżku słyszę potem stąpania i odgłosy rozmów w mieszkaniu Hamerskich, jakieś dłuższe krzątanie, cichy płacz rozbudzonej starszej, może 10-letniej córeczki profesora i kwilenie jej nowonarodzonej siostrzyczki, i po czasie odbieranym przeze mnie jak wieczność, znów trzask zamykanych drzwi na górze i liczne, twarde, powolne kroki schodzącego jakby małego pochodu. I wreszcie niesamowita, nagle zapadająca cisza. Wiem, że dokonało się coś strasznego, coś odebranego przeze mnie jedynie zmysłem słuchu, ale nie jestem pewna, czy stało się to na jawie, czy może we śnie? Ponieważ moje życie studenckie zostało na dobre przerwane, musiałam coś ze sobą zrobić zarówno z przyczyn bezpieczeństwa, jak i z konieczności zasilenia naszego budżetu domowego, który znów znalazł się w punkcie zerowym. Ojciec dopiero w jesieni z dużym trudem znalazł pracę nauczyciela w jakiejś utworzonej szkole zawodowej, Mama natomiast zaczęła szukać kontaktu z cinkciarzami (uczciwymi), by zacząć upłynniać niezbyt wielkie zresztą zasoby walut obcych, czy ciułanych przez całe lata przez Ojca złotych monet. Moja siostra Hanka, o ile sobie przypominam, znalazła chwilowe zajęcie u ogrodnika przy ul. Rybackiej, gdzie coś plewiła lub wykopywała, większość czasu jednak spędzając na opalaniu się w zaciszu krzewów malin czy agrestu, bo pracy miała nie za wiele, a ogrodnik patrzył na wszystko przez palce. Ja zapisałam się na prywatny kurs pisania na maszynie, przygotowania biurowego i korespondencji prowadzony legalnie przez p. Stanisławę Romańską przy ul. Zyblikiewicza. W tym układzie niemożności kontynuowania dalszych studiów ten kierunek najbardziej mi odpowiadał, tym bardziej, że już przedtem umiałam trochę pisać na maszynie. Na początku sierpnia 1941 kurs ten ukończyłam, otrzymując odpowiednie świadectwo do dziś zachowane. Ten, jeden z pierwszych sierpniowych dni 1941 r., pozostanie w mojej pamięci jako ten niezwykły, tak bardzo odbiegający od wojennej rzeczywistości, którym mnie Los obdarzył. Szłam wtedy corsem rozsłonecznionej i rozgrzanej dojrzałym ciepłem sierpnia ulicy Akademickiej, (Hanka gdzieś się zawieruszyła po drodze), w nowej, uszytej mi przez Mamę z jakiejś przedwojennej resztki perkalu sukience, zapominając o wojnie wraz z jej wszystkimi potwornościami. Miałam wówczas 19 lat i w swej młodzieńczej fizycznej sprawności i radości posiadania tych kolorowych kwiatków falujących na tkaninie materii wokół moich kolan kroczyłam lekko niczym modelka na wybiegu jakiegoś paryskiego domu mody, czując się królowa tego popołudnia. Niewątpliwie uczucia tego doznaje większość nastolatek w pewnym momencie swego życia bez względu na stan pokoju czy wojny panujący w kraju. Właśnie wtedy z tłumu przechodniów cieszących się słonecznym dniem lata, wynurzyła się postać pana, może około lat 30?, który miło się uśmiechając, zatrzymał mnie, zadając pytanie
- „Najmocniej panią przepraszam, ale jestem tu przejazdem i szukam kogoś, kto mógłby mi stosunkowo szybko, pod dyktando przepisać na maszynie manuskrypt dosyć znacznej objętości. Czy nie zna pani przypadkiem takiej osoby?”
A potem wszystko się już ułożyło i wyjaśniło. Nieznajomy przedstawił mi się: „Inżynier Janusz Klarner z Warszawy.” Nie pamiętam już, czy wydał mi się przystojny, czy tylko niezwykle kulturalny. Przede wszystkim miał w sobie coś bardzo ujmującego, delikatnego szlachetnego. Był najmłodszym członkiem wyprawy himalaistycznej, której przewodził Adam Karpiński (pozostali to Bernardzikiewicz i Bujak), która w kwietniu 1939 r. wyruszyła na zdobycie szczytu Nanda Devi (wys. 7434 m.) w zachodniej części Himalajów. Z wyprawy tej w pierwszych dniach września 1939 udało się powrócić do kraju jedynie Klarnetowi, ale kiedy dotarł do Lwowa z kasetą bardzo cennych zapisów i fotografii tej wspinaczki (on bowiem był jej kronikarzem), zorientował się, iż posiadane materiały są zbyt ważne, aby mógł ryzykować dalsze przedzieranie się z nimi do Warszawy. Ukrył je zatem i zabezpieczył we Lwowie, wyruszając w dalszą drogę do domu. Teraz gdy Lwów został włączony do Generalnego Gubernatorstwa, przyjechał po nie i w razie jakiejś rewizji wolał je mieć przepisane na maszynie, a nie w licznych niewyraźnie zapisanych notatkach, które mogłyby się wydać podejrzane lub narażone na zniszczenie. Ponieważ ulokował się wraz z podręczna maszyną do pisania w hotelu „Europejskim” przy placu Mariackim i tam miałabym z nim pracować – uznał, że najpierw musi się moim rodzicom przedstawić, opowiedzieć im, co miałoby być celem mojej pracy u niego i uzyskać ich zgodę na moje przychodzenie przez kilka dni do hotelu. Tego samego dnia, jeszcze wieczorem, przyszedł do nas, otrzymując pełną zgodę moich rodziców na kilkudniową z nim moją współpracę. I tak przez cały tydzień prawie stawiałam się w jego pokoju, zasiadając do maszyny i na wiele godzin przenosząc się w cuda nieznanej mi krainy niedostępnych lodowców, przepaści, olbrzymów strojnych w lodowe czapy, wichrów zapierających dech w piersi, przeżywając setki mniejszych czy większych niebezpieczeństw i wspinając się, wspinając pod niebo. Czasem moje, nie tak jeszcze sprawne palce odmawiały mi posłuszeństwa by nie opóźniać tempa dyktowanych słów. Kiedy pisanie się skończyło z dumą przyjęłam umówioną zapłatę, natomiast z żalem żegnałam człowieka, którego wielkie serce, odwagę i prawość właśnie poznałam, nie mówiąc już o jego osobistym uroku. Spotkałam go po wojnie w roku 1949 jeden, jedyny raz, kiedy wraz z moim przyszłym mężem jechaliśmy nad morze. Było to na stacji autobusowej w Słupsku lub Koszalinie i nasza rozmowa była bardzo krótka. Po latach przypadkowo usłyszałam, że w latach 50-tych gdy Klarnet pewnego dnia wyszedł ze swego warszawskiego mieszkania na ulicę nikt potem już go więcej nie zobaczył i nie wiadomo co się z nim stało. Zaznaczam, że jakieś w pełni wiarygodne potwierdzenie tej wiadomości nigdy do mnie nie dotarło. W roku 1956 nakładem Czytelnika ukazała się książka autorstwa Janusza Klarnera pt. „Nanda Devi” i zainteresowanych pierwszą polską himalajską ekspedycją – do niej odsyłam. Ten krótki „himalajski” epizod zachowany w sposób szczególny w mojej pamięci, w jakiejś mierze wyznaczył moją drogę na przetrwanie okupacji niemieckiej. W jesieni 1941 znalazłam na parę miesięcy pracę stenotypistki w warszawskiej firmie budowy dróg i mostów „Gano”, właściciel inż. Władysław Garwacki, mającej swe biuro dosyć daleko od naszego domu, bo przy ulicy Szaszkiewicza. Przetrwałam tam aż do wiosny, ciesząc się towarzystwem polskiej załogi budującej w owym czasie jakiś ważny dla Niemców most w Dolinie, dokąd wyjeżdżałam kilkakrotnie. „Bescheinigung” czyli potwierdzenie pracy w tej firmie był niezły, choć w razie łapanki może nie najlepszy. Dom przy Stelmacha, w którym mieszkaliśmy zajął w całości jakiś oddział Wehrmachtu (w przeważającej liczbie Austriacy), i choć zachowywali się w stosunku do nas przyzwoicie, jego dowództwo wyraźnie dawało nam do zrozumienia, że opuszczenie jego murów przez nas jest tylko kwestią czasu. Kraków, czerwiec 2004
Dom, w którym mieszkaliśmy przy ul. Stalmacha 1, wprawdzie okupowany przez wojsko, nadal jednak należał do Instytutu Weterynaryjnego (przedwojennej Akademii Weterynaryjnej) i to od jego dyrektora Habersanga otrzymał Ojciec pismo ostatecznie nakazujące nam opuszczenie jego progów do 1.04.1942 roku. Znalezienie mieszkania zastępczego musiało Tatusia kosztować wiele chodzenia i starań na przestrzeni wczesnych miesięcy wiosennych tego roku, mam bowiem do dziś zachowane, w osobnej kopercie, wnioski przez niego wypełnione o przydział mieszkania z odpowiednimi adnotacjami władz niemieckich. Starał się więc Ojciec o mieszkanie przy Domagaliczów 8, Tarnowskiego 101, Jabłonowskich 7 i 32. Za każdym jednak razem stwierdzano, że wnioskowane mieszkanie nadaje się do zasiedlenia przez obywateli niemieckich, wtedy zaczynały się kolejne poszukiwania. Wreszcie wysiłki Ojca zostały uwieńczone sukcesem, gdyż Gmina Kościoła Ewangelickiego zgodziła się na wynajęcie nam mieszkania. Do niej należał cały kompleks dwóch budynków mieszkalnych wraz z wznoszącym się pośrodku kościołem i ogrodem, zajmujący cały narożnik ulicy Zielonej i Kampiana. Nasz nowy adres brzmiał - ul. Zielona nr 11 m.15, a kryło się pod nim mieszkanie składające się z trzech pokoi i kuchni. Nie było w nim łazienki, ani gazu, była tylko kuchnia węglowa, a WC znajdowało się poza jego obrębem na drewnianym wewnętrznym ganku, przebiegającym wokół wszystkich mieszkań oficynowych i był wspólny dla kilku lokatorów. Teraz mieszkaliśmy na I piętrze starej kamienicy o skrzypiących schodach rozległej frontowej klatki schodowej. Przedpokoik był niewielki i posiadał okno wychodzące na podwórze. Postawiliśmy w nim nasz kosz, który przed wojną wędrował z nami po wszystkich wakacyjnych miejscowościach, teraz krył wszystkie drobiazgi i książki, które nie mieściły się w nowych murach. Dwoje drzwi prowadziło do dalszych części mieszkania. Prawe do kuchni z dużym piecem kuchennym, na którym się teraz gotowało i grzało w dużych saganach wodę na mycie, gdyż w wyznaczonych porach dnia stanowiła ona łazienkę. Natomiast drzwi na wprost prowadziły do pierwszego z trzech biegnących w amfiladzie pokoi. Była to nieduża sypialnia Rodziców, mająca tak silnie nachylony w kierunku okien parkiet, iż wyraźnie widać było krzywą linię ustawionych w nim mebli, a pod stopami czuło się ostry skos posadzki. Środkowa jadalnia była dość duża, a jeszcze większy był tzw. salon, do którego się z niej przechodziło, mieszczący nasz fortepian, bardzo duże biurko Ojca, fotele i szafy oraz dwie tzw. wówczas otomany, na których spałyśmy z Hanką. Z małego balkoniku wiszącego niczym bocianie gniazdo okrętu, nad ruchliwą ulicą miałyśmy widok na nowoczesny budynek Kasy Chorych, usytuowany po stronie przeciwnej. Zamiast falującej tonacji zieleni pnącego się w górę rzędu dorodnych klonów ulicy Sobińskiego, na które patrzyłyśmy przez tyle lat z okien dawnego domu- przy bramie nowego nieśmiało wyrastał mały klonik, jakby zagubiony i samotny wśród kamiennego bruku, a rozciągającą się za oknami tamtego domu wszechogarniającą ciszę Górek zastępował nam teraz hałas tramwajowych dzwonków i odgłos ulicznego ruchu. Było zupełnie, ale to zupełnie inaczej… Już na początku lipca 1941 roku władze niemieckie nawiązały kontakt z lwowskim uczonym, bakteriologiem prof. Rudolfem Weiglem, który opracował pierwszą skuteczną szczepionkę przeciwko tyfusowi plamistemu i postawiły go na czele instytutu, który miał produkować na wielką skalę ten bezcenny dla armii materiał. Instytut otrzymał dwa budynki - jeden przy ulicy Potockiego (dawne gimnazjum im. Królowej Jadwigi) i drugi, bardzo duży, tuż przy kościele św. Mikołaja, ongiś gmach starego uniwersytetu. Instytucja, która wyrosła pod skrzydłami okupanta i była jego oczkiem w głowie, stała się Mekką i - dającą duże szanse bezpieczeństwa - przystanią dla dziesiątków, w przeważającej mierze młodych ludzi. Wydawany tu pracującym ausweiss chronił przed przymusowym wywożeniem do pracy w Niemczech, zapewniał lepsze przydziały żywnościowe, a całym rzeszom osób zatrudnionych tu - tzw. karmicieli niemiłego materiału (tzn. wszy), którzy przychodzą tylko na jedną godzinę dziennie - dodatkowo stwarzał wolny czas. Znalazła tu pracę moja Mama, będąca lekarzem bakteriologiem na stanowisku prowadzącej hodowlę, a po krótkim czasie dołącza do tej instytucji moja siostra i staje się „karmicielką”. Zupełnie jej to nie przeszkadza, że przez godzinę dziennie mieszkanki małej klatki otoczonej siateczką umocowanej na jej łydce zaspokajają swoje apetyty, ja nawet nie chcę słyszeć jakichkolwiek opowiadań na ten temat. Obsadę tej antytyfusowej placówki stanowiła ogromna liczba bardziej lub mniej znajomych mi ludzi. Już od grudnia 1941 pracuje tam w preparatorni Janka Szymonowicz, a wraz z nią Gusia (Jadwiga) Przygodzka, Zosia Piro, Ewa Górka, Ewa Strońska, Jurek Suchanik, Jaś Petry (syn dyrektora rozgłośni PR), p. Aniela Longchamps oraz p. Pachorek, która jest kierowniczką całej grupy. Od samego początku związany jest bardzo z instytutem i osobą jego twórcy, prof. Weiglem - Wacek Szybalski, do którego dołącza dużo później jego młodszy brat Staś. Inne osoby tu pracujące to Dzidka Groer (córka znanego pediatry, prof. Franciszka Groera ), Dynio i Aldona Szymkiewiczowie, Adam Bujak, najmłodsza czternastoletnia córka prof. Rybki, aktorka i tancerka Zuzanna Łozińska, pp.Bisanz i Halina Leonard. W gronie tych znajomych znajdowała się także Jola Turowska, moja towarzyszka dziecinnych zabaw wakacyjnych w Szeszorach, a także jako strzykacz Jurek Habela oraz Zbyszek Szymonowicz. Dziś Janka Szymonowicz wspomina, że za cały miesiąc pracy otrzymywała 195 zł., co starczyło na 2 dniowe wyżywienie 4 osobowej rodziny oraz specjalny przydział żywności. Znałam ten przydział, bo przynosiły go do domu Mama i Hanka, ale nie było w nim niczego szczególnego. Może chleb był mniej gliniasty, marmolada zawierała mniej buraków i więcej było tłuszczu. Okupacja niemiecka i nowe warunki życia, które ze sobą przyniosła, sprawiły, że nasze - do tej pory tak ściśle ze sobą powiązane ścieżki codziennej egzystencji - mojej i Hanki - trochę się rozeszły. Ja szłam do swojej firmy budowlanej na Szaszkiewicza, gdzie spędzałam szereg godzin w zupełnie jej nieznanym towarzystwie, ona, zajęta tylko przez godzinę brała czynny udział w swoistym „weiglowskim” życiu towarzyskim, częstych spotkaniach, a nawet wspólnych wycieczkach za miasto. Tu, znów Janka Szymonowicz przypomina mi, jak to w czasie jej krótkiego urlopu, który spędzała w Zazulach, w majątkach rodziców Ewy Górki, przyjechał tam Wacek Szybalski, a innym razem znów „weiglowskie” towarzystwo wybrało się wraz z jego bratem Stasiem na wycieczkę do Janowa. Mimo otwarcia granicy nie powróciła do Warszawy Janka Mazur - moja koleżanka z Weterynarii. Utrzymujemy ze sobą nadal kontakty towarzyskie, ale nie są one już tak bliskie, jak wtedy gdy razem uczyłyśmy się. Pamiętam, że w tym okresie spotykałyśmy się często u Tomasza Jasińskiego, znanego, świetnego hokeisty, członka naszej przedwojennej kadry olimpijskiej i wielkiego pożeracza serc młodych Lwowianek. Tym razem, o ile mnie pamięć nie myli, to on został nieszkodliwie „nadgryziony przez Jankę. Z czasem moje kontakty z nią stają się jeszcze rzadsze, tym bardziej, że opuściła ona Lwów i wyjechała na Zachód dużo wcześniej ode mnie, bo jeszcze w czasie trwania okupacji niemieckiej. Nasze zamieszkanie na Zielonej kojarzy mi się z pojawieniem się w naszym bliskim otoczeniu postaci niezmiernie ciekawej intelektualnie i o dużym potencjale aktywności, która jak przyszłość pokaże, pozostanie z nami w najbliższym kręgu przyjaciół ( przede wszystkim mojej siostry) do końca życia. Tą postacią jest Zdziszek Gergowicz, starszy ode mnie tylko o rok lub dwa, wyróżniający się poza temperamentem swoim wzrostem, brakuje mu bowiem, tylko kilku centymetrów do dwóch metrów. Jest on bratem stryjecznym koleżanki szkolnej Hanki - Ewy Gergowicz. Ma już za sobą początek (pierwszy lub drugi rok) studiów na Politechnice, grono przyjaciół, w które zaangażuje się przede wszystkim Haneczka, ale też częściowo i ja także. Pisząc o ludziach i wydarzeniach sprzed przeszło półwiecza trudno oprzeć się pokusie napisania o nich tego, co pół wieku temu było okryte jeszcze tajemnicą przyszłości. Ja na razie odkładam tę pokusę na ewentualnie późniejszy bieg moich myśli i patrzę na grupę tych młodych ludzi oczami dziewczyny z r. 1942 i 1943. Widzę więc długonogiego Zdziszka, tak bardzo zakochanego w mojej siostrze wraz z zaprzyjaźnionymi Teresą Waligórzanką, Celiną Bartlówną (córką zamordowanego przez gestapu prof. Kazimierza Bartla), uroczym Zbyszkiem Linkiem, Jurkiem Wójcikiem i kilku innymi, których nazwiska dziś już mogę pomylić, w scenerii wojennego Lwowa. Na dziedzińcu kościoła św. Mikołaja po niedzielnej mszy św., po której tam spotykaliśmy się, na corsie ulicy Akademickiej zawsze dla nas najmilszym niezależnie od pory roku, na ławeczce lub u stóp pomnika Kilińskiego w parku najpiękniejszym ze wszystkich parków. Widzę nas tam młodych, mimo całego koszmaru wojennych wydarzeń nas otaczającego, tak bardzo pragnących cieszyć się życiem, a nade wszystko jeszcze nieświadomych dobiegających końca lat w tym ukochanym miejscu na ziemi. Kraków, lipiec 2004
Wiosną 1942 roku moja firma GANO zakończyła zakontraktowane budowy kilku mostów w Małopolsce, zwinęła lwowskie biuro i pożeglowała do swojej warszawskiej centrali. Skończyła się więc moja praca, wobec czego zapisałam się na „Staatliche Handlskurse in Lemberg”, by nauczyć się stenografii. Uczyłam się równocześnie stenografii polskiej i niemieckiej, gdyż z tym językiem radziłam sobie wówczas już całkiem nieźle. W rezultacie z końcem kwietnia 1942 ukończyłam oba te kursy na poziomie stopnia I, a później już w lipcu tego roku, przeszłam jeszcze dodatkowo kurs II stopnia stenografii polskiej. W tym czasie pogubili mi się gdzieś moi przyjaciele z Akademii Weterynarii, o których pisałam, i którzy podobnie jak ja, nie znaleźli się na dawnej uczelni, która otwarta 1 kwietnia 1942 nosiła teraz nazwę „Staatliche Tierarztliche Fachkurse” (Państwowe Zawodowe Kursy Weterynaryjne). Nie wróciłam na tak dobrze znaną mi ulicę Kochanowskiego, przez Niemców nazwaną Breitegasse, nie było bowiem moim zamiarem zdobycie zawodu lekarza weterynarii. Dotychczas odbyte dwuletnie studia uważałam za epizod i nie przeczuwałam wówczas, że jeszcze kiedykolwiek tam powrócę. Natomiast dziś, już zupełnie nie jestem w stanie sobie przypomnieć, dlaczego nie objął swojego stanowiska mój Ojciec, choć pewna część grona jego dawnych kolegów do tej uczelni, jakkolwiek ją nazwać, powróciła. Pozostał nauczycielem chemii w szkole zawodowej, w której pracę znalazł nieco wcześniej. Jedyne wytłumaczenia, jakie mi się nasuwają to jego wiek (w owym roku kończył 70 lat), możliwość, że wykłady z chemii objął jakiś Niemiec przybyły z Reichu (przyjęto niemieckich wykładowców tylko trzech, wobec braku chętnych profesorów niemieckich do przyjazdu na niepewny Wschód), lub zadziałały tu jakieś nieznane mi względy ze strony Ojca i władz niemieckich będących pod znacznym wpływem Ukraińców. Poza wielkimi, wojennymi wydarzeniami, które toczyły się wokół nas, wówczas już w całej Europie i północnej Afryce i które śledziliśmy w bardzo ograniczonym zasięgu, głównie w kolportowanej z narażeniem życia prasie podziemnej, tzw. „gazetkach”, zaprzątały nas drobne, codzienne sprawy, nie mniej ważne dla najskromniejszej choćby egzystencji. Wprawdzie od czasu do czasu pojawiały się gospodynie z pod lwowskich Sokolnik, Sichowa, czy Zubrzy, przemyślnie ukrywające w zakamarkach „warstwowo” noszonej odzieży jakąś osełkę masła czy sera, ale „dostawy” te były nieregularne, niepewne i wymagające szczególnej zapłaty. Wszystkie bowiem te transakcje odbywały się na zasadzie wymiany towarowej. A więc prześcieradła, ręczniki, poszewki, serwety, koce, niektóre części garderoby stawały się cenną walutą, za którą targowało się odpowiednią ilość masła, sera, słoniny czy czegoś przemyconego z ubitego drobiu, czy jakiegoś cielaka lub krowy, co było już szczytem płatniczych możliwości zważywszy szalone ryzyko na jakie narażały się przemycające taki towar sprzedające. Topniały więc nasze półki w szafie dosyć niebezpiecznie, a nie można było przecież zapomnieć o własnych potrzebach. Ale nas, mnie i Hankę, ogromnie dotykały problemy związane z ubraniem. Weszłyśmy przecież w dorosłe, wojenne życie w szkolnych mundurkach i płaszczach, po trzech latach wojny wyglądających już dosyć opłakanie, a my miałyśmy ich noszenia powyżej uszu i marzyłyśmy o nowych, dorosłych i w miarę modnych okryciach. Tym panaceum na zaspokojenie naszych potrzeb i marzeń o „wielkich” kreacjach miały stać się wszelkie nie noszone już przez Ojca czy Mamę części garderoby oraz odnajdywane w czeluściach szaf tkaniny, lub stare pledy czy koce, z których można było jeszcze coś wykroić czy przerobić, oraz, co najważniejsze może, sprawne palce i pomysłowość krawcowej. Tą ostatnią, wręcz rewelacyjną okazała się pani Stefa, bratowa przyjaciółki Mamy okulistki dr Janiny Mikulińskiej. Pani Stefania była żoną zawodowego oficera i kiedy pożoga wojenna zagarnęła go z niezapamiętanej już przez mnie miejscowości na wschodniej granicy, gdzie mieszkał z rodziną, i kiedy przepadł bez wieści, (zginął w Katyniu o czym ona wówczas jeszcze nie wiedziała), ona sama wraz z kilkuletnim synem Remkiem uciekła do swojej bratowej we Lwowie. Niezamężna dr Mikulińska przyjęła ją z otwartymi ramionami, wojenny los bowiem sprawił, że jej zamężna siostra p. Demczyńska, po zaginięciu swego męża została wraz z synem Stasiem, chyba moim rówieśnikiem, którego znałam i do dziś pamiętam, wywieziona gdzieś w stepy dalekiego Kazachstanu. I tak samotna przyjaciółka Mamy przygarnęła swoją samotną bratową wraz z małym wówczas synem o nie znanym nam dotąd imieniu Remigiusz. Pozostająca bez środków do życia Stefania odkryła w sobie wielki talent krawiecki, a posiadając wrodzony dobry gust i fantazję, ten jej talent stał się środkiem na przeżycie jej i jej synka. Panie Mikulińskie mieszkały, jak pamiętam w jednej z pierwszych kamienic ulicy Kochanowskiego, po jej stronie parzystej, a więc po prawej, wchodząc od ul. Piłsudskiego. Bywałyśmy z Hanką, a także i z Mamusią, u pani Janiny i Stefy często i chwile tam spędzone nie tylko na pogawędkach, ale na wymyślaniu i mierzeniu nowych kreacji z przyniesionych starych ubrań – uważałyśmy za bardzo atrakcyjne. Z wszystkich przerobionych przez panią Stefę sukienek, spódnic, kostiumów czy płaszczy jak żywe stoją mi do dziś przed oczyma dwie części mojej garderoby. Spódniczka uszyta ze starego, mięciutkiego pledu w szkocką kratę i jesienno-zimowy kostium z harcerskiej peleryny mego Tatusia. Cieszyłam się nimi jak ktoś obdarowany kreacjami paryskimi i czułam się w nich szalenie elegancka. Spódniczka była rozkloszowana, na szerokim bardzo pasku, od którego odchodził dosyć spory plastrom przodzika z szelkami krzyżującymi się z tyłu i miała szerokie zastosowanie, ubieranie do niej bowiem różnych bluzek czy sweterków dawało wiele odmian całości. Kostiumik składał się z prostej spódniczki i dwurzędowego żakietu zakończonego pod szyją dosyć wysoką stójką obłożoną resztką futerka. Dla mnie w tamtych czasach, były to szczyty elegancji zwłaszcza w konfrontacji ze starym szkolnym płaszczem. A miło było wyjść w „nowym” ciuchu na spotkanie z gromadką przyjaciół czy znajomych, choć nie bardzo było gdzie, zwłaszcza w zimie, z nimi posiedzieć. Wszystkie lokale nosiły tabliczkę „nur fur Deutsch”. Ale właśnie w roku 1942, którego małe, bliskie mi wydarzenia przesuwają się w mojej pamięci od jakiegoś czasu, na ul. Św. Mikołaja, w którymś z domów położonych po stronie kościoła powstała polska Herbaciarnia o nazwie „ADRIA”, w której serwowano namiastkę herbaty produkowanej wówczas masowo m.in. także pod postacią nie dużych prasowanych kostek mieszczących w sobie m.in. suszone poziomki. Był to jedyny napój pity przez zwykłych śmiertelników, o prawdziwej bowiem herbacie i kawie trudno było nawet marzyć bez odpowiednich zasobów finansowych. Do filiżanki owej „herbaty” można było w tym lokalu dostać jakieś ciasteczka, a nawet „tort”, przeważnie fasolowy, pieczone przez znajome właścicielom lokalu panie. Właścicielkami „Adrii” były Janina Ebenberger i Anna Schaetzl. Pierwsza z nich była siostrą ojczyma Danusi i Reny Hulimka, znanych mi jeszcze z przedwojennych wakacji w Hrebenowie. Wśród licznego grona zmieniających się kelnerek i przygotowujących herbatę były – matka wymienionych sióstr H. p.Orzechowska, jej siostra Irena Adamska, kuzynka Ewa Sawczyńska o charakterystycznej rudej karnacji, Halusia Karczyńska, Krystyna Godlewska, Marysia Jasińska oraz Nusia Wolska i Marysieńka Nahlik siostra Stanisława i Kazimierza znanych świetnych autorów wspomnień o Lwowie i kresach opisanych w czasach obecnych. Kierownikiem tej sympatycznej Sali, wypełnionej stolikami i fortepianem był mój wuj Karolek. Przychodziłyśmy tam często, bo wszystkich tam znałyśmy, można tam było umówić się na spotkanie z aktualna sympatią, a nade wszystko posłuchać świetnej interpretacji wielu popularnych, przedwojennych melodii filmowych i kabaretowych w doskonałym wykonaniu tak znakomitego pianisty, jakim był już wówczas nasz przyjaciel Zbyszek Szymonowicz pracujący w „Adrii” zarobkowo. W tym samym 1942 roku, tylko nie pamiętam już czy to było latem czy jesienią, znalazłyśmy się obie z Hanką w sposób najbardziej zakamuflowany na tajnych kursach przygotowujących do zdania matury na zasadach i wymogach przedwojennych. Organizatorami tych ściśle utajnionych kursów byli; nasz dawny dyrektor ks. Rudolf Opacki i prof. Zofia Orliczowa, dawna wychowawczyni i nauczycielka matematyki Haneczki. Naszą grupę stanowiły cztery osoby – my obie oraz Janka Szymonowicz i Krzysia Dydusiak, siostrzenica p. prof. Chmielowcowej, która uczyła nas j. polskiego. Na jej lekcje chodziłyśmy w oznaczonych dniach do jej willi przy ul. Dunin Wąsowicza, bocznej Łyczakowskiej niedaleko położonego tam parku. Historii uczył nas prof. Rogowski, chyba w swoim mieszkaniu. W mocno wystrzępionych fragmentach mojej pamięci zachowały się jeszcze niejasne wspomnienia iż otrzymywałyśmy jakieś teksty łacińskie, nad tłumaczeniami których pracowałyśmy samodzielnie i to, że podobnie było z samodzielną pracą nad j. francuskim, nadzorowaną przez naszą s. Reginaldę Groeger, już wówczas ciężko chorą. Z samego egzaminu maturalnego zachowałam wspomnienie arkuszy egzaminacyjnych leżących przede mną na stole w tak dobrze znanym mi pokoju mieszkania pp. Szymonowiczów siedzących pod oknem ks. Opackiego i dr Orliczowej stanowiących komisję egzaminacyjną, jak też egzamin ustny z j. francuskiego, który z biciem serca odbywałam indywidualnie w małym pokoiku naszej wspaniałej nauczycielki, jaką była s. Reginalda. I to wszystko co pozostało we mnie z tej ważnej chwili mego życia składania egzaminu dojrzałości w tak nie typowych warunkach. No, i jeszcze ta leżąca teraz przede mną nieco poszarzała z ostrym naddarciem pośrodku, na jej linii złożenia, kartka papieru zapisana nienagannym pismem ludzi tamtej epoki. Z bardzo już wyblakłych atramentowych słów krótkiego tekstu wynika iż „po skończeniu klasy drugiej liceum ogólnokształcącego wydziału humanistycznego złożyłam egzamin dojrzałości licealny zwyczajny przed Państwową Komisją Egzaminacyjną”. Napisano to we Lwowie w lipcu 1943 r. i podpisano przez ks. Opackiego i prof. Orliczową. Na tej podstawie, w r. 1946 otrzymałam normalne świadectwo dojrzałości wydane przez kuratorium w Katowicach. Kraków, sierpień 2004
Po utracie mojej pierwszej pracy, w lecie 1942 znalazłam inne zajęcie. Dziś już nie jestem w stanie sobie przypomnieć w jaki sposób i przez kogo je otrzymałam. Zajęłam stanowisko tzw. stenotypistki w Wydziale Budownictwa – Abteilung Bauwesen Generalnego Gubernatorstwa Galicji nadzorującego i zawierającego umowy z firmami budowlanymi. Firmy te zajmowały się budową i odbudową dróg i mostów prowadzących na Wschód, a więc niesłychanie ważnych strategicznie dla okupanta. Siedzibą mojej nowej pracy był piękny, okazały budynek stojący na rogu ul. Wałowej i Halickiej. To była Wałowa 9. Do rozpoczęcia wojny budynek ten należał do Miejskiej Komunalnej Kasy Oszczędności, której dyrektorem zarządzającym był dr Stefan Uhma, a jego zastępcą Michał Guzecki. Do dziś przechowuję „Ausweis” wydany mi 29 sierpnia 1942 przez tę niemiecka instytucję. Jest nim niedużego formatu złożony w pół szary kartonik, na którego stronie tytułowej wybite słowa „Personalausweis fur nichtdeutsche…” różnią się kolorami. Podczas gdy pierwsze dwa wyrazy wydrukowane są na czarno, trzeci „nichtdeutsche” wybity jest kolorem czerwonym. Wewnątrz, oczywiście, fotografia w mocnym uścisku aż dwóch, przybitych w jej górnym prawym i dolnym lewym rogu ciężkich pieczęci z tak dobrze znanym i nienawistnym orłem niemieckim dzierżącym swastykę. Trzeci odcisk tego znaku władzy i panowania mocno i pewnie pieczętuje mój podpis złożony pod fotografią. Legitymacja ta została wydana i podpisana w Krakowie, w siedzibie ówczesnego pana i władcy Generalnego Gubernatorstwa Galicji. Duży i piękny budynek zajęty w całości przez instytucję, której ja stałam się pionkiem, okazał się, wbrew pozorom i moim obawom, bardzo mi przyjazny. W pierwszym rzędzie atmosferę tu panującą stwarzali przede wszystkim będący tu w większości Polacy, w przeważającej mierze ludzie młodzi, a mniej liczni, zajmujący stanowiska kierownicze Niemcy, a właściwie Austriacy, zachowywali się w stosunku do nas przyzwoicie i kulturalnie. Niedługo odkryłam, ze większość tych wszystkich inżynierów to zwykli, rozpaczliwie broniący się przed wcieleniem ich do armii i pójściem na front – dekownicy. Nie przepracowywali się pod skrzydłami orła ze swastyką, prowadząc jakieś pertraktacje z licznymi, ciągle tu pojawiającymi się przedstawicielami firm budowlanych, oraz wyjeżdżając od czasu do czasu na kontrole w ramach nadzoru, w mniej lub bardziej odległy teren. Cała ich gorliwość i lojalność wobec ojczyzny objawiała się przede wszystkim wykrzykiwaniem, przez jednych bardzo donośnie, przez innych bardziej powściągliwie, owego, dla nich chyba magicznego, „Heil Hitler!”. Na I piętrze gmachu przy ulicy Wałowej mieścił się bardzo reprezentacyjny gabinet szefa całej instytucji. Rezydował w nim Baurat Eicke, drobny, szczupły, mocno szpakowaty pan, już wówczas po sześćdziesiątce. Był on typowym przedstawicielem starej, niemieckiej inteligencji, obecnie bezwzględnie podporządkowanej wrogiemu swej naturze reżimowi nazistowskiemu. Tu też mieścił się ogromny pokój jego sekretarki, bardzo młodej, energicznej, zawsze uśmiechniętej Fraulein Klein, oraz inne gabinety gdzie odbywały się konferencje i przyjęcia ważniejszych petentów. Prawie nigdy tu nie bywałam, chyba, że w sprawie jakiegoś pisma wezwał mnie sam wielki szef. Ja urzędowałam na II piętrze w bardzo dużym, pięknym i zawsze słonecznym pokoju. Tu, obok mego biureczka i maszyny do pisania stały duże stoły z rozłożonymi wielkimi mapami regionu, a nad nimi pochyleni dwaj moi współtowarzysze – młody inżynier Henryk Pikaus i jeszcze od niego chyba młodszy kreślarz Franek(?) Sitnik. Obijali się tu straszliwie, podobnie jak i ja zresztą, bo ilość pracy była znikoma i dla nich śmiesznie dziecinna. Ich zadaniem bowiem było wykreślanie czerwonym ołówkiem tras, czy dróg na owych rozłożonych mapach w wielu egzemplarzach. Moim szefem był Bauassessor Wolff, młody Wiedeńczyk w okularach, o posturze nieco niedźwiedziowatej, zachowujący się i mówiący bardzo flegmatycznie i robiący wrażenie straszliwego safanduły. W tej całej jego flegmie i rozlazłości tkwiła jednak natura szalenie wybuchowa, odzywająca się w najbardziej nieoczekiwanym momencie, w sposób nagle angażujący nasilenie jego głosu do maksimum, a gestów do rzucania przedmiotami, które znalazły się w zasięgu jego ręki, łącznie ze stołkami, czy krzesłami, aktami itp. Z początku, po pierwszym przeżyciu takiego jego ataku nieopanowania, bałam się go strasznie. Ale kiedy po skończonym wybuchu znowu stawał się powolnym i potulnym niedźwiadkiem, cichym głosem przepraszającym za to, co się stało, mój strach przed nim minął i przyzwyczaiłam się do jego wybryków. Raczej rzadko dyktował mi jakieś pisma i listy. Moje obowiązki bardziej koncentrowały się na informowaniu przybyłych przedstawicieli firm, czy mogą zostać przez niego przyjęci i załatwianiu z nimi drobnych formalności. Dysponowałam więc znaczną ilością czasu szczelnie wypełnianą rozmowami i żartami z Heniem i Frankiem, szaleni miłymi i dowcipnymi kompanami, jak też przygotowywaniem się do matury w ten sposób, że tu robiłam sobie na maszynie konspekty zarówno z literatury polskiej jak i francuskiej, oraz historii, co robiło wrażenie, ze jestem niesłychanie zajęta. Czasem tylko byłam jeszcze dodatkowo wzywana do urzędującego w przeciwległym pokoju Bauassesors Ing. Grassingera, również Wiedeńczyka, aby mu coś napisać, jeśli jego niemiecka sekretarka była nieobecna. Grassinger był starszy od Wolffa i jego ciche i spokojne zachowanie było bez zarzutu. Za pokojem Wolffa urzędował człowiek, którego nazwiska nie pamiętam, ale przed którym czułam podświadomie autentyczny lęk. Był nim przedstawiciel Organisation Todt, hitlerowskiej organizacji działającej w Rzeszy i krajach okupowanych, prowadzącej działalność na potrzeby armii hitlerowskiej, posiadającej własne obozy pracy, korzystającej często z więźniów innych obozów i ich pracy niewolniczej. Chodził w mundurze tej organizacji, a jego zachowanie i właściwe oficjalne kompletne nieróbstwo – dawały do myślenia. Niemieccy kierownicy tu zatrudnieni utrzymywali w stosunku do niego widoczny dystans i, założę się, że bali się jego obserwacji zarówno ich jak i tego co robili. Na trzecim piętrze królował Herr Thode, trochę starszy, potężnej budowy, jowialny i zawsze dowcipkujący. Był kierownikiem księgowości i tego wszystkiego, co należało do spraw gospodarczych i administracyjnych. Wprawdzie jego sekretarka, Fraulein Fricke, szczupła i niewielka Niemka o burzy rudych włosów i wesołych piegach na drobnej buzi, nie była na pewno pięknością, ale pozostałe młode dziewczyny tu pracujące, a w tym dziale pracowały same kobiety, odznaczały się i wdziękiem i urodą szczególną. Najlepiej pamiętam, bo poznałam je bliżej, Elżbietę Litwiniszyn, mieszkającą niedaleko Zielonej, bo przy Wagilewicza i Krystynę Staffę. Pierwsza z nich, późniejsza żona syna dyrektora dawnej Rozgłośni Lwowskiej Juliusza Petry’ego, Jasia, po wojnie znanego lekarza w Krakowie, wysoka i bardzo dziewczęca, odznaczała się buzią o urodzie Madonny, otoczonej ciemno blond włosami do ramion. Miała w sobie wymiar romantyczny. Nieraz chodziłam do niej na bridge’a, w którym brał udział wspomniany, b. przystojny Jan Petry. Druga z kolei, Krystyna, stanowiła jej kontrast. Niższa od Elżbiety i ciemna, o przepięknych, o ile dobrze zapamiętałam, piwnych oczach, urodą bliższa była śródziemnomorskim pięknościom. I ona, po wojnie, znalazła się w Krakowie, skończyła polonistykę i pracowała w latach późniejszych jako jedna z redaktorek bardzo znanego w Polsce Wydawnictwa Literackiego. Została żoną Henryka, owego sympatycznego inżyniera, z którym dzieliłam pokój przy Wałowej. Była w tym dziale jeszcze może najmłodsza ze wszystkich, bo 17-letnia, Anka, córka także tu pracującego inż. Nowotnego, oraz równie młodziutka i urocza, ale dla mnie już w tej chwili, bezimienna dziewczyna o nazwisku, prawdopodobnie, Remiszewska. Ostatnie, IV piętro w całości zajmowała niemiecka stołówka, którą kierowała piękna Lwowianka pani Nina Meraviglia Crivelli. Była jedną z tak wielu kobiet, którym wojna odebrała na zawsze lub doraźnie mężów. Jej mąż znalazł się w owym czasie w Anglii, a ona wraz z matką wychowywała i utrzymywała kilkuletniego synka Alana. Ten mały, bardzo ładny wówczas chłopczyk, w kilkanaście może lat po wojnie, po śmierci matki, wyemigrował do Australii i tam pozostał. Przez kilka, a może kilkanaście akapitów, pozostawię Wałową wraz z jej „lokatorami”, aby potem powrócić do tej instytucji, która za rok pod innym szyldem i adresem będzie mi towarzyszyć już do końca okupacji niemieckiej, aby powrócić do spraw bardziej osobistych. Otóż, dziś już zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, w jaki sposób i kiedy, w moim i Hanki horyzoncie pojawiła się postać, która już towarzyszyć nam będzie do końca życia (mojego prawie). Postacią tą był Staszek Lubieniecki, niesłychanie barwny, klasyczny w swym humorze i temperamencie Lwowiak, starszy od nas o lat kilkanaście, przyszły mąż Hanki, a mój najmilszy szwagier. Na pewno było to nie na samym początku okupacji niemieckiej. Jeżeli Hanka zajęta była wówczas jeszcze przez wiele miesięcy prawie dwumetrowym Zdziszkiem Gergowiczem, bo flirt ze Staszkiem zaczął się znacznie później, to Staszek był jego, o przeszło 40 centymetrów niższą, fizyczną odwrotnością, nie mówiąc już o wieku i doświadczeniu życiowym. Obdarzony świetnym słuchem, talentem aktorskim i niesamowitą pamięcią, w której przechowywał do końca życia dosłownie setki tekstów, monologów i wierszy najlepszych wówczas kabareciarzy (np. Lopek Krukowski), lwowskie klasyczne piosenki i czysty lwowski bałak wraz z wszystkimi powiedzonkami – potrafił rozbawiać każde towarzystwo do takiego stopnia, ze brakowało już tchu i łez do śmiania. Na dodatek był doskonałym narciarzem, a całe pasmo Czarnohory znał jak własną kieszeń. W gronie swoich bliższych i dalszych przyjaciół znany jako Lubas. W nasze życie wkroczył z gitarą w ręku i szelmowskim uśmiechem, na przekór wszelkim okropnościom wojny – STASZEK! Kraków, sierpień 2004 |