|
Emil Hlib
Moje chodzenie po Lwowie (c.d.)
Czar muzyki
W roku 1935 wprowadziliśmy się do własnego domu przy ulicy Dywizyjnej 41 (pod strzelnicą wojskową). Do tej pory dom był wynajmowany krewnym. W tych czasach ludność była bardzo umuzykalniona. Nie było wtedy radia w naszym pojęciu słuchało się tylko słuchawkami audycji odbieranych prymitywnymi odbiornikami. Dlatego wielu moich krewnych grało na akordeonie, jeden grał w teatrze na flecie, jeden na fortepianie, inni krewni grali na ustnych harmonijkach. Dla mnie mama kupiła starą mandolinę, na której uczyłem się grać ze słuchu, podpatrując sposób gry moich kolegów.
Pewnego razu kolega mego ojca Sobierajski, grający w orkiestrze pocztowej po wysłuchaniu paru piosenek granych przeze mnie zobowiązał nauczyć mnie w ciągu roku gry na trąbce, biorąc po 10 zł miesięcznie, a po tym czasie o wystaranie się o przyjęcie do orkiestry pocztowej i otrzymania posady.
Na jesieni 1938 r, nie przyjęto mnie jeszcze do pracy, z uwagi na młody wiek - 16 lat. Ale udało się panu Sobierajskiemu przyjęcie mnie do orkiestry tramwajowej (za co wielkie mu dzięki) usytuowanej przy remizie na Gródku, tuż przed drogą Lubieńską. We Lwowie w tym czasie były dwie orkiestry tramwajowe: jedna na Kuszewicza (Zamarstynów) zwana czerwoną, z okrągłymi czapkami (maciejówkami) grająca na wiecach i uroczystościach rewolucyjnych, natomiast nasza brała udział we wszystkich uroczystościach państwowych i kościelnych. Nasi posiadali czapki rogatywki, zimą długie i ciemne kurtki, a orkiestra dodatkowo na święta państwowe była ubierana w mundur strzelecki. Związek Tramwajowy zapisał mnie i opłacał Konserwatorium Muzyczne im. Karola Szymanowskiego, które mieściło się na ul. Kopernika 9, na dwóch piętrach, natomiast na parterze było czynne kino „Kopernik".
Zostałem przyjęty do II klasy, jako zaawansowany, uczył gry na trąbce (karnet) prof. Bocianowski, a teorię muzyki wykładała prof. Zofia Lissa, znana jako muzykolog i zajmująca za czasów PRL wysokie stanowisko w Ministerstwie Kultury.
W przedwojennym Lwowie braliśmy udział we wszystkich większych uroczystościach, a do swojej dyspozycji mieliśmy specjalny wagon tramwajowy - pulmanowski. Był on pięknie iluminowany żarówkami, ozdobiony półwieńcami i girlandami kwiatów. Z przodu siadały I-sze glosy i instrumenty drewniane, w środku tenory, puzony i akompaniament a z tyłu blacha: bęben, werble i czyńcie. Teraz jak wspomnę, uświadamiam sobie, jak to ładnie musiało wyglądać, gdy muzyka przez otwarte okna tramwaju płynęła wokół.
Nie wiem czy w innych miastach też tak robią. Wyliczę kilka imprez, w których brałem udział: jesienią 1938 r. na Targach Wschodnich, wieczorem graliśmy, chyba w największym pawilonie na wielkim balu. Par tanecznych było ze trzysta a do tańca graliśmy aktualne szlagiery i cesarskie walce. Innym razem, na boisku Pogoni, z okazji jakiegoś jubileuszu, pamiętam jak z małego samolocika - awionetki wyrzucono piłkę na murawę boiska i zaraz rozpoczęto mecz. Na dzień 11 listopada i 3 maja braliśmy udział w defiladach. Trybuny drewniane ustawione były naprzeciw ulicy Akademickiej, a nasza orkiestra z innymi, na zmianę grała pod hotelem George'a. Natomiast dzień przedtem, na capstrzyk wieczorny wszystkie orkiestry schodziły się na pl. Św. Ducha, przed Komendę Placu, gdzie byt honorowy posterunek i po wysłuchaniu raportu o gotowości uświetnienia następnego dnia uroczystości, rozchodziły się, każda w swoją stronę. Największy podziw budziła jak zwykle orkiestra ułanów Jazłowieckich prezentująca się dostojnie na olbrzymich koniach. My po capstrzyku wsiadaliśmy do naszego, iluminowanego tramwaju, który stał obok na bocznym torze, przy pomniku Jana III i objeżdżaliśmy miasto po wszystkich liniach tramwajowych, z muzyką marszową. Pewnego, jesiennego dnia o zmroku przyjechaliśmy na ul. Potockiego, a potem trochę piechotą pod dom, w którym mieszkał Raszewski, nasz opiekun tzw. tambur mayor, który podczas marszu nosił buławę. Jak zagraliśmy hucznego marsza, to aż się zatrzęsły szyby a okoliczna ludność miała o czym mówić przez kilka co najmniej wieczorów. Solenizant zafundował nam kolację, ale nie u siebie, tylko po zdaniu instrumentów restauracji naprzeciw remizy tramwajowej. Wówczas po raz pierwszy zapoznałem się z 50 g wódki. Ponieważ uczyłem się grać, nie oddawałem trąbki, a zabierałem ją do domu. Dla bezpłatnej jazdy tramwajem, poza orkiestrą otrzymałem czapkę rogatywkę (i to starczało za legitymację, do bezpłatnej jazdy tramwajem).
Przyznać muszę, że jak przyszedłem na pierwsze próby, to nie słyszałem dźwięku własnej trąbki, zwłaszcza w tym czasie, gdy każdy grał co innego lub ćwiczył gamy, ale po jakimś czasie nie tylko słyszałem swój dźwięk, ale odrżniałem fałszywy ton zagrany przez jakiegoś muzyka. Podczas prób graliśmy m.in. wiązankę pieśni polskich, czardasza Duch Wojewody Grossmana, potpouri z opery Carmen Bizeta i inne utwory. Później się okazało, że ćwiczyliśmy po to, by zagrać dwa razy w studio radiowym na ul. Batorego 6. Nasz kapelmistrz grał na puzonie w operze.
Dnia 10 grudnia 1938 r. braliśmy udział w pogrzebie arcybiskupa ormiańskiego Jzefa Teodorowicza. Nasza orkiestra ubrana w mundur strzelecki otwierała kondukt żałobny na pl. Bernardyńskim idąc tuż za krzyżem. Kondukt miał około 2 km długości, szedł od katedry ormiańskiej Krakowską do teatru wielkiego, następnie Legionów, pl. Mariackim, pl. Halickim, pl. Bernardyńskim, ul. Czarnieckiego, pl. Cłowym, ul. Łyczakowską i ul. św. Piotra na cmentarz Łyczakowski. Stanęliśmy naprzeciw bramy cmentarza, grając marsze żałobne, a ul. św.. Piotra szły w dół poczty sztandarowe, delegacje z wieńcami, procesje żałobne kościelne, przedstawiciele różnych wyznań, tłumy ludzi, konwenty, klasztory i zakonnice. Najbardziej reprezentacyjnie wyglądali Dominikanie w czarnych pelerynach, białych habitach przewiązanych szerokim, czerwonym pasem. Księdza abpa Józefa Teodorowicza pochowano na cmentarzu Obrońców Lwowa, ale gdy przyszli Sowieci z obawy przed profanacją ekshumowano szczątki w tajemnicy do grobowca Ormian. Utkwił mi w pamięci moment, gdy ruszyliśmy z pl. Bemadyńskiego i zaczęliśmy grać marsza pogrzebowego. Wargi zesztywniały mi z zimna (było parę stopni mrozu), a wentyle w trąbce mi zamarzły i tu zdjął mnie strach, jak nasza orkiestra będzie grać, ale okazało się, że orkiestra gra na medal. Potem koledzy mi doradzili, bym na taki wypadek miał buteleczkę z naftą i rozprowadził ją po wentylach, to wentyle nie zamarzną, a inni mieli również buteleczki, tylko że z alkoholem, i to ich rozgrzewało. Jeszcze raz miałem stracha, czy orkiestra beze mnie zagra. Było to parę tygodni wcześniej:
odbywała się jakaś uroczystość w rynku, pod ratuszem. Był on dodatkowo oświetlony reflektorami i po skończeniu uroczystości udaliśmy się pieszo pod ginach Województwa, (idy weszliśmy w ul. Ruską ogarnęły nas ciemności, bowiem kilka lamp gazowych dawało za mało światła, by zobaczyć nuty. Przestałem grać, a orkiestra, jak gdyby nigdy nic, grała aż milo. Nie przyszło mi do głowy, że orkiestranci grali marsze przez szereg miesięcy, a nawet lat, natomiast ja dopiero rozpoczynałem życie muzyczne (każda nuta musiała być dobrze zagrana, a grałem drugi glos). Na wiosnę w naszej remizie (1939 r.) odbyła się duża uroczystość, z wystawnym przyjęciem, bo ukończono budowę nowej remizy tramwajowej, która zwiększała powierzchnię dotychczasowej o 100%. Był tam również gen. Kasprzycki. Do południa braliśmy udział w poświęceniu nowej szkoły, wybudowanej na Sygniówce. Jesienią cala Dyrekcja Tramwajowa miała się przenieść do nowego gmachu, wybudowanego na ul. Pełczyńskiej, róg Kadeckiej. Niestety wojna temu przeszkodziła, a za Niemców była tam siedziba Gestapo.
Latem 1939 r. miał przyjechać do Lwowa marszałek Rydz-Śmigły - niestety nie przyjechał. Gdy miał przyjechać po raz drugi widziałem na ul. Pełczyńskiej pod Cytadelą, a potem na ul. Łyczakowskiej, nawet trybunę udekorowaną wężykiem generalskim z buławami. Odbyła się tylko uroczystość przekazania sprzętu wojskowego przez społeczeństwo Lwowa.
Latem 1939 r. tramwajarze dowiedzieli się, że do Lwowa przyjechał, po odbyciu służby wojskowej, doskonały harytonista, który zaraz został przyjęty do orkiestry kolejowej. Wówczas nasi tramwajarze natychmiast się z nim skontaktowali i wytłumaczyli mu, że praca na miejscu jest daleko lepsza od pracy maszynisty kolejowego, będącego stale poza domem. Po tygodniu grał on już w naszej orkiestrze. Jeszcze przed przyjęciem przyszedł do nas i pokazał co potrafi: technika gry pierwszorzędna, po prostu oszałamiająca, no i ten dźwięk - miękki, aksamitny. Gdyby wziąć 10 dobrych muzyków, dać im zagrać po kolei na jednym znanym im instrumencie, to każdy inaczej by zagrał: jeden by miał normalny dźwięk, drugi jak z topora, urywany, przeciągany albo nadmiernie krzykliwy, to tak samo jak z tancerzami czy śpiewakami w teatrze.
Gdy byłem w wojskowej orkiestrze, jeden z barytonistów też się wyróżniał, doskonałą techniką i pięknym dźwiękiem. Po około dwudziestu latach powiedział mi w zaufaniu, że przed wojną był elewem z I pułku Szwoleżerów warszawskich, ale wiedział, że nie można było się tym szczycić w PRL.
Latem 1939 r. nasza orkiestra liczyła już prawie 50 muzyków bo doszli do nas chłopcy grający na fanfarach i werblach, którzy maszerowali na czele orkiestry, po ośmiu w jednym rzędzie. Liczyłem, że będąc dobrym muzykiem w orkiestrze tramwajarskiej otrzymam obiecaną pracę tramwajarza. Dodam, że konduktor tramwajowy zarabiał ponad 200 zł, a motorniczy 400 zł i gdyby nie wojna miałbym dobrą posadę.
Przed samą wojną 1939 r. może dwa, albo trzy dni przed jej rozpoczęciem nagle nasza orkiestra pulmanem wyjechała pod Wysoki Zamek. Tam udaliśmy się, już po ciemku na górną polanę pod kopiec Unii Lubelskiej. Na polanie, w blasku pochodni odbył się patriotyczny wiec przy udziale delegacji z różnych zakładów pracy i poczt sztandarowych. Po dramatycznych przemówieniach zrozumieliśmy, że wojna jest nieunikniona - powiało to po nas grozą i lękiem. Na zakończenie wszyscy zaśpiewali „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród", tak, że było chyba słychać ten potężny śpiew w mieście. Następnie w blasku pochodni zeszliśmy w dł. Pozostaje zagadką, dlaczego nikt o tym do dziś nie pisał, chociaż były tam setki ludzi. Wierzyliśmy, że po krwawej wojnie zwyciężymy, ale przez myśl nam nie przeszło, że Stalin nam wepchnie nż w plecy i razem z Hitlerem dokona IV rozbioru Polski, a największy dramat przeżyją ludzie Lwowa i Kresów Wschodnich,
(c.d.n.)
Jest to kontynuacja pamiętnika autora drukowanego już w odcinkach w „SF" w nr. 24, 25, 26.
Redakcja
Copyright © 1994 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich. Wrocław. Wszystkie prawa zastrzeżone.
| |