Copyright (c) 1996 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo - Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.


Zdzisław J. Zieliński

DWIE FOTOGRAFIE

Leżą przede mną na biurku. Obie przedstawiają moje klasy pod koniec roku szkolnego w 1937 i 1939 roku. W szkole im. Henryka Sienkiewicza, gdzie kpt. Tatar-Trześniowski zorganizował pierwszą placówkę Obrony Lwowa. Na obu zdjęciach jest też nasza wychowawczym p. Zofia Staszyńska, uczestniczka tej Obrony. W czasie świąt państwowych występowała zwykle w mundurze Ochotniczej Legii Kobiet, z odznaczeniami. Jest też dyrektor naszej szkoły, Antoni Bereś z nieodłączną muszką w groszki. Oba zdjęcia są o tyle podobne, że przewijają się na nich z grubsza te same twarze, rzecz zrozumiała. Ale po bliższym obejrzeniu, uważny widz może stwierdzić także istotne różnice. To drugie mogłoby być wykonane np. w czasie niemieckiej okupacji - jest na nim ksiądz, ale nagle zabrakło Żydów, podczas gdy na pierwszym jest ich sporo. Nie, to drugie robiono także "za Polski", tyle że jest pamiątką z I Komunii Św. Toteż wszyscy chłopcy występują tu w białych ubrankach. No, prawie wszyscy, za wyjątkiem jednego, którego rodziców nie stać było na ten strój. Byli to reemigranci z Francji, wydaleni podobno za działalność lewicową. Mieliśmy w swoim gronie jeszcze jednego takiego, ten imponował nam pacierzem po francusku i tym, że ssał bibułę umoczoną w atramencie, tak jak we Francji...Obaj nie należeli do zamożnych.

Ale wróćmy do naszych Żydów. Nietrudno ich rozpoznać, w większości dzieci drobnych rzemieślników: szklarzy, blacharzy, szewców i krawców, zamieszkujących skromne domki na Bogdanówce, naprzeciw fabryki Sprechera (wódki i likiery). To taka przedmiejska bidota - wielu z nich przychodziło do szkoły boso...

W swoich wędrówkach mijali zwykle nasze Bloki. Kiedy raz z jednym z nich - z Cerberem - szedłem w deszczowy dzień majowy, mówił że to lubi, bo wtedy rośnie...'

Chyba zbyt duży nie wyrósł... A Cerberów było dwóch. Jeden flegmatyk, o przedwcześnie dojrzalej twarzy, o drugim można powiedzieć: "sturmerowski typ" o wypukłych, cybulastych oczach i odstających uszach, („Der Stürmer" - organ hitlerowskiej SA, zamieszczał m.in. karykatury Żydów tak żydowskie, że już bardziej być nie mogły...!). Obok nich na zdjęciu figuruje Gotfryd (mogę się oczywiście mylić w pisowni niektórych nazwisk, ale to chyba zrozumiałe). Nieźle się uczył, czego zupełnie nie można powiedzieć o grubym Starcku, o nalanych, tępych rysach. Chyba przekarmiany, co się zresztą często zdarzało w rodzinach żydowskich - szczególnie w wypadku jedynaków. Mówił nawet: zanim gruby schudnie, to chudego szlag trafi! Przy wielkim tłuściochu mały Lozdernik, stale zaaferowany, żywo rozprawiający, rozdający i przyjmujący kuksańce. W zimie rozchełstany, w przekrzywionej czapce ceratowej z nausznikami. Tornister na jednym pasku, policzki czerwone, a pod nosem stale mokro. Taki mały hucpiarz. Często się spóźniał, a na reprymendę ze strony pani, zawsze odpowiadał zaczynając od: "Nie, bo..."

Obok mnie stoi Józek Zimmerman. Siedzieliśmy w jednej ławce przez cały rok - może nawet ze względów alfabetycznych. Poważny chłopak, może zbyt poważny, ale schludnie ubrany. Być może miał kłopoty z językiem polskim, bo ściągał ode mnie. Ja mu się z kolei rewanżowałem na rysunkach, bo rysował bardzo ładnie i z dużą inwencją. Często pojawiały się w jego rysunkach postacie z popularnych gazetek i komiksów dla dzieci: "Karuzeli", "Wędrowca"', "Świata Przygód" itd. Przy okazji dowiedziałem się, że i ja jestem Żydem bo siedzę z Żydem w jednej ławce. Dzieci bywają czasem okrutnie bezpośrednie, ale za to głupie i nie zawsze wszystkim to przechodzi z wiekiem. Po raz pierwszy zapoznałem się wtedy z problemem żydowskim i to postawionym na głowie, jak to u nas często. "Żydem" nazywali chłopcy także rudego (rudy ganzel), syna katolickiego blacharza i ministranta, który do szkoły przynosił kalendarz "Samoobrony Narodu", rojący się od antyżydowskich karykatur. Zacząłem też wówczas zauważać to samo czasopismo z efektywnym rysunkiem na stronie tytułowej. Niektóre kioski (trafiki albo budki) były wytapetowane starymi, zżółkłymi już numerami. Oczywiście nie miałem pojęcia o ekscesach antyżydowskich (choć byłem świadkiem licznych rozruchów w 1936 roku), o "Falandze", o wybijanych szybach, o napisach: "Nie kupuj u Żyda", "Firma chrześcijańska" itd. O getcie ławkowym i numerus clausus, o studenckich lagach i haśle: "Precz z Żydami-Żydówki z nami!". Nie znałem też maksymy, w myśl której antysemityzm stwarzają sami Żydzi.

Żydzi radzili sobie jednak po swojemu. Przede wszystkim konkurencyjnym obniżaniem cen. Jak tam było z jakością - Bóg (nasz wspólny w zasadzie) raczy wiedzieć... Mama zabierała mnie często do Rynku na "kupno". Bardzo tego nie lubiłem (zostało mi zresztą to do dziś'), ale teraz jestem Jej głęboko wdzięczny, bo dzięki temu poznałem lepiej swoje miasto. Na rogu Serbskiej, między kamiennymi "szkarpami" starej kamieniczki mieściły się sklepiki z nabiałem. W jednym z nich sprzedawała pyzata, rumiana Żydóweczka, która miała ulubione powiedzonko: "Żeby nie wiem jak...!", którym odpowiadała np. na pytanie o świeżość masła, sera. A ja byłem u niej "bardzo grzeczny synciu - żeby nie wiem jak...!". Może wtedy - ale też wtedy przysparzało jej to niewątpliwie klientów.

Niektóre ulice w okolicach Rynku były w całości opanowane przez ten ruchliwy i hałaśliwy handlowy żywioł. Np. Krakowska i Trybunalska. Nie było tam luksusu, ale było taniej, co dla wielu było najważniejsze! Były też rzeczy używane, np. książki; choć po te szło się zwykle na Batorego do fachowców, znawców i prawdziwych miłośników książek. Tyż Żydzi! Natomiast przy tych sklepach ustawiała się w poprzek chodnika cala rodzina, aby złowić, zagonić potencjalnego klienta. Cóż - konkurencja....! A ile przy tym było zwykle zachwalania, cmokania, zachwytów, co zresztą mogło się odnosić zarówno do towaru, jak i do potencjalnego nabywcy. Iście wschodnie, bazarowe sceny. Kiedy osaczony znalazł się w sklepie, dowiadywał się zwykle że dostanie tu wszystko, o czym tylko zamarzy i to w najlepszym gatunku. Klient oczywiście pozwalał sobie w to wątpić, i tu następowała scena jak gdyby żywcem wyjęta z uroczych wspomnień Magdaleny Samozwaniec ("Maria i Magdalena"): - "wątpię"? - Proszę bardzo - Mojsze, gib her die Schachtete mit dem "wątpię"! Co znaczy nie ma? - jeszcze wczoraj były! Może pan szanowny przyjdzie jutro - będą już świeżutkie "wątpię"...!

Nie lubiłem tych ulic, pełnych harmideru, rejwachu i bałaganu. Teraz odkrywam tam z satysfakcją pięknie zachowane zabytki lwowskiej rzeźby i architektury, szczególnie z doby empire'u. Ulica Trybunalska związana jest z dwiema legendarnymi już postaciami z tego świata. Obie zupełnie różne. choć o identycznym imieniu: Naftula, czyli Nadali. Pierwszy z nich, Toepfer, był właścicielem, a właściwie gospodarzem znanej knajpy („U Naftuły") - w całym tego słowa znaczeniu. artystycznej. Przyjaciel i opiekun całej czeredy artystów różnej maści, której przewodził Jan Gali ("Dziewczę z buzią jak malina"). Zarażony tą "malaryą", naiwny, ale i ambitny Naftuła chwytał czasem za pędzel lub pióro, z różnymi zresztą skutkami.

Drugi, Naftali Botwin, chwytał częściej za broń, a jako karny członek Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (a jakże, i zastrzelił tu w 1925 roku prowokatora Cechnowskiego (z afery warszawskiej). Potem i z nim zrobiono to samo, mimo protestów organizacji międzynarodowych. Ale na Trybunalskiej było na ogól wesoło - dobrze się jadło i piło, bowiem nie tylko sklepy miały konkurencję - były tu jeszcze dwie popularne knajpy, a tylko "kacenszprung" do Atlasa, lwowskiej Jamy Michalikowej (która to Jama była zresztą kiedyś Cukiernią Lwowską...). Tam, w nastrojowych wnętrzach rej wodził i tworzył Henryk Zbierzchowski, poeta, prozaik, dramaturg i satyryk, a przede wszystkim - bard lwowski. W słynnym lokalu gospodarzył z kolei Edziu Tarlerski, który już po wojnie prowadził "Wojentorg" w Łodzi...Tak to się właśnie plotło i na smutno, i na wesoło - same rodzynki z (gorzkimi) migdałami. Tak samo było i z tą fotografią, na której dopiero po latach można zauważyć zarys napisu z uczty Baltazara.

Na samym końcu zauważam na zdjęciu Brummera - może dlatego że taki mały, drobny. Po prostu Żydek, u nas to określenie, w przeciwieństwie do Centralnej Polski, było zarezerwowane dla małych chłopców. Dziecko starszawych już rodziców, w domu pewnie rozpieszczane. Pewnie dlatego pierwszy dzień w szkole, w obcym środowisku był dla niego tak dalece stresujący, że się "skosił" pod ławkę. Jak w tym starym kawale: "ogrodnik szczypa dziwki, ogrodnik szczyna trawę". Inne dzieci też były wystraszone w różnym stopniu, niektóre płakały. W pierwszych dniach okupacji (Niemcy i Ukraińcy wyciągali Żydów z domów do różnych "prac porządkowych", co było tylko pretekstem do znęcania się nad nimi. Mały Brummer z matką patrzyli na to z okna, zapłakani i wystraszeni, jakby już mieli przedsmak...

Lekcje religii mieliśmy jednocześnie, w innych klasach. Raz ksiądz wysłał mnie do ich "pana" z dziennikiem klasowym, który we Lwowie nazywał się "katalogiem". A przerabialiśmy właśnie ten sam materiał, rodzaj opowieści ze Starego Testamentu, odpowiednio spreparowany i skomentowany dla pierwszaków. Rabin właśnie przepytywał swoich pupilów (a moich kolegów), ale im coś niesporo szło. Zadał i mnie parę pytań, a kiedy nie wypadło to najgorzej, wykorzystał to, aby zawstydzić swoich podopiecznych, oto goj tak dobrze zna Biblię, a wy nie chcecie się uczyć religii, która jest waszą matką...?! Nie mogłem tego zresztą zrozumieć, - dla mnie były to niezwykle piękne i interesujące historie; rodzaj baśni ubranych w poświęcone ramy. Do dziś zresztą uważam Stary Testament za jedną z najbardziej zajmujących i sensacyjnych wręcz (delikatnie mówiąc...) powieści w literaturze światowej. A ich to coś nie brało, mimo że to właśnie "ich"!

Przed okupacją niemiecką przeżywaliśmy wspólnie sowiecką. Jeżeli już "wspólnie", to raczej z poważniejszymi, kulturalnymi przedstawicielami tej społeczności, którzy myśleli i odbierali to podobnie jak my. Bo hołota żydowska wygrażała nam przed nosami i wykrzykiwała: Już się skończyło wasze panowanie...! Już nie ma waszej zas... Polski-! ". Antysemitów umacniało to w ich przekonaniach, innych zaś w nie wpędzało. A obie strony miały niewielkie pojęcie o tradycyjnym rosyjskim antysemityzmie, który nie tylko przetrwał, ale i rozwinął się w Sojuzie. Żydzi-komuniści i tacy komisarze polityczni to tylko jedna strona medalu, A żydowska republika Birobidżan. (Obwód Autonomiczny) rozśmieszała wszystkich zainteresowanych. Zresztą i u nas "entuzjaści" zaczynali widzieć te sprawy inaczej. Wywózki nie omijały bogatych Żydów, szczególnie uciekinierów z Centralnej i Zachodniej Polski. Mówiono, że ci co we wrześniu całowali sowieckie czołgi, teraz chętnie by ich w d... pocałowali, żeby tylko sobie poszli. Mieszkała u nas w Blokach pewna samotna Żydówka; tzn. bez męża, ale z dzieckiem. Dość szpetna - ruda i piegowata. Chyba pracownica fizyczna. Dziecko było natomiast ładne - Krysia o złotawych kędziorkach i niebieskich oczkach, Cóż, kiedy tresowane politycznie. Dziewczynka popisywała się na komendę takimi oto "lozungami": -Chaj żywe towarisz Stalin" - "Chaj żywe towarisz Woroszyłow!". Jej mamusia wymawiała to samo charczącym "r". Popisywały się tak wobec Rosjanek, które masowo przyjeżdżały wraz z rodzinami, zajmując opuszczone mieszkania po wywiezionych Polakach. Wszystkie były z tego powodu bardzo zadowolone, roześmiane. My, chłopcy, nie byliśmy biernymi świadkami tych scen, ale dorzucaliśmy własne; zarówno dla adresatów, jak i dla rozbawionych pań. Nie muszę chyba dodawać, że zarówno w treści, jak i w formie i intencjach stanowiły one "coś wręcz przeciwnego", czego się nic da przełknąć w obecności określonych wartości... Wątpię zresztą, żeby zostały gdzieś tam wysłuchane, nie mniej jednak jakoś się spełniły. Jedne nas opuściły w popłochu i udręce w 1941, drugie, niedługo potem trafiły do getta. A były chyba zbyt biedne, aby się uratować. Biedne...

Naszych żydowskich kolegów ubywało w klasie. Otwarto nowe szkoły, w których uczyli się swego języka Przygodnie spotkani w mieście pokazywali podręczniki i zeszyty z hebrajskim pismem, antyhitlerowskie czytanki. Byli z tego bardzo dumni, W drugim roku nauki (1940-41) wpadł do nas na krótko Garfunkel, jeszcze bardziej stürmerowski od Gerbera. Batiaryga gródecki, którego wyrzucano z każdej szkoły. Ale fajny kumpel, chodziliśmy się bić z innymi bandami, gdzie miał swoich wrogów. Raz myśmy ich "nabęckali", raz inni nas...

Przyszła też do nas i została Tonia - o historycznym nazwisku - Kahane. Ładna i miła czarnulka - jej mniej ładna siostra chodziła do wyższej klasy. Ich rodzice mieli przed wojną sklep na Rogatce Gródeckiej, gdzie zaopatrywali się głównie chłopi z pobliskiego targu. Tonia była nam bardzo bliska, koleżeńska. Kiedy raz, w dniu jakiegoś święta kościelnego poszliśmy ze szkoły demonstracyjnie do pobliskiego kościoła (św. Józefa) - Tonia poszła także z koleżankami. Na moje zdziwione spojrzenie dziewczyna pokraśniała i rozłożyła ręce, co mogło oznaczać: na to nam przyszło.., cóż na to poradzić... ?! "Na to" nam przyszło trochę później i rzeczywiście trudno było na to poradzić!

Nadeszła druga okupacja. Tonię widywaliśmy coraz rzadziej (a mieszkała w sąsiedztwie). Z Bloków zaczęli znikać powoli znajomi Żydzi. Mieszkała tam też, dobrze zadomowiona wśród Polaków, rodzina Krothów. Ich syn, Janusz, był ode mnie starszy i trochę zarozumiały, ale kolega moich starszych polskich kumpli. Ponoć niezwykle uzdolniony matematyk. Chodził do XI gimnazjum, do którego i ja miałem pójść w przyszłości. Jego siostra, Zosia była już dorosłą panną, niezwykle sympatyczną i lubianą szatynką o niebieskich oczach. Nie miała zupełnie rysów semickich. Kiedy jej pobratymcy zaczęli nosić opaski z Gwiazdą Dawida, ona włożyła złoty łańcuszek z krzyżykiem. Uważałem to za świetny pomysł - w ten sposób mogła ocaleć, ale nie wiem czy ocalała. Jej brata widziałem ostatni raz pod sklepem filatelistycznym na Akademickiej. Usiłował sprzedać swój klaser ze znaczkami.

Pewnej nocy Niemcy spalili prawie wszystkie synagogi, w tym piękną, gotycko-renesansową Złotej Róży (Gildene Rojze), Postępową, czyli tzw. Tempel i Starą Synagogę przy ul. Boimów. Ostały się jedynie dwie: przy ulicy Węglanej (też zabytkowa, trzymali w niej konie...) i między ulicami: Króla Leszczyńskiego i Chocimską; chyba ze względów bezpieczeństwa... Ciekawe, bo w całej Generalnej Guberni bożnice w zasadzie ocalały - nawet i te stare, drewniane, które najłatwiej spalić. Także w Krakowie, a więc w "stolicy".

Nie wykluczone, że we Lwowie przyczyniła się do tego nadgorliwość sprzymierzeńca, tj. nacjonalistów ukraińskich, którzy zresztą demonstrowali swój zbrodniczy stosunek do Żydów na każdym kroku, a okazji do tego mieli niemało. Częściowo po to, aby się przypodobać nowym panom, a głównie dla dogodzenia temu, co się ma w genach - dla mołojeckiej sławy!

Prasa gadzinowa zachłystywała się propagandą antysemicką. Codzienny szmatławiec "Gazeta Lwowska" drukowała w odcinkach encyklopedię żydowską, w której niewybredne teksty ubrane były w podobną formę wierszową. Tygodnik "Dni" pokazywał m.in. żołnierzy z Legionu Żydowskiego pod nieprzyjacielskim bunkrem. Podpis wyjaśniał: "Po co miotacz ognia? - czosnek robi to samo...!" "Ilustrowany Kurier Polski" zamieścił całą rozkładówkę poświęconą tej formacji. Na jednej ze scenek Żydzi robią wymówki Anglikom: "Aj waj John Bull, to nieładnie - a jak który z Żydów padnie..?!"

Dowcipy te wyśmiewały żydowskiego żołnierza, znanego ze swych anegdotycznych cech w różnych armiach europejskich. Opierała się na tym zresztą cała masa szmoncesowych kawałów. Jak było w istocie, wykazały dobitnie walki partyzanckie, powstanie w getcie warszawskim, a przed wszystkim 3 wojny na Bliskim Wschodzie, kiedy to Żydzi bili się wreszcie o swoje! Kawały fungowały dalej: najpierw antyżydowskie, potem antyarabskie, a właściwie stale antysowieckie, bowiem tzw. ostrze dowcipu kierowało się do tego, komu Związunio aktualnie pomagał...Znane są też wielkie juble urządzane przez "naszych" wyższych oficerów z okazji "naszych” zwycięstw na półwyspie Synaj - bo w tym czasie wielu Żydów było w Ludowym Wojsku Polskim, ale wyłącznie w tzw. szarży - szeregowca coś trudniej było znaleźć - jakby wbrew normalnym strukturom organizacyjnym.

A swoją drogą, można by się zastanawiać, skoro już zaczęto we Lwowie wydawać polską prasę - dlaczego wybrano "ausgerechnet", lecz zhańbiony kolaboracją tytuł? Ba - spotyka się tam nawet nazwiska skompromitowanych w szmatławcach „redaktorów" z bardzo pochlebnym komentarzem. Nietrudno odgadnąć, jaki to program realizowała ówczesna „Gazeta Lwowska", ale żeby aż tak..?!

Dla przykładu przypomnę, że jeżeli my Polacy odwracamy się z pogardą od "tryzuba", to nie jest to bynajmniej potępienie jego geometrycznej formy. Chodzi oczywiście o wydarzenia wojenne, kiedy to zbiry spod tego znaku wymordowały w bestialski sposób półtora miliona obywateli polskich. W tym około miliona Żydów. Nazwisko, tytuł, godło, barwy państwowe - to w zasadzie rzecz święta; chyba że są zhańbione czynami, za które - niestety - nie ma kary. A oprawcy mają już więcej pomników, niż ich ofiary.

Utworzone we Lwowie getto pęczniało od ludności spędzonej tam z miasta i prowincji. Coraz bardziej dawały się we znaki głód. brud, smród, a potem i chłód. Wszy. tyfus i inne choroby. Początkowo tramwaje, które przejeżdżały obok tych terenów oznaczone były tablicami: "Nur fűr Arier", a z rzadka "Fűr Juden zugelassen". Wtedy tak oznaczone przyczepki były niemiłosiernie zatłoczone. Ostatecznie Żydzi mogli jeździć tramwajami tylko wtedy, kiedy ich wieziono do pracy, np. na lotnisko przez całe pagórkowate miasto. W wozie motorowym jechała straż i kobiety (jacy dżentelmeni!). W dwóch przyczepnych lorach, ubici jak śledzie jechali na stojąco mężczyźni. Często 13, 14-letni. Można sobie wyobrazić taki powrót z długiej i ciężkiej pracy o pustym żołądku, na zakrętach i spadach lwowskiej linii tramwajowej! Kiedyś byłem świadkiem załadowania takiej grupy na końcówce, przy powrocie z dalekiego Skniłowa. Niesporo im to szło, mimo "starań" żydowskich policjantów. Jakiś batiar podbiegł do stojącego i "sztebechnął" jednego z nich kułakiem w plecy. Uderzony odwrócił się: to był Gerber, nasz "Gerber", ten flegmatyk! Patrzył poważnym, smutnym wzrokiem, nawet bez specjalnych pretensji do tego głupiego gnojka. Pewnie nie takie już upokorzenia przeszedł w swojej codziennej gehennie (hebr.; "Ge Hinnnon" -miejsce przeklęte, piekło).

We mnie zawrzało. Temu batiarowi pewnie nie dałbym rady, a poza tym to mieszkanie... Na końcówce parę przekupek sprzedawało półoficjalnie jakieś okupacyjne "ciastka", makagigi, pestki. Za drobne pieniądze (innych nie miałem...) kupiłem jakiegoś "bałabucha" i dałem mu go. Obaj byliśmy trochę zażenowani, ale wątpię czy mnie poznał. Zresztą nie było na to czasu, bo już do nas zmierzał żydowski policjant z groźnie nastawioną pałą. W okrągłej czapce z Gwiazdą Dawida - w prochowcu przepasanym w pasie (niektórzy mieli nawet polskie pasy oficerskie) i w "anglikach". Okupacyjna moda też miała swoje kanony...Oj - wysługiwali się oni swoim pracodawcom jak psy i tak też skończyli!

Dużą ilość mężczyzn zgromadzono w tzw. Obozie Janowskim, który wbrew swojej nazwie był nic tyle obozem pracy, co eksterminacji. Zdawali sobie sprawę z tego zgonieni tam Żydzi i stąd elementy wisielczego humoru - przemieszanego z dosadnym humorem lwowskim, w piosence, którą śpiewali idąc przez miasto. Była to kolejna, nowa lwowska piosenka okupacyjna - a może pieśń..,? - śpiewana w bałaku na melodię innej, arcylwowskiej: "Tam na rogu, na Janoskij...". Obóz zresztą też był na Janowskiej. Już samo to miejsce wyznaczało punkt w płynnej granicy między społecznością i kulturą polską a żydowską. A knajpa o której tu mowa należała do niejakiego Zimmermanna i nie był to bynajmniej Norweg...! Tekst pieśni- z akcentami gorzkiego realizmu zachował się w pamięci i odpisach, a tutaj przytaczam fragmenty z zachowaniem lwowskiej ortografii tzw. "głupstw". Inna rzecz, że wydane dotąd zbiory lwowskich piosenek kończą się na roku 1939. A gdzie cale bogactwo twórczości wojenno-okupacyjnej? Oto jeden z przykładów.

  Albośmy to jacy-tacy
Z Januskiegu Lagru Pracy,
A ży świat nas nie chcy znać
Tam nam daju fajny zupy:
Litra wody, cztery krupy,
Z takiej zupy nie chce stać.
A pulicja ubuzowa
Nie jest wcali hunurowa:
Bo im czapka nie chcy grać
Akcja w sierpniu, akcja w lutym
Żony, dzieci marsz za druty;
Sercy chce si z bólu rwać!
Wnet wyciongnu ci z kolumny
Ni dustanisz nawyt trumny
I na piaski pujdzisz spać

To byli niewątpliwie nasi lwowscy, polscy Żydzi - mieliśmy tego pełną świadomość. W tak trudnych i dramatycznych chwilach, swoje doznania i uczucia wyrażali w lwowskiej, batiarskiej piosence, która w tych specyficznych warunkach urastała do miana pieśni, chorału. Mieliśmy także pewność tego- że jesteśmy tuż za nimi w kolejce i że ona się już zaczęła, tyle że w innych obozach. Łączył nas zatem wspólny los i podobna, choć rozłożona w czasie Golgota (także wyraz pochodzenia hebrajskiego). A zatem, wyciągnąć pomocną dłoń - ale komu i jak? Jeżeli Polacy byli pod tym względem w najgorszej sytuacji "...wśród narodów świata", to lwowiacy mieli jeszcze dużo gorsze warunki. Wokół roiła się przecież od ukraińskich szpicli, którzy chcieliby się "wykazać"!

A jednak Polacy pomagali im jak mogli: i tym "swoim" i innym. Mimo, że me wszyscy przecież mogli. Nie należy przecież zapominać, że tylko w Polsce za przechowywanie Żydów groziła śmierć. A mimo to dużo więcej niż połowa drzewek w gaju Yad Vashem zasadzona jest właśnie przez Polaków! Można też wyobrazić sobie rezultaty, gdyby hitlerowcy postawili inne warunki - i w Polsce, i w pozostałej Europie...! A mimo to młodym Żydom przedstawia się Polskę jak zagłębie żydowskiej śmierci, a o zbudowanych obozach koncentracyjnych niektórzy na Zachodzie mówią po prostu -"polskie obozy". Że szmalcownicy, że kapusie? - czarne owce znajdą się w każdej społeczności i stada polskich baranów nie biją tu wcale rekordów. Mamy za to najwięcej "Sprwiedliwych wśród narodów świata"!

Cóż z tego jednak - potem się okazuje, że jeden cwany niemiecki biznesmen ratuje więcej Żydów (z których zresztą żyje i to dobrze!) niż zagrożeni śmiercią Polacy. A ci ostatni (sic!) potrafią tylko rzucać w Synów Izraela grudy zmarzłego śniegu i wyzwiska...! Tak to przynajmniej podaje przekonywujący język obsypanego nagrodami filmu, słynnego reżysera - Żyda, który popełnił zresztą inne filmy o podobnym ładunku fantazji... Z nas dwóch to ja przeżyłem okupację, ale z tym się nie spotkałem. Moi bliscy także nie. Natomiast dobrze pamiętam co innego. Oto taki obrazek. W górnej części ul. Zadwórzańskiej, nad stawem zwanym "Zieliną" (był tam kiedyś przedmiejski folwark niejakiego Zielińskiego) zastrzelono pod parkanem wieloosobową rodzinę żydowską, przechowywaną przez Polaka, którego właśnie za to powieszono - opatrując zwłoki stosowną tablicą. Tu tragedia tych ludzi splotła się z propagandą, jako że obie wyszły z jednego zródła. "Propaganda jest jednym z kunsztów, służących do rządzenia narodami" - stwierdził to słowem i czynem minister propagandy Rzeszy Niemieckiej Dr Goebbels". Powyższy cytat pochodzi z przedwojennej jeszcze broszury współpracownika gadzinowej "Gazety Lwowskiej?. Nic dodać-nic ująć! W tym wypadku "współpracownik" - to oczywiście "kolaborant", a pikanterii dodaje fakt, że go zamieszcza i hołubi współczesna "Gazeta Lwowska" - może na podstawie fałszywej legendy, którą wokół siebie roztacza; dają się na to nabrać i inni... W związku z tym, niestety, dalej publikuje, podpisując się już pełnym nazwiskiem: podczas gdy w szmatławcu używał zwykle monogramu: "T.K.".

Daleko prowadzą ślady okupacyjnych zbrodni. W gronie przyjaciół zastanawialiśmy się czasem nad tym, czy byłoby możliwe, aby Żyd w mundurze NKWD chciał ratować, a przynajmniej pomóc Polakom wywożonym na Sybir - kobietom i dzieciom? A było takich sporo, podobnie jak później w mundurach polskich; znanych z prześladowań i procesów patriotów, również polskich. Pytanie oczywiście retoryczne, bo przecież wiemy jak było... Oj - mizerny byłby ten gaik, gdyby nawet powstał. ..Oczywiście, kiedy ocenia się po latach takie reakcje obu stron nie można zapominać o ewentualnym poczuciu krzywdy z jednej i kompleksie winy z drugiej strony. A nawet o chrześcijańskim miłosierdziu i talmudycznej zasadzie: oko za oko.

A oto drugi obrazek. Zadymka i wicher taki -"Jakby się kto powiesił", w naszych Blokach krąży pogłoska o błąkającym się, ukrywającym się Żydzie. Powoli zapada wczesny zimowy mrok. Nagle otwiera się okno na 3. piętrze klatki schodowej pod " 15". Ukazuje się w nim licho odziany, obcy człowiek. Przesadza parapet, chwilę się waha i zawisa na hakach, podtrzymujących kiedyś skrzynki z kwiatami. Nie ma już odwrotu, ale i brak mu ostatecznej decyzji. Jest tylko rozpacz; zagłuszająca wszystko rozpacz! Trwa to długo - dla niego i dla nas, obserwujących to ze zgrozą, zapierającą dech. W rzeczywistości tylko sekundy... Wreszcie następuje to, co nastąpić musiało: zmęczone ręce puszczają i człowiek spada. Na drugim piętrze uderza krzyżem w podobnie wystający hak, wydaje przeraźliwy krzyk, po czym już głucho wali się na płytki chodnika. Krew spływa do rynsztoku marznącą strużką. Padający śnieg przydaje jej delikatnej struktury biało-czerwonego pasma.

Można to także zakwalifikować do tragicznych spięć między Narodem Wybranym, a narodem "nadludzi". Trwało to długo, za długo, po czym passa się odmieniła i wywiad izraelski począł sprawnie wyłapywać zbrodniarzy wojennych, sprawców Holocaustu. Na razie śledztwo w tej sprawie prowadziła policja ukraińska. Chodziło o wykrycie powiązań, znalezienie winnych - niej ego śmierci oczywiście, ale udzielanej mu pomocy. Ktoś mu dawał schronienie, ktoś sprzedawał mu żywność za dolary i biżuterię. Ktoś go tu widywał wieczorami. Kiedy skończyły się pieniądze i kosztowności - skończyło się wszystko. Podejrzenia zacieśniały się wokół dawnych sklepikarzy i ich znajomych (już samo miejsce wypadku dawało wiele do myślenia). Ponoć obłowili się nieźle w czasie działań wojennych w 1941, wynosząc ze sklepu wraz z wspólnikami wszystko co cenniejsze. Pochodzili z łódzkich Niemców i podobno podpisali volkslistę. To zapewne wystarczyło, aby zaprzestać śledztwa. Ostatecznie policja ma ważniejsze sprawy, niż zagadkowa śmierć jakiegoś Żyda. Choćby zbrojne podziemie. Tak przynajmniej mówiła o tym wieść gminna, która w czasie okupacji była potęgą.

Aby przeżyć, Żydzi wysprzedawali wszystko, co tylko mogli - dopóki mogli. W kompleksie Placu Krakowskiego (Pl. Zbożowy, Solskich, Pl. Teodora zwany także Węglarskim, Pl.Łazienny, Pl. Misjonarski, Pl. Rzeźni), w zrujnowanyh domach pożydowskich, wnętrza zawalone były pierzem. Handlarze kupowali za bezcen poduszki i pierzyny, pruli je, a poplamione wsypy sprzedawali zwykle na wieś z niemałym zyskiem. Zasadniczy błąd w "Tragarzu puchu" Jerzego Janickiego polega na nieznajomości okupacyjnych realiów i przekłamaniach: to nie brudne pierze i zleżały puch były cenne, ale mocne wsypy!

Na "Krakidałach" jeszcze niedawno spotkać można było kapitalne typy żydowskie, przeniesione jak gdyby z odległych epok, lub z dalekich stron. Patriarchalne brody, długie pejsy, atłasowe chałaty, jarmułki, a nawet lisiury, które tu przetrwały z doby odrodzenia. Ponad szwargot czarniawych handlarzy wybijał się często falset sprzedawcy, obnoszącego gorący bób, serwowany w papierowych "tutkach": "Hajsse bobele! - hajsse bobele!!". Ożywiony handel trwał do późnych godzin wieczornych przy nastrojowych kagankach, rozświetlających stragany kryte i obudowane "celtą", niby szopki. Tu można było kupić wszystko, sprzedać trochę mniej, ze względu na konkurencję. Ten świat odszedł nagle, bez ewolucyjnych przemian, bowiem nagle odeszła zaludniająca go społeczność.

Zimy okupacyjne były wyjątkowo ciężkie. Brak odzieży i opału dawał się we znaki wszystkim, a co dopiero Żydom... że już nie wspomnę o żywności! Jedyną satysfakcję stanowiła sytuacja na froncie wschodnim, ale to było jeszcze daleko... Lata były z kolei bardzo upalne, kontynentalne. Patrzyliśmy ze zgrozą i współczuciem na pędzone (jeszcze do pracy...) kolumny Żydów, słaniających się ze zmęczenia i pragnienia. Jakoś nie słyszało się docinków, ani złośliwych uwag. Można sobie tylko wyobrazić, co się działo wtedy w przeludnionym i brudnym getcie...!

W lecie jeździlo się na jeden z dwóch basenów, które nam Niemcy łaskawie zostawili - na Zamarstynów lub na Świteź. Było tam dość brudno, ale rozrywka, a czasem konieczność, względnie tania. Zamarstynów miał jeszcze i to do siebie, że zanim się doszło do tramwaju, człowiek był znowu zakurzony i spocony. Jechało się w upale zatłoczonym tramwajem, wzdłuż wysokiego parkanu, oddzielającego getto. Względnie łatwo było znieść tłok i woń spoconych, niedomytych ciał - kiedy po kilkunastu minutach wychodziło się na świeże powietrze, a potem do orzeźwiającej wody, pod zimny tusz! Za parkanem żyli jeszcze ludzie skazani, z wyrokiem wcześniejszym od naszego...!

Zauważył ten parkan i te układy także Jerzy Janicki, tzw. "piewca polskiego Lwowa" - chciałoby się jednak powiedzieć: "pieprzca", jako że on wszystko musi pochrzanić. W "temacie kąpielisk" pokręcił Żelazną Wodę z Zimną Wodą, a tę z kolei z Zimną Wódką (i to nie przez szczególne zainteresowanie knajpami...!), podczas gdy rzecz dotyczyła właśnie basenu na Zamarstynowie.

Nadeszło ostatnie dla nich, gorące lato 1943. Getto likwidowano. Z Wysokiego Zamku można było oglądać gęste dymy nad tą dzielnicą i słyszeć równie gęstą strzelaninę. Tam trwała walka, walka o życie - powstanie. Tyle atramentu i łez wylano w związku z powstaniem w getcie warszawskim, a o lwowskim nic. Zdaję sobie oczywiście sprawę z właściwych proporcji - wiadomo, stołyca! - ale żeby nic...?!

Zdeterminowani Żydzi, stojący przed pewnym już widmem zagłady zaczęli ponoć od rozmontowanych nożyc krawieckich. Tą drogą zdobyli broń palną i tak się zaczęło to, co właśnie oglądaliśmy w podnieceniu i ze ściśniętym gardłem. Nie wszyscy może jednakowo współczuli ginącym Żydom, ale wszyscy musieli sobie zdawać sprawę z tego, że tak może wyglądać też "ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej". W obozach ginęli jedni i drudzy i nie najważniejsze są tu proporcje ilościowe. Aktualnie Niemcy wraz z Ukraińcami rozwiązywali kwestię żydowską. Za rok miało wybuchnąć Powstanie Warszawskie. W takim samym upale, przeciw tym samym wrogom, którzy je pacyfikowali tymi samymi bestialskimi metodami. Następne lato 1944 wraz z upałem przyniosło już wyzwolenie - lub, jak chcą niektórzy, ustanie działań wojennych. Z tym, że aby ustać, musiały się one najpierw do miasta przybliżyć i przez nie przejść. Na zrujnowanych ulicach, wśród gruzu, drutów i wraków czołgów pojawili się pierwsi Żydzi, którzy wyszli z dotychczasowych ukryć, którzy przetrwali dzięki Polakom. Bladzi, jeszcze zalęknieni, uczyli się chodzić jak po długotrwałej chorobie. Po chorobie, która w większości wypadków kończyła się śmiercią. Niektórzy nie dowierzali własnemu "szczęściu", a cały ten koszmar skłonni byli uważać za zły sen. Opowiadał mi potem jeden z nich, że ludzie często się zatrzymywali na jego widok, zagadywali i pytali: po ile są dzisiaj dolary..?!

Grupa Żydów ukrywała się po likwidacji getta w rozbudowanych lwowskich kanałach, w pobliżu głównego nurtu Pełtwi. Polacy zaopatrywali ich w żywność. Było to oczywiście ryzykowne, ale w sumie nie było tak źle, stała prawie temperatura i żadnych kłopotów z ... toaletą. Najważniejsze, że hitlerowcy się tego nie spodziewali. A do zapachów, jak w starym żydowskim kawale - koza się musi przyzwyczaić! Kiedy ich wreszcie wyprowadzono na wolność, dzieci podniosły straszny krzyk. Porażone hałasem i ostrym światłem słonecznym, chciały tylko jednego - wracać do kanału! Jak to jednak różnie bywa z wyborem tego, co dla kogo najlepsze - spotykamy się z tym nie tylko w warunkach nieszczęść i klęsk.

Po wojnie, ocaleni Żydzi ze Lwowa i Kresów wyjechali wraz z nami do oficjalnej Polski. Częściowo zapewne dlatego, że czuli się polskimi Żydami - wyrośli wśród nas, uratowali się dzięki nam - mówili i myśleli po polsku. Ważna też była możliwość wyjazdu z Polski dalej, na Zachód, niekoniecznie do Izraela.

Znowu chodziłem z nimi do szkoły - nie byli najgorsi- a niektórzy nawet lepsi. Taka np. Irka Bratter, z rodziny lwowskich lekarzy. Zakochana w kulturze i literaturze polskiej, szczególnie w Nałkowskiej. Miała za sobą ciekawe próby literackie. Jednak wyjechali oni już starszawi i ona z tą swoją propolskością. Podobno targnęła się na życie. Nie znam przyczyn - mogę się tylko domyślać... Ale nie spotkałem już nikogo ze starej fotografii. Robiło się nowe zdjęcia. Irka też jest na nich, ale czy jest..?

Podczas gdy jedni planowali wyjazd, inni marzyli o powrocie do Polski, do Lwowa. Udało się to nawet jednemu z nich - Henrykowi Vogelfangerowi, lepiej może znanemu jako Antoni Tytyłyta, czyli "Tońku". Był w swoim Lwowie, a ostatni raz do kraju przyjechał po to, aby w nim umrzeć... Nie doczekał tego inny superlwowiak i takiż Polak - lwowski Tuwim - Marian Hemar. Poświęcił swemu miastu najpiękniejsze strofy. Tuż przed wojną opuścił Polskę Stanisław Marcin Ulam, przedstawiciel lwowskiego rodu, genialny matematyk (ze słynnej Lwowskiej Szkoły Matematycznej), właściwy twórca amerykańskiej bomby wodorowej. Nie tylko Polskę, ale i Lwów reprezentuje w swym niemałym, a wielce oryginalnym dorobku literackim Stanisław Lem - wystarczy go posłuchać! A nawet Aleksander Bardini, który we Lwowie spędził całą wojnę, może być uważany za naturalizowanego syna tego miasta. Jest takich więcej. Ta da nam Boże wiency takich Hebesów!

Kiedy człowiek łazi po Lwowie, obwieszony aparatami fotograficznymi, często naraża się na zaczepki różnych takich. Rozmaicie z tym bywa. Ale raz zagadnął mnie facet dlatego, że i on robi to samo. Dzięki niemu trafiłem do uroczej klatki secesyjnej przy pl. Smolki, fotografowałem podwórko z pięknie rzeźbionymi konsolami (Skarbkowska i jedną z najpiękniejszych z ocalałych lwowskich Madonn, przy ul. Murarskiej. To jego ukochana Madonna! A kim jest pan T.? - to Żyd rosyjski, który się już zleopolizował, nie wiedząc zapewne o tym, że od tego już tylko krok do polonizacji co było przecież powszechne wśród cudzoziemców zamieszkujących to miasto. Czyli mielibyśmy jeszcze jednego Żyda rozkochanego w zabytkach i pięknie polskiego Lwowa. Takich nie sieją. Wypada więc tylko powtórzyć: ta daj nam Boże takich wiency...!


Copyright (c) 1996 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót

Powrót
Licznik