Po sniadaniu zegnamy się z Piotrem, który wbrew ostrzezeniom naszej gospodyni wyrusza w samotna podroz do Kamienca Podolskiego i dalej na Ukraine.
Nam tez wydaje się to nieroztropne, bo sam polski paszport jet dla tubylcow lakomym kaskiem, nie mowiac o skromnym dobytku. Piotr jednak uparl się, wiec gospodyni kaze mu się skontaktowac z proboszczem katolickiej parafii w Kamiencu, który pomoze w znalezieniu kwatery i w dalszej podrozy.
My zas jedziemy na dworzec autobusowy, który znajduje się na krancach miasta - daleko na Stryjskiej. Jadac trojejbusem mijamy wielkie blokowiska, w lwowskim wydaniu wygladajace szczególnie smutno: odrapane, zaniedbane, biedne. Gdzies tylko jakis jasniejszy akcent: to budowana nowa cerkiew z czerwonej cegly, z okazala kopula.
Dworzec także mocno zaniedbany. Troche tu ludzi koczujacych ze swoimi bagazami, troche Cyganow uprawiajacych zebranine. Uciekamy stamtad tak szybko, jak się da i wysiadamy z trolejbusu przy Parku Stryjskim, by zwiedzic tereny przedwojennych Targow Wschodnich a także pierwsze miejsce Panoramy Raclawickiej. Na chwile podeszlismy do pomnika bojowej chwaly Armii Czerwonej, nazwanego przez nas LUNATYCZKA, od postaci kobiety z wyciagnietmi rekoma, która stoi - jak matka Ojczyzna nad zolnierzem. Obie postacie sa monstrualnych rozmiarow, wiec wygladamy przy nich jak mrowki.
Niestety, znowu zawiodla pamiec - wejscie naprzeciw Szkoly Kadetow, którym kiedys wchodzilo się do parku, jest teraz zarosniete, czas tez nam się skurczyl, zaczal padac deszcz - i w koncu podeszlismy tylko do pomnika Jana Kilinskiego, który jako jeden z trzech lwowskich pomnikow ostal się (pewnie z racji swojego robotniczego - szewskiego - pochodzenia) do czasow dzisiejszych. Oprocz znanego wszystkim pomnika Adama Mickiewicza i parkowego pomnika Jana Kilinskiego odnalazlem jeszcze na Lyczakowie pomnik Bartosza Glowackiego, o którym pewnie nieliczni dzisiejsi lwowianie wiedza, kim był, bo tablica się na nim nie ostala.
Idziemy jeszcze do baru buleczkowego na rogu Slowackiego i Kopernika, by zaopatrzyc się w cos na droge.
Bar jest samoobslugowy, nasza mlodziez nie zna cyrylicy, wiec my wybieramy drozdzowki z dzemem, a oni z ... zielonym nadzieniem skaldajacym się z natki pietruszki, czosnku i pora. Coz, najlepszy to dowod na to, ze warto się uczyc jezykow obcych!
U pani Krzysi zostajemy uraczeni pierogami ruskimi, które sa lepione chyba od samego rana w ilosci zatrwazajaco wielkiej.
Pakujemy się, zegnamy z gospodyniami i idziemy na plac Bernardynski do „marszrutki” jadacej w kierunku Stryjskiej. Do marszrytki jest dluga kolejka, wiec chetnie korzystamy z samochodow osobowych, których kierowcy proponuja nam podwiezienie do celu za kilka hrywien. Dzielimy się na dwie grupy: my wsiadamy do Lady, która w czasie jazdy wydawala z siebie najprzerozniejsze odglosy swiadczace o jej wielce zaawansowanym wieku. Dojezdzamy jednak szczesliwie na miejsce, chwile korowodzimy się z mala, może 3-4 letnia Cyganeczka, która domagala się od nas kilku groszy i zupelnie jej nie satysfakcjonowaly ani cukierki ani drobne pieniazki, a w prawdziwa furie wprawilo rowne obdarowanie kilku zebrzacych dzieci monetami.
Zapakowalismy się do ukrainskiego tym razem autobusu i pozegnalismy piekny nasz Lwow.
Nie zobaczylismy wielu miejsc, które powinnismy odwiedzic, ale sam powrot po tylu latach, nawet na chwile, pozostanie na dlugo w naszej pamieci.