Copyright © 1994 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo - Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.


Ryszard Brykowski
"Świadek stamtąd"



W dniach 22-24 maja 1997 r. odbyło się w Warszawie II Międzynarodowe Seminarium Naukowe poświęcone stosunkom polsko-ukraińskim w latach drugiej wojny światowej (pierwsze miało miejsce w ub. r. w Łucku) zorganizowane przez Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej i Związek Ukraińców w Polsce. Kicrowniciwo naukowe seminarium sprawowali: Wojskowy Instytut Historyczny z Warszawy i Wołyński Państwowy Uniwersytet im. Łesi Ukrainki z Łucka. Biuro organizacyjne prowadził Wołyński Okrąg AK - czyli 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej.

Miłym zaskoczeniem było dla mnie otrzymanie zaproszenia na seminarium, ale nieoczekiwaną i przykrą niespodzianką był fakt, co okazało się dopiero w czasie seminarium, że zaproszeni goście podzieleni zostali na dwie grupy: "Prawdziwych historyków", który mają prawo zabierania głosu w dyskusji i "słuchaczy", pozbawionych tego prawa. Dla zobrazowania w peini sytuacji dodać należy, że większość "słuchaczy" to byli "świadkowie stamtąd" - z Wołynia i Małopolski Wschodniej, którzy omawiane wydarzenia mieli wpisane niejednokrotnie we własne życiorysy, podczas, gdy część "prawdziwych historyków". zwłaszcza z młodszego pokolenia z obu stron, znała wydarzenia będące przedmiotem ich dociekań jedynie ze źródeł i literatury. Oczywiście nie można uważać, że ich opracowania i wypowiedzi były przez to mniej istotne i rzetelne, ale przecież rola "świadka" - żywego świadka -jest ważna i zawsze istotna, doceniana od czasów rzymskich.

Moją wypowiedzią nie chcę ani jątrzyć, ani też licytować się w tym, kto komu zrobił więcej- chcę po prostu przyczynić się do poznania prawdy, jak najszybszego poznania prawdy. dla dobra naszych obu narodów, bo. jak powiedział w dyskusji prof. Andrzej Ajnenkiel: "nie ma prawdy polskiej, nie ma prawdy ukraińskiej, jest tylko jedna prawda".

Nie będę zatem omawiał przebiegu seminarium, poszczególnych wypowiedzi i stanowisk obu stron, pojawiły się bowiem już sprawozdania na ten lemat w czasopismach mniej lub bardziej dokładnie relacjonując przebieg obrad (np. D. Nespiak i St. Mitraszewskiego w "Naszej Polsce" nr 29 z 16 VII br,). Trzeba jedynie zaznaczyć, że stanowiska obu stron, polskiej i ukraińskiej, zarówno w odniesieniu do wzajemnych stosunków w lalach międzywojennych (okres polskiej okupacji, jak głosi strona ukraińska), jak również w latach drugiej wojny światowej (nie było czystki etnicznej polskiej ludności w pd.-wsch. województwach II RP) są dalekie, bardzo dalekie od siebie i nie zapowiadają rychłego zbliżenia.

Chciałbym natomiast, jako "świadek stamtąd" zabrać glos na temat kilku spraw z pozoru drobnych, jednak poruszanych w czasie seminarium, jako że "diabeł tkwi w szczegółach", bo jeżeli nie będzie zbliżonego stanowiska w szczegółach (w tym wypadku wiedzy o nich) to co mówić o ocenie krótszych czy dłuższych okresów wspólnych dziejów.

Prof. Mykola Kuczerepa (Łuck), omawiając problem oświaty, stwierdził, że na Wołyniu w okresie międzywojennym zamykano systematycznie szkoły ukraińskie (podane liczby, których tn nie przytoczę, mogą budzić zastrzeżenia). Inny referat ze strony ukraińskiej obszernie wypowiadał się na temat "polskiego programu asymilacyjnego dla ludności ukraińskiej". Nie wiem, jak było na Wołyniu, jest to wszak do sprawdzenia, wiem natomiast, jak to było w mojej Małej Ojczyźnie, w niepoślednim mieście powiatowym Kołomyi, gdzie Polacy, obok Żydów, Rusinów-Ukraińców, Niemców, Ormian i innych mniejszości stanowili największy procent mieszkańców. Otóż w tejże Kołomyi na świadectwach z polskiej szkoły i to tuż przed wybuchem wojny wśród przedmiotów wymieniany był -język "ruski" (używano nazwy starszej, historycznej, pochodzącej od Rusi Kijowskiej). Uczyliśmy się go od II klasy szkoły powszechnej! Powtarzam, w szkole polskiej, a obok nas były szkoły ukraińskie, żydowskie, niemieckie i gimnazjum ukraińskie! Jak się to ma do ..polityki asymilacyjnej" w stosunku do tych narodowości, a do ukraińskiej w szczególności, doprawdy nie wiem.

W dyskusji minister Tedozij Starak podjął problem wynaradawiania ludności ukraińskiej przy Kościół rzymskokatolicki, a w latach trzydziestych przez organizację szlachty zagrodowej. Faktem jest, że w zaborze austriackim, gdzie wszystkie grupy etniczne cieszyły się pewną swobodą w ramach cesarsko-królewskiej monarchii, od końca ub. stulecia zaczęła wzrastać liczba wznoszonych kościołów rzym.-kat. (często były to tylko kościoły filialne lub kaplice, a nie parafialne), a w okresie niepodległego dwudziestolecia proces ten uległ przyspieszeniu. Wystarczy jednak porównać sieć parafialną Kościoła rzymskokatolickiego z polowy ub. stulecia i z roku 1939, z siecią parafialną Kościoła unickiego (katolickiego Kościoła wschodniego, bo Cerkwi prawosławnej tutaj nie było), żeby stwierdzić nielogiczność tego zarzutu. W całej I RP rzymskokatolicka sieć parafialna, szczególnie na wschodzie, była rzadsza od cerkiewnej sieci parafialnej; obejmowała szereg wsi, niekiedy i miasteczka (do których dojazd duszpasterza był zawsze utrudniony), podczas gdy w każdej wsi o ludności ukraińskiej znajdowała się świątynia parafialna. Przy takim układzie trudno mówić o wynaradawianiu przez Kościół społeczności ukraińskiej, można by raczej mówić o odzyskiwaniu zniszczonych przez stulecia Mazurów (nazw polskich chłopów a także innych polskich mieszkańców wsi) i to tylko tych mieszkających w większych skupiskach. Zresztą w Malopolsce Wschodniej my, Polacy oraz Rusini-Ukraińcy byliśmy członkami tego samego Kościoła katolickiego, którego symbolem był wspólny Papa w Rzymie. Przecież jako dziecko prowadzony byłem często przez Matkę do cerkwi i na Jordana nad Prut. A tam zbierali się nie tylko Rusini, Ukraińcy, Huculi - grekokatolicy, ale przychodzili z procesją łacinnicy z chorągwiami i księżmi na czele, Żydzi z rabinem i kompania honorowa 49, huculskiego pułku piechoty. Oddziaływanie było wzajemne i wielokierunkowe.

A szlachta zagrodowa? Ona w czasach I RP rzeczywiście na tych ziemiach istniała. Badacze z różnych dyscyplin, zwłaszcza etnografowie i historycy z ub. stulecia i pierwszych trzydziestu lat naszego wieku pozostawili liczne wzmianki, jak w kufrach we wsi Podkarpacia przechowywane były pieczołowicie pergaminy z pieczęciami królów polskich potwierdzających lub nadających szlachectwo - polskie szlachectwo (tak na marginesie miał je i Bohdan Chmielnicki i nigdy go się nie wyparł). Kufry te należały i do Rusinów, i do Polaków, bo przecież była to i ruska i polska szlachta zagrodowa. Tę tradycję w latach trzydziestych odtwarzano i nie mam zamiaru przeczyć, że mogły tu nastąpić pewne tendencje polonizacyjne, ale przecież zawsze wszystko zależy od ludzi.

Niezupełnie też tak było, jak mówił jeden z dyskutantów strony ukraińskiej, że Unicka Cerkiew stała się ukraińską cerkwią narodową. Tak było na obszarze b. województwa lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego pod berłem władyki Andrzeja Romana Szeptyckiego, ale przecież Wołyń był prawosławny. Nie powiodły się też próby metropolity Szeptyckiego przeniesienia katolickiego obrządku cerkiewnego na daleką Ukrainę - za Zbrucz - ani w czasie I. ani w czasie II wojny światowej.

Dla jasności obrazu trzeba dodać, że pięćdziesięciomilionowy naród ukraiński jest dziś pod względem wyznania podzielony i podzielona była przed 1939 r. ta część narodu ukraińskiego, która żyła w granicach Rzeczypospolitej.

Trzeba też jeszcze o jednym pamiętać, że przed rokiem 1939 było ok. 450-500 tys. Polaków wyznania greckokatolickiego (!), po wojnie i po tym, co się stało na wschód od Sanu i Bugu, żaden Polak już się do tego obrządku nie przyznaje - Polacy grckokatolicy przesiali istnieć.

Dużo było mowy o "eksterminacji" ludności ukraińskiej przez władze polskie w latach międzywojennych, nawet o ludobójstwie! Słusznej odpowiedzi udzielił prof Andrzej Paszkowski, stwierdzając, że pojęcia ludobójstwa i eksterminacji mają dziś, po II wojnie światowej, zwłaszcza po Holocauście, zupełnie inne niż niegdyś znaczenie i nie można ich odnosić do innego okresu, określając nimi niesławne polskie pacyfikacje wojskowe. Inny zaś polski dyskutant pytał, czy w efekcie tej jakoby polskiej polityki eksterminacyjnej zginął chociaż jeden ukraiński działacz nacjonalistyczny pozostający w podziemiu lub przebywający w więzieniu? Można jedynie przypomnieć, że od kul ukraińskiej nacjonalistów zginęli Hołówko i Pieracki, dwaj Polacy, którzy pragnęli współpracy ukraińsko-polskiej czy polsko-ukraińskiej. Trzeba też przypomnieć, i to nie w celach licytacyjnych, że za Samostyjnej Ukrainy w lalach 1918-1919 na Kosaczowie pod Kołomyją istniał obóz internowania dla Polaków, w którym zginęło ponad 1000 Polaków - z głodu i chorób zakaźnych: są publikacje i źródła na ten temat, a nie był to jedyny obóz.

Wydarzenia wołyńskie z lat 1943-1944 dotyczące eksterminacji ludności polskiej na tym terenie zdominowały seminarium. W zasadzie był to główny nurt wielu referatów i dyskusji. Tylko niektórzy przedstawiciele polskiej strony wzmiankowali krótko zabierając glos w dyskusji, że takie same wydarzenia miały miejsce również na innych obszarach pd.-wsch. województw II Rzeczypospolitej. To, że "Wołyń" przyćmił analogiczne wydarzenia na Ziemi Lwowskiej, Podolu czy Pokuciu jest leż "poniekąd" winą naszą - naszych historyków i nas, "świadków stamtąd". Publikowane sąglównie relacje, sprawozdania i dokumenty dotyczące "sprawy" Wołynia, zaś Komisja Badania Zbrodni Przeciw Narodowi Polskiemu, która zebrała bogaty materiał do innych terenów, milczy, nie publikuje i nie udostępnia. Prawda zaś o "Wołyniu" i o "czerwonych nocach" miała swych rzeczników przede wszystkim w ludziach z 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Ale tylko ta jedna akowska dywizja kresowa dotarła w zbrojnym szyku do kraju wytyczonego nowymi granicami. Tylko ona trwała w koleżeńsko-organizacyjnych powiązaniach minionego trudnego czasu, zbierała i przygotowywała materiały i mogia mówić pełnym, nieskrępowanym głosem, gdy nadszedł po temu odpowiedni moment. Tymczasem nasza konspiracja niszczona przez kolejne trzy okupacje oraz wrogów wewnętrznych, a potem zagłada powołanych pod broń oddziałów w ramach "Burzy", szukanie schronienia przed NKWD w armii Berlinga- a nawet przebijanie się bronią w ręku za San, wreszcie tzw. repatriacja i często nowa konspiracja w ramach WiN, nowe aresztowania, wyroki śmierci, długie wyroki sprawiły "pogubienie" się ludzi na długie lata.

Dlatego dzisiaj naszym obowiązkiem - historyków i świadków stamtąd -jest zabrać głos w tej sprawie. Mówić o prawdzie, o tym. że w pd.-wsch. województwach eksterminacja ludności polskiej z wieloma tysiącami ofiar śmiertelnych i torturowanych przed śmiercią rozpoczęta została na wielką skalę w tym samym roku 1943! Są na to dokumenty i relacje świadków. W nocy z 24 na 25 lipca 1943 r. zostaje uprowadzony z plebanii w Pistyniu na Pokuciu ksiądz kanonik Józef Grzesiowski, którego po doprowadzeniu do lasów szeszorskich zamordowano.

Tej samej uocy w Seszorach zabrano z domu Stanisława Kaliniewicza, dyrektora szpitala w Kołomyi, który w czasie próby ucieczki zostaje zastrzelony (postrzelony?), a ciało oblano benzyną i podpalono opodal miejsca, w którym zamordowano kanonika Grzesiowskiego.

Piekło - używając słów prof.Ryszarda Torzeckiego - rozpętało się także na Pokuciu. Owszem, były też wcześniejsze zaginięcia i mordy Polaków, głównie mężczyzn, ale społeczeństwo polskie kładło to na karb osobistych porachunków, napadów rabunkowych czy działań policji okupacyjnej- zaś polskie podziemie znające prawdę milczało nie chcąc siać paniki i licząc na rozmowy, na "dogadanie się" obu stron - ukraińskiej i polskiej.

Prof. Władysław Serhijczuk (Kijów) i minister Teodozij Starak zarzucili, iż Polacy sądzą, że wysiedlanie (tzw. repatriacja) Polaków nastąpiło z winy Ukraińców, którzy do tego dążyli, a co udało się wmówić Polakom przez Rosjan. Z całym szacunkiem dla obu Adwersarzy stwierdzam, że od początku wiedzieliśmy, że repatriację zawdzięczamy wiarołomstwu naszych sojuszników i ustaleniom pojałtańskim. Wystarczy powiedzieć, że część polskiego podziemia rzuciła hasło "NIE" - nie opuszczamy naszej ojcowizny, bo nasza obecność świadczy o naszych prawach do tej ziemi. Ale prawdą też jest- że było to hasło w ówczesnych warunkach utopijne, nawet przy nadziejach z tamtych dni na trzecią wojnę, tym razem z bolszewikami (notabene liczyli na nią Polacy i Ukraińcy, upatrując w niej rozstrzygnięcie ostateczne własnych celów politycznych). Prawdą też jest, że repatriacja ogłoszona z końcem 1944 r. nie miała początkowo wielu zwolenników. Po prostu bano się jej- me wyobrażano sobie, że można porzucić rodzinną ziemię i dorobek życia, wciąż się jeszcze łudzono.

NKWD szybko zadziałało: odbywały się "uświadamiające rozmowy" z głowami rodzin. Po doświadczeniach wywózek z lat 1940-1941 na Sybir, po akcji UPA przeciw Polakom trwającej nadal w tym czasie, zmianie okupantów, nie było innego wyboru niż wyjazd. Prawdą jest, że wyjeżdżaliśmy z obawy przed Sybirem; ale prawdą jest też, że wyjeżdżaliśmy z obawy przed Ukraińcami (wówczas nie było podstaw do rozgraniczenia na nacjonalistów i niezaangażowany w mordy naród). Prawdą też jest, że część wyjeżdżających wierzyła, że wrócimy!

Czarnym humorem zabrzmiały wywody tych naszych gości (m.in. prof, Serhijczuka). którzy usiłowali przedstawić Polaków na Wołyniu jako komunistów sprzyjających Armii Czerwonej, co miało usprawiedliwić rajdy i napady Ukraińskiej Armii Powstańczej na polskie wsie. Ponoć partyzanci bolszewiccy nie szukali kwater we wsiach ukraińskich, bo wiedzieli, że Ukraińcy im nie sprzyjają i ich nie przyjmą! Chciałbym widzieć taką wieś, która odmawia "czerwonym" czy jakimkolwiek innym partyzantom kwater, jadła i napoju. W czasie rajdu Kołpaka na Pokucie, czerwoni partyzanci powszechnie kwaterowali na wsiach rusińsko-ukraińskich i w polskich też. Inną sprawą jesi fakt, że wieś polska mając u siebie czerwonych panyzantów, czula się bezpieczniej od strony UPA.

Na seminarium podniesiono także sprawę niszczenia cerkwi przez wojsko polskie - trzeba to tez powiedzieć - niesławnego niszczenia ukraińskiego dziedzictwa kulturalnego (to pojęcie powstało po wojnie). Wielu polskich powojennych autorów potępiało tę akcję, a współcześnie, w czasie wydarzeń, zaistniał silny protest części społeczeństwa polskiego. Prof. Andrzej Paczkowski w dyskusji zwrócił uwagę, że było to raczej działanie antyrosyjskie, bo rozbierano wyłącznie cerkwie prawosławne. Ujął to w następującym sformułowaniu: "była to wojna polsko-prawosławna, ale nie kalolicko-prawosławna". Rzeczywiście, o ile mi wiadomo, nie została zniszczona ani jedna cerkiew podległa metropolicie Szeptyckiemu. Zniszczono wówczas niestety ponad 100 cerkwi, w tym wiele zabytkowych, sięgających czasów sprzed lat 1839 i 1875, a więc carskich dekretów znoszących Unię Kościelną i wprowadzających siłą prawosławie na ziemiach Rzeczypospolitej, które objęte zostały kolejnymi zaborami rosyjskimi. Jest rzeczą charakterystyczną, że kiedy przegląda się cztery tomy katalogu zabytków architektury na "Ukraińskiej SSR", wydanych w latach 1983-1986, to najwięcej cerkwi zachowało się właśnie na ziemiach stanowiących województwa II Rzeczypospolitej i to pomimo rzekomej polityki antyukraińskiej.

Wreszcie na zakończenie - chociaż można by jeszcze przedstawić wiele takich "drobnych" spraw - zagadnienie czasu powstania Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego w Polsce, które sprawiło pewną "trudność" historykom poruszającym ten temat z obu stron. Pierwsza próba miała miejsce w okresie reform związanych z Konstytucją 3 Maja. Sejm Czteroletni w dniu 21 maja 1792 r. uchwalił "Urządzenie stałej hierarchii cerkiewnej obrządku grecko-orientalnego nieunickiego w państwach Rzeczypospolitej Polskiej". Było to de facto powołanie Prawosławnego Kościoła Autokefalicznego w Polsce; zgodę wydal Patriarchat w Konstantynopolu, odmówił Patriarchat w Moskwie, któremu podlegali prawosławni w Polsce i Wielkim Księstwie Litewskim. Ponownie Patriarchat wydal pozwolenie w 1925 r. i ponownie odmówił Patriarchat moskiewski, który nie uznawał Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego do 1948 r. Wydana wówczas zgoda na utworzenie autokefalii w Polsce była poprzedzona wcześniejszym dwuletnim zrzeczeniem się posiadanej aulokefalii przez biskupów prawosławnych w Polsce. Było to załatwienie sprawy zgodne z ówczesnym "jedynie słusznym i przyjaznym" układem sil politycznych.

Copyright © 1994 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót

Powrót
Licznik