LWOWSKA BELETRYSTYKA LWOWA DOTYCZĄCA Janusz Wasylkowski Zapytano mnie kiedyś, jakie - moim zdaniem - są najciekawsze powieści, których akcja dzieje się we Lwowie? I czy ktoś, kiedyś, takową hierarchizację sporządzał? Odpowiedziałem spontanicznie, że na pierwszym miejscu z całą pewnością umieściłbym "Niebo w płomieniach" Jana Parandowskiego. I na drugie pytanie: że nie spotkałem się nigdy z jakimś publicystycznym czy naukowym opracowaniem, poświęconym lwowskiej beletrystyce ani o próbie jej wartościowania. Zresztą, jak wiemy, wszystkie wartościowania są względne i należy oceniać je z przymrużeniem oka. Ale rzeczywiście, beletrystyka lwowska jako całość, nie tylko ta, której bohaterem drugoplanowym, bo przecież w tle, jest samo miasto, nie doczekała się żadnych analiz, choćby cząstkowych, swoistej historiografii czy bibliografii. Historia, architektura doczekały się pięknej monografii Łucji Charewiczowej1 czy ostatnio wydanej książki Witolda Szolgini2, o beletrystyce natomiast zapomniano. Inna sprawa, że przekopanie się przez kilka tysięcy tomów, to praca, na którą nawet najambitniejsi naukowcy w dzisiejszych czasach nie za bardzo mogą sobie pozwolić, zwłaszcza że nie ma w Polsce biblioteki, która by dysponowała wszystkimi tytułami.Ale to pytanie, mimochodem kiedyś zadane, nie dawało mi spokoju. Przygotowując natomiast od wielu lat materiały do wielkiego słownika gwary lwowskiej, niejako przy okazji gromadziłem te notatki do bibliografii książki lwowskiej XIX i XX w. Dlatego też pozwalam sobie na pewną sumę uwag czy skojarzeń, które być może kiedyś stanowić będą dla kogoś impuls do szerszego potraktowania tego zagadnienia. Może najpierw kilka zdań ogólnych. Otóż miasto, jako główne miejsce akcji powieści, pojawia się w Galicji dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Poprzednio bowiem głównymi bohaterami powieści (Lama, Dzierzkowskiego, Zachariasiewicza i wielu innych) byli arystokraci, ziemianie, a więc tłem powieści bywały pałace, dwory, zaścianki, niekiedy wieś. Ze wzrostem uprzemysłowienia kraju, upadkiem arystokracji, pauperyzacją ziemiaństwa coraz częściej bohaterami powieści stają się ludzie mniej zamożni, uwikłani w procesy społeczne, szukający swojego nowego miejsca w sprzecznych historycznych uwarunkowaniach, próbujący zintegrować się w nowych środowiskach, szukający państwowych posad, zapewniających egzystencję na odpowiednim poziomie i jej stabilizację. Z biegiem lat proces ten narasta i coraz częściej miasto staje się tłem opowieści. Niekiedy tłem sztucznym, pozbawionym najbardziej charakterystycznych cech, a więc swoistego klimatu, opisu ulic, domów, a przede wszystkim języka jego mieszkańców. Tak na przykład jest w powieści pod pozornie atrakcyjnym tytułem "Tajemnice Lwowa", wydanej w 1890 r., zapewne pod wpływem głośnych "Tajemnic Paryża" czy "Tajemnic Warszawy". Ale o tej trzytomowej książce można powiedzieć, że najciekawszym jej elementem jest fakt podania nazwiska autora (A. J. Waruszyński) dopiero na końcu ostatniego tomu. Nie będę się silił odpowiedzieć na pytanie: kto i kiedy pierwszy raz wprowadził Lwów na kartki swej powieści, być może był nim wspomniany wyżej Dzierzkowski w wydanej w 1845 r. powieści "Kuglarze"3, której akcja dzieje się częściowo we Lwowie. Książka ta zawiera też sporą liczbę słów z gwary lwowskiej (zwłaszcza złodziejskiej), na co już prawie sto lat temu zwrócił uwagę Stanisław Schnuer-Pepłowski4. Po tej dygresji przejdę do ułożenia swoistej listy najciekawszych książek beletrystycznych, których akcja dzieje się wyłącznie we Lwowie. A więc "Niebo w płomieniach"5. O książce tej napisano wiele, bardzo wiele, wciąż jest wydawana, czytana. Napisana piękną, jak zawsze u Parandowskiego, polszczyzną, jest w nierozerwalny sposób związana z atmosferą polskiego, choć pod austriackim szyldem, Lwowa. Ma się wrażenie, że akcja tej powieści mogła się toczyć tylko we Lwowie, właśnie we Lwowie, mieście parków, pięknych budowli i zabytkowych kościołów. Opisów samego miasta nie ma w niej zbyt wiele, ale atmosferę i wdzięk tego miasta czuje się niemal w każdym akapicie, każdym zdaniu tej wspaniałej powieści. "Wchodząc w ulicę Karola Ludwika, otrzepał się ze śniegu, nawet wytrząsnął czapkę, której denko pokryto się białą skorupą. Nie był to jeszcze czas "corsa", ludzi było niewielu i nie z gatunku tych, którzy w południe zapełniają chodniki od Kasy Oszczędności do końca Akademickiej. Ten salon Lwowa był jakby w pokrowcach pod śniegiem, którego nikt nie kwapił się uprzątać. Ale już od strony teatru policjant odbywał swój ront, dzwoniąc po bramach na stróżów, aby wychodzili z miotłami. Jego mosiężny półksiężyc ustąpi niebawem na jezdnię, między fiakry i tramwaje, gdy zaczną wschodzić gwiazdki oficerów. Jeszcze ich nie widać, jeszcze forysie glansują buciki, wydobywają najwyższy blask z ostróg, pochew szabli, guzików, które przeznaczone są na to, aby rwać oczy pań i panien idących na "dwunastówkę". Teofil w skrytości ducha zazdrościł wojownikom Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, gdyż podzielał pospolite mniemanie, że ich smukła talia, ich krok taneczny, okrągłe ruchy ramion podnoszących się do salutowania - są szczytem elegancji. Co więcej, postanawiał przejąć od nich sposób noszenia czapki "na bakier", jeśli uda mu się przy wiosennym odnowieniu garderoby uzyskać czapkę nie granatową, lecz czarną i wyższą od przepisowego fasonu. Idąc bez celu, dotarł aż pod teatr. Z żydowskiej dzielnicy wychodzili starzy Izraelici w wytartych cylindrach, zmierzając powoli na miejsce codziennych spotkań na Wałach Hetmańskich. Teofil przeszedł na drugą stronę, przypomniawszy sobie, że ma z polskiego zadanie domowe na temat: Pamiątki historyczne miasta Lwowa. Postanowił rozejrzeć się w nich, zaczynając od rynku. Był on świątecznie pusty. Ratusz, nie podszyty zamętem targu, stał osowiały w swym szarym czworoboku, ziewając otwartą bramą, przez którą nikt nie wchodził. Neptun, zupełnie sarmacki w baranicy śniegu, zamroził na ten dzień studnię, która zazwyczaj bębniła po kamieniach dwoma prętami wody. Zdawało się, że wieża ratuszowa urosła, podciągnęła się jeszcze trochę w górę, aby móc zajrzeć w ciekawsze strony miasta: na ganku u szczytu strażak, okutany w długie futro, odmierzał bez przerwy swą kwadratową przestrzeń, ze zgiełkiem zegara pod stopami, z ciszą białego nieba nad głową - więzień śnieżystych przestworzy. Teofil poprzestał na jednym spojrzeniu, jakby uchylił drzwi do dużego zimnego pokoju, w którym nikogo nie ma; ulica Ruska z dalekim profilem Wołoskiej cerkwi zamajaczyła w głębi jak ciemna sień; zawrócił w stronę katedry"6. I zupełnie inny fragment miasta: "Dom stał w tej części ulicy św. Teresy, która tworzyła kolano, rozprostowujące się o kilka kroków dalej ku hałaśliwej i barwnej ulicy Leona Sapiehy. Z parterowego okna widziało się tylko wysoki czerwony mur ogrodu przy Zakładzie wychowawczym św. Teresy i parę czarnych akacji, które raz do roku, na krótko czarodziejstwem swych kwiatów cuciły ten jałowy zaułek z pleśni i stęchlizny. Widziało się również jezdnię o niewysychającej topieli błota. Temu właśnie błotu zawdzięczał Kościuk najmilsze chwile. Grzęzły w nim bowiem przejeżdżające fury, chłopi w baranich kożuchach wywijali batem, krzyczeli: wio! hejta! wio!, zeskakiwali na ziemię, podpierali wóz, który chwiał się na wszystkie strony, klęli, zdejmowali czapki i ocierali pot z czoła. Zdawało się Kościukowi, że przez podwójne szyby czuje zapach ludzi i zwierząt, mokrej ziemi, zleżalej słomy, starej skóry w uprzężach. Wiele wozów poznawał już z daleka po skrzypieniu kół i brzęku żelastwa, pojawiały się znajome twarze ludzkie, znajome konie - siwki, gniadosze, srokacze, kasztany - niejeden zdradzał mu swe lata, ukazując zęby w otwartym pysku, gdy szarpał się w ściągniętych lejcach; pamiętał nawet parę imion, którymi chłopi wołali na swe wałachy i kobyły"7. Tuż za Parandowskim chciałbym umieścić "Dom pod żelaznym lwem"9 Witolda Szolgini, piękną i barwą opowieść o domu rodzinnym, a przede wszystkim o rodzinnym mieście, jedynym i niepowtarzalnym, w którym inaczej pachnie świąteczne ciasto, inaczej smakuje i woda źródlana, i piwo, inaczej zachodzi też słońce. "Z łyczakowskich wzgórz spływa gruby, kudłaty kożuch zieleni parku i cmentarza. Na jego górnym skraju jaśnieje świetlista zapona bazyliki Ostrobramskiej z kłującą niebo smukłą wieżą, która stąd wygląda jak mała czerwona zapałka. Na lewo od niej smuży się rój białych domków Kolonii Profesorskiej. W głębi za nimi widnieje szeroko rozlane sfalowaną zielenią jezioro lesienieckich lasów, którego odległym brzegiem jest ciężko na horyzoncie leżący długi, masywny, niebieskawy przez swe oddzielenie lesisty grzbiet ze sterczącym pośrodku potężnym triangulem Czanowskiej Skały. Przenoszę wzrok bliżej - na tę tu przedziwną, górzystą krainę, której każdy stromościenny wąwóz, każdy przepaścisty obryw, każdą błędną ścieżynkę i każdy nieledwie kamień znam tak dokładnie, że mógłbym po niej nieomylnie wędrować w najciemniejszą noc ze szczelnie zawiązanymi oczami. Płowo-zielony, piaszczysto-trawiasty, źródlano-strumykowy, szumiący wiatrami, wonny rumiankiem i macierzanką Kajzerwald - moje Dzikie Pola, mój Dziki Zachód moje dzikie, namiętne ukochanie. Gdzież jeszcze znajdę coś takiego, powiedzcież mi - gdzie?"9. Albo ten fragment: . "Wchodzę na Plac Cłowy. Muszę tu, jak zawsze, przystanąć na chwilę i popatrzeć na to, co mam przed oczyma. Za wysokim obronnym murem starych miejskich obwarowań wznosi się moje ciche umiłowanie, budowla na pewno na świecie najpiękniejsza - kościół Bernardynów. Nigdy nie mogę napatrzeć się do woli jego urodzie. Znam już na pamięć każdy szary blok jego ścian, każdą wnękę, każde okno, każdą rzeźbę i każde ogniwo kamiennej koronki i jego fasady każdą linię stromizny pozieleniałego patyną dachu, każdy załom graniastej smukłości wieży zwieńczonej pod niebem kopułą, która jest jak pąk kwiatu. Znam, wpatrywałem się bowiem w Bernardyny dziesiątki razy - a przecież wciąż są dla mnie inne, ciągle odkrywam je na nowo. To kamienne cudo zmienia się w mych oczach i w mej pamięci jak zaczarowane - inne w czas pogody i inne w deszczowy, perłoworóżowej mgiełce poranku i o niebieskoszarym zmroku, w letnie, rozjarzone słońcem południe i w śnieżny, zimowy wieczór, taki właśnie jak teraz. (...) Rynek wygląda w tym czasie i o tej porze trochę baśniowo, trochę teatralnie. Jest staroświecko, sennie, marząco i bardzo pięknie. Pośrodku wysłanej śniegiem rynkowej kotliny szeroko rozsiadł się zwalisty, milczący ratusz, polśniewając tajemniczo setką ciemnych okien. Jego wysoka czworogranna wieża wspina się ku ciemnemu niebu, topiąc w nim swój szczyt. Płynie z niego głos bijącego właśnie zegara; strącona przez niewidoczne wskazówki godzina spada z wysokości dźwiękami krągłymi i dzwoniącymi jak miedziane kule. Tłum stareńkich mieszczańskich domów otacza ratusz ze wszystkich czterech stron. Jedne rozsiadły się poważnie i statecznie w poczuciu własnej godności i znaczenia, inne rozpychają się zuchwale, dufne w swą zasobną okazałość, a jeszcze inne przycupnęły skromnie wśród możniejszych sąsiadów, jakby onieśmielone swym chudopacholstwem. Wszystkim im przewodzą domy w Rynku najgodniejsze - wyniosłe, szlachetne, bogate swymi cudnie rzeźbionymi portalami, wykwintną rustyką ścian i strojnymi grzebieniami attyk kamienice Królewska i Czarna. Rozbłyskujące w miękkim mroku setki złotych od światła okien wyglądają jak opadły na Rynek rój gwiazd, których zabrakło dziś na zasnutym chmurami niebie. Partery rynkowych kamienic to jedna ciągła, czterokrotnie załamana, barwna świetlista smuga. Rzęsiste złoto, czerwień i błękit biją od sklepowych wystaw, przez które triumfalnie kroczy święty Mikołaj"10. I jeszcze fragment przedświątecznych przygotowań kulinarnych: "Jakże rozkosznie jest w kuchni w ten czas przedświątecznych przygotowań... Za oszronionymi szybami ciemność, mróz i śnieg, a tutaj jasność, ciepło i ten jedyny niepowtarzalny, raz w roku tylko rozkwitający bukiet zapachów, w których powoli dojrzewa sytość i przedziwny smak nadchodzących dni. Delikatna, słodka woń wanilii i mocna, korzenna goździków są jak tchnienie gorącego wiatru z dżungli w jakiejś dalekiej, egzotycznej krainie - w Brazylii, na Jawie, a może na Antylach? Krzepko i swojsko wonieją gotująca się na bigos kapusta i perkoczące obok niej na kuchennej płycie buraki na ćwikłę z chrzanem; bez bigosu i ćwikły święta nieważne. Od strony okna wije się pasemko ostrego zapachu śledzi, octu, cebuli i bobkowych liści; w szklanym słoju marynują się dorodne matiasy na wigilijny post. W gęstym bukiecie woni najbujniej jednak rozkwita ciepły zapach świątecznego ciasta. Mama najpierw długo mocowała się z nim przy wyrabianiu, potem, gdy już wyrosło jak należy, formowała je i malowała białkiem dla połysku, a teraz właśnie zaczyna z triumfem zbierać pierwsze owoce swego trudu. Z buchającej gorącem bratrury wyciąga blachę z gotowymi już, lśniącymi rumiana skórką buchtami z malinową konfiturą w środku. Na jej miejsce wstawia nową, z dalszymi rządkami białych kul nadziewanego ciasta. Potem przyjdzie kolej na kilka placków, rozkosznie pulchnych i rzęsiście piegowatych od wielkich bursztynowych rodzynków. Będzie także inny placek - z kruchego ciasta przełożonego konfiturą różaną, z czekoladową polewą na wierzchu, będzie królewski, tchnący miodem i goździkami piernik z tą niezwykłą "babciną" przekładką z czekolady i rumu, będzie rozpływający się w ustach tort orzechowy o niepowtarzalnym smaku, który też zawsze przywodzi mi na myśl babcię i wielkie orzechowe drzewo w ogrodzie przed jej domem w Winnikach. Na pierwszym jednak miejscu, nawet przed tortem orzechowym, znajdą się makowniki; bez nich święta nie byłyby w ogóle świętami. W grubych, czarnych zwojach maku, którego powinno byćc oczywiście więcej niż ciasta, odnajdziemy najsłodszy smak Bożego Narodzenia"11. Szolginię można cytować w nieskończoność. Cała jego książka jest przesiąknięta głębokim umiłowaniem Lwowa, jego krajobrazu, ludzi i tej niepowtarzalnej atmosfery miasta, której cząstkę wziął każdy lwowiak na tułaczą wędrówkę po rozległym świecie. Sam autor w jednym z rozdziałów pisze natomiast o swej fascynacji "Niebem w płomieniach" Parandowskiego. Cytuje m.in.: "Miał przed sobą całe miasto, perłowoszare w zbitej masie domów, która wchłonęła ulice, zostawiając zielone płaty ogrodów i gdzieniegdzie jakiś plac rozwarty w niemym okrzyku. Ponad kamienną ciszą krzyże kościołów posyłały sobie sygnały świetlne, gasnąc i rozżarzając się w grze obłoków, które ścigały zachodzące słońce". I komentuje: "Cóż za majster z tego Parandowskiego, jaki niezwykły majster... Przecież on zamknął ów opis w dwóch zdaniach zaledwie! A jest w nich wszystko: domy, kościoły, place, ogrody - cale miasto wraz z jego barwą, jego światłem i jego niebem"12. Książki Parandowskiego i Szolgini są znane i wznawiane (choć "Dom pod żelaznym lwem" dopiero w 19 lat po pierwszym, sprzedanym niemal spod lady wydaniu, doczekał się wznowienia, uzupełnionego o teksty ongiś okrojone przez cenzurę)13. Teraz jednak chciałbym pomówić o całkowicie zapomnianej książce. Opublikowana ona została w 1892 r., a jej rzekome drugie (nowe) wydanie ukazało się w 1907 r. Piszę "rzekome", gdyż jako "nowe wydanie" sprzedawano resztki (nie wiadomo, jak znaczne) wydania pierwszego, uzupełniając je jedynie inną okładką (oba egzemplarze mam w swoich zbiorach). Nie było to zresztą jedyne tego rodzaju zjawisko, chyba jak dotąd nie zauważone przez bibliografów czy historyków literatury. W bibliografiach, na przykład, figurują dwa wydania "Historii stołecznego królestwa Galicji i Lodomerii miasta Lwowa od założenia jego aż do czasów teraźniejszych" Ignacego Chodynickiego: Pierwsze z 1829 r., drugie (rzekomo tanie) z 1865 r. Tymczasem był to nie srzedany wcześniej nakład, wyciągnięty po latach z magazynów, uzupełniony tylko inną kartą tytułową. Tą zapomnianą książką jest "Jan Prorok - opowieść na tle galicyjskim z roku 1880 w dziesięciu księgach". Wydana została nakładem Księgarni Polskiej we Lwowie, a jej autorem był Alfred Nossig14. Nossig? Komu dziś to nazwisko coś mówi? Chyba tylko wybitnym dawcom opery. Właśnie, opery! Kim był właściwie człowiek, który w sędziwym wieku zginął w getcie warszawskim w 1943 r., skazany przez swych współwyznawców za współpracę z hitlerowcami...? Niełatwo w kilku zdaniach odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem nawet, czy ocalał z pożogi wojennej dorobek jego życia, a choćby część tego dorobku? Jaką wartość przedstawiają dzisiaj utwory dramatyczne i rozprawy socjologiczne Nossiga? O człowieku, który tak niesławnie skończył, zapomniano niemal całkowicie. Urodzony we Lwowie w 1864 r., był synem sekretarza gminy żydowskiej. Studiował prawo i ekonomię ze statystyką na Uniwersytecie Lwowskim, prawo i filozofię w Zurychu, prawdopodobnie także w Czerniowcach, medycynę w Wiedniu. Co kierowało jego krokami w latach uniwersyteckich? W młodości już rozpoczął działalność polityczną, we Lwowie w 1881 r. (mając 17 lat?) redagował pismo "Ojczyzna" o tendencjach asymilacyjnych, w 1885 r. debiutował poematem dramatycznym "Tragedia myśli", osnutym na tle życia Giordana Bruna. Czy wtedy już przeżył pierwsze rozczarowania, które zaowocowały poszukiwaniami w innych dziedzinach nauki i sztuki? Kierunek asymilacyjny nie zyskał, jak można sądzić, uznania w kręgach żydowskich, nie cieszył się także popularnością wśród narodowo myślących Polaków... Dramat z życia Giordana Bruna został skonfiskowany przez cenzurę, dopatrzono się w nim poglądów materialistycznych i ateistycznych. Nossig jeździ po Europie, mieszka w Paryżu, Berlinie, Wiedniu, pisze wiersze, utwory dramatyczne (głównie w języku niemieckim), publikuje prace ekonomiczne i socjologiczne, w Berlinie zdobywa sławę utalentowanego... rzeźbiarza. Przyjaźni się z Ignacym Paderewskim, długo namawia go do stworzenia opery, jest autorem libretta (pisanego w języku niemieckim) do jedynej opery Paderewskiego "Manru". Zostaje stałym współpracownikiem "Norddeutsche Allgemeine Zeitung" (po napisaniu panegiryku na cześć cesarza Wilhelma II), pisma, które cieszyło się w Polsce wyjątkowo złą opinią. W latach międzywojennych Nossig staje się działaczem politycznym o międzynarodowej renomie, ma wiele pomysłów i usiłuje je realizować, ale jego koncepcje nie budzą zainteresowania, a przede wszystkim zaufania nad Wisłą. Idzie za nim opinia człowieka, będącego na niemieckich usługach. W 1934 r. wraca na kilka miesięcy do Lwowa, potem przenosi się do Pragi. Wojna zastaje go w Warszawie, z warszawskiego getta dostarcza hitlerowcom memoriał, w którym opracowuje plan ewakuacji Żydów z Generalnego Gubernatorstwa do Palestyny, dostarcza też Niemcom informacji o żydowskim ruchu oporu... Zagmatwane ludzkie losy, przedziwny zgiełk dążeń i przekonań, talentu i obłudy. "Jan Prorok" jest jedyną powieścią, jaką Nossig napisał. Powieścią napisaną piękną polszczyzną, dlatego warto ją przypomnieć. Bohaterem powieści jest młody człowiek, powracający do Lwowa z maturą w kieszeni, którą uzyskał poza rodzinnym miastem. Wraca do swojej biednej, półchłopskiej rodziny, mieszkającej na górnym Łyczakowie. Człowiek ów, a właściwie jeszcze chłopiec, inteligentny, wrażliwy jest pełen zapału do pracy, do działalności społecznej, ufny w prawdziwość haseł i słów mówionych przez znane osobistości. Udaje mu się znaleźć pracę w redakcji narodowego dziennika, jednakże uwikłany zostaje w splot niezbyt czystych, dziennikarskich i politycznych rozgrywek. Przeżywa rozczarowanie, także i w miłości, próbuje nowych zawodów: aktora, malarza. Powieść jest niewątpliwie pisana pod wpływem ówczesnych radykalnych poglądów autora, jak na debiut autorski, zadziwia rozmachem, dojrzałością. Jest także, mówiąc dzisiejszym językiem, nadzwyczaj filmowa, obrazowa. Napisana jest także ze znakomitą, wręcz szczegółową znajomością Lwowa: "Od św. Antoniego zmienia się nagle charakter ulicy Łyczakowskiej. Tam na końcu szeregu domów miejskich, wyższych, o szerokiej fasadzie, znajdowały się szpitale i zakłady dla kalek, umieszczone w tej okolicy dla suchego i zdrowego powietrza; tu rozpoczynało się przedmieście. Tam miasto się skończyło, niby las wysoki, cienisty; tu wystąpiłeś na zrąb jasny, słoneczny, niskim zarośnięty krzewem. Dachy niskie, z gontów układane, dziwacznie powyginane, ciągną się rzędem nieprzerwanym, jak baldakiny krzewów z gałązek utworzone; a poniżej okienka małe, otwarte, pełne kwiatów lub zamknięte, połyskujące, jakby tarnina ciemna, a błyszcząca szadzią. (...) Tu, od kościoła Piotra i Pawła, szersza i jaśniejsza droga się otwiera. Poza domkami niskimi, pomiędzy którymi zielenią się małe ogródki, widzisz już widnokrąg szeroki, falisty; droga pod górę się wspina, a na wierzchołku jej z dala ujrzysz już czarno-żółte belki rogatki miejskiej. Domki gorzej budowane, niektóre kryte dachem słomianym, chowają się za parkanem z desek szarych. Poza prawym rzędem domków rozpoczyna się wzgórze niskie a rozlegle, na którego grzbiecie widnieje z daleka cmentarz Łyczakowski, cyprysowy ogród śmierci, spod ciemnej zieleni połyskują tam kapliczki białe i czerwone, na nich gdzieniegdzie krzyż jak gwiazda zamigocze. Lewy rząd domków opiera się o pagórki łyczakowskie; grzbiety ich najbliższe połyskują złotymi ścierniami pól zżętych, lub zielenią się murawą; dalsze, błękitnawe, spływają się ze sklepieniem niebios. Im wyżej leżą domki, tym dalej od gościńca odbiegają. Przed niektórymi powiewa wiecha z gałęzi sosnowych: to znak, że tu szynk lub oberża. Wyczytasz to i z szyldów zielonych, na których wyblakłymi, złotymi literami wypisano, jakich tu dostanie trunków i jakie nazwisko szynkarza-Żyda. Tu Mordko, dalej Josko, a najwyżej Jurko, to najulubieńsi szynkarze; przed ich domkami, na placu mokrym zawsze, zawsze pokrytym owsem, sieczką i odpadkami końskimi, stały gęsto fury chłopskie, chłopi, zaspokoiwszy własne pragnienie, poili konie lub w workach przed nimi stawiali owies z sieczką zmieszany. Co krok też napotkasz tu na "grajzlernię", jak z niemiecka zwią handel spożywczy. Oznajmiają to szyldy, na których malarze rozliczne wyobrazili wiktuały. Na wszystkich z dołu ujrzysz worki, napełnione mąką śnieżną, kawą brunatną lub żółtymi ziarnami kukurydzy - wyżej piętrzą się kosze, pełne jaj białawych, cytryn złocistych lub rumianych bułek. Z góry zwieszają się wieńce grzybów czarniawych albo cebuli różowej, matowych fig lub kiełbasek połyskujących. Nie rak tez głowy cukru, u spodu czarnym owitej papierem, błyszczącej wierzchołkiem białym, jakby zarżniętym; ówdzie znów piętrzą się topki soli, ustawione w piramidę. Gdzieniegdzie malarz oryginalniejsze umieścił ozdoby; na jednym szyldzie wiązankę łojówek zwieszoną na knotach w guz złączonych, kunsztownie cieniowaną: na innym parę śledzi, na krzyż położonych lub pudło siarczniczkami, których główki, rozmaicie zabarwione, tworzą szachownicę. Przypomniał sobie Jan szyldy te i nazwiska szynkarzy i grajzlerów przechodząc gościńcem; i przypomniał sobie kaplicę wysoką, co oszklona cała, ukrywała się za wieńcem topoli szumiących. Ileż to razy dzieckiem podziwiał figurę Marii Panny, co w kaplicy tej zdawała się ulatywać ku niebiosom w girlandach róż i powojów, wśród promieni nadziemskich! (...) Tu przed furtą drewnianą krupiarz stary, z twarzą czerwoną jak piwonia, łysy, ze srebrnymi wąsami, w kaftaniku białym, palił spokojnie fajkę, patrząc na przechodniów. Tam znów z szerokiej bramy wyjeżdżał piaskarz, na którego furze, z kilku drągów złożonej, trzęsła się skrzynia otwarta wypełniona białym piaskiem, jakiego dostarcza góra łyczakowska. Trzech rzeźników w kaftanikach białych, z czapką czarną, stało wyżej, pod furtką Józka Kulakowskiego, rozprawiając głośno; Marcinowa przed parkanem domku swego ustawiła stół jak przekupka i sprzedawała jabłka i gruszki z ogródka swego. Przepędzały z nią czas nudny dwie krupiarki, z chustką wysoko na głowie związaną, w kaftaniku perkalowym, oparłszy się leniwie o parkan sąsiedzki"15. I dalej jeszcze o lwowsko-łyczakowskim pejzażu: "Miedzy łyczakowskim gościńcem a krzywczycką drogą wznoszą się pagórki krzywczyckie jakby kraina górska, strumieniami objęta, stercząca wierzchołkami ciemnozielonymi, jakby z drzew szpilkowych, na nich z rzadka się bielą siermięgi pastuchów, jak w górach płaty śniegu-w dole krąg wiosek rozlał się stepem błękitnym; na nim Lwów dachami się czerni, jak mrowisko w stepie. Z błoń Zniesienia, sławnych z bojów tatarskich, wypływa ta równina bogata w zboże pełna strumyków, moczar i trzęsideł, ścieląca wieniec wiosek u stóp sklepienia niebios. Te wioski to: Prusy, Malechów, Dublany, Zboiska, Hołosko. Pagórki, piaszczyste i suche, do uprawy niezdatne; za to kamień twardy, ceniony spod nich wyłamują. (...) Tam, gdzie był kamieniołom, świeże porastają pagórki, że pozbawione kamienia, zowią je martwymi. Zrazu nagie, piaszczyste na kształt mogił, pagórki te wnet roślinną rozkwitają krasą. Rzekłbyś, że ktoś bławaty na nie kładzie drogie. Bo najpierw mech, płonnik, wiotkimi nitkami okrywający ziemię, tworzy tło bławatno-zielone, sute, jedwabiste; na nim rokiet płaskimi pędy misterne haftuje desenie; dalej nieśmiertelniki żółte, suche, lśniące, złotem przetykają wzory; nareszcie macierzanka ciemnoliliowa splata się ze stokrotką jasną, różowawą, w bukieciki wdzięczne, jakie mistrz turecki na bławaty rzuca. Minąwszy te pagórki, niby komnaty pańskie, wschodnią obite materią, ujrzysz inne, wyżej, bujniej, zarośnięte, jakby sale godowe, roślinami zdobne. Tu jaskier wysoki z włosistej łodygi zwiesza liście wielkie na kształt palm wachlarzy; dalej skrzyp zielony, smukły, o gałązkach cienkich niby cyprys stoi; storczyk o soczystych liściach, do banana podobny, komosa o liściach tęgich, ale bez korony, jakby aloes; dzika marchew, gałęzista, jakby oleandry. Tu też kapela przygrywa dla zabawy gości; komary na skrzypach, muchy na fletach, a na trąbach świerszcze; bąk, kapelmistrz, gra na fisharmonium. Jaszczurki, jak lokaje skrzętnie się uwijają, usługując gościom. Rusałka, w sukni jedwabnej, lśniącej, wycinanej, migocze plamkami skrzydełek, jakby klejnotami; gardząc niepokaźnym bielinkiem, co jej nadskakuje, strzela oczkami za mieniakiem pięknym, modnym, eleganckim. Pięknej łodydze towarzyszy cytrynek i karłatek żółty, jakby oficerowie regimentu jednego. Dalej żałobnik, jakby minister, w czarnym fraku, na wstędze nosi plamki, jakoby ordery; w pobliżu admirał, dostojnik niemniej okazały, cynobrową przepaskę na kształt szarfy nosi. Pokłonnik czarny, biało przepasany, lata między nimi, jakby dyplomata młody we fraku, z białym przodem, to jednemu, to drugiemu komplementa mówiąc. Ale kraśnik, piękny, świetny jak donjuan młody, opuszcza kwiatek po kwiatku, zbałamuciwszy go i wyssawszy słodycz. Starsi panowie już o tych płochych nie myślą zabawach; dla nich bufet dobry rzeczą głównej wagi. Tu zgraja wróbli, sikor, szczygłów, trznadli obsiadła sąsiedni pagórek, dziubiąc z apetytem, jak smakoszów grono; bo tam muszec, delicja ptasia, nęci je nasionkami, które z kielicha wyjmują, jak ostrygi z łupin; a widłak z pędów wysokich sypie proszek zarodników złoty, jakby szampan z flaszki. Zgubi ich żarłoctwo: bo zajadle dziubiąc nie widzą jastrzębia, co wysoko w powietrzu zawisł ponad nimi, jak śmierć nagła, co na hulakę czeka"16. I jeszcze jeden fragment, dotyczący uroczystości we Lwowie, związanych z wizytą cesarza Franciszka Józefa: "Z rogu ulicy Majerowskiej ujrzano tłumy zalegające plac pomiędzy gmachem sejmowym a ogrodem miejskim. Gdzieniegdzie niebieskawe światło słońc elektrycznych, zlewając się szeroką smugą na te masy czarne, wykrawywało z nich szeregi postaci strojnych, długie girlandy głów uśmiechniętych i zdumionych. Tuż pod drzewami ogrodu miejskiego ujrzał Jan w tej chwili purpurowym, mglistym świetle bengalskiego ognia przepyszną grupę kontuszów barwnych; agrafy i spinki purpurowy odbijały ogień, twarze płonęły, jakby w walce krwawej. Ogień zgasł; znikło widowisko. Lecz już tu, już tam, już na czterech miejscach nowe wyskakiwały grupy, znowu zasnąć, znowu innym ustępując miejsca, niby szereg obrazów żywych, nieskończenie długi. Nigdy Jan tak jasno nie zrozumiał budowy gmachu sejmowego, jak wieczora tego, w sztucznym oświetleniu jego linii. Z długiego, okazałego frontu jasno wyskakiwał ryzalit o trzech bramach ognistych, piętrząc się loggiami lekko i wspaniale. U góry, przemieniając język kształtów, trzy łuki architekt skupił w grupę trzech postaci ludzkich, wieńczących tę piramidę foremnego światła i foremnych cieni. Stamtąd, obrzeżone szeregiem kuł świetlistych, mlecznych, wypływały po obu stronach balustrady traktów bocznych, podając łańcuch światła gzymsom pawilonów narożnych, wyskakujących kolumnami z ognia. Przed sejmem ogród miejski roztaczał zielone kobierce muraw i drzew namioty, obrzucone bukietami różnobarwnych świateł. Zdawało się, że ziemia z niebem przemieniła role: milion gwiazd spadło na nią, a niebiosa czarną ziały głębią. Ku tym obszarom ciemnym biły fontanny ogniste, brylantowymi skrami, ku nim wspinały się żółte płomienie urn o czerwonych szlakach, niby komety o ogonach krwawych. Długo spoglądał Jan na gmach i na ogród i na tłumy to widne, to ginące w cieniu; lecz i od tego widoku trzeba było się oderwać"17. Na kolejnych pozycjach umieściłbym dwie powieści też zapomniane, także zapomnianego dziennikarza i pisarza, Ferdynanda Neumeuera, pisującego pod pseudonimem Józef Bezłuda. "Akademię Jóźka" 19 wydała Pomorska Spółka Wydawnicza (Toruń-Warszawa-Lwów) w 1932 r., a "Jóźko żołnierzem polskim"19 również wyżej wymienione wydawnictwo, ale tym razem zlokalizowane w Grudziądzu, w 1934 r. Książki Bezłudy doczekały się licznych, na ogół pozytywnych recenzji (gazety katolickie zżymały się jedynie na zbyt pikantny język bohatera), ale nie miały (dlaczego?) wznowień. Dziś też są rarytasami dla zbieraczy, a wielu miłośników Lwowa w ogóle nie wie o istnieniu tych powieści. Ich bohaterem jest dorastający chłopiec, oczywiście z Łyczakowa (nie na darmo się mówi, że Łyczaków to najbardziej lwowska dzielnica Lwowa), z biednej robotniczej rodziny. W Akademii Józka jego perypetie i losy związane są z losami mieszkańców miasta w czasie I Wielkiej Wojny. Krytycy porównywali tę książkę z utworami Hugo, Finka, Barbusse'a, Erenburga, Haska, a przede wszystkim Remarque'a. "Uboga izba praczki, dom biedoty, ulica i wojna - to "akademia" Józka. Wychodzi on z niej bogaty w doświadczenia życiowe, mimo brudu nieodłącznego od nędzy - czystym, dobrym i uświadomionym narodowo człowiekiem". Lub inny cytat: "Autor wkłada w usta swego "batiara" lwowskiego dużo wyrazów gwary łyczakowskiej, co stwarza odpowiedni koloryt i przyczynia się do charakterystyki bohatera. Jest to więc zaleta. Wierny obraz życia proletariackiego we Lwowie (...) jest cennym materiałem do historii kultury i obyczajowości, i do poznania nastrojów ulicy w latach wojny"20. Dodajmy tu, że w omawianej książce nie ma w zasadzie opisów przyrody, opisów miasta - jest natomiast bogaty, lwowski język i przepyszne, barwne sytuacje, jak choćby ta z początku powieści: "Ojciec mój był brukarzem. Brukował ulice. Często, gdy matka nie miała czasu, to znaczy gdy prała brudną, obcą bieliznę, zanosiłem mu obiad. Pamiętam jak dziś. Wróciwszy o 12 ze szkoły, wyszukuję z kąta torbę, wyścielam ją papierem który mamy od starego Szymona i wstawiam w nią gliniany, odrutowany garnek z kapuśniakiem, na którym ustawiam w rondelku dymiące jeszcze kartofle. - Hulaj, Józku, ein-zwei, na jednej nodze, żeby jadło nie wystygło! - napomina matka. Biorę więc i walę. Zrazu to się śpieszę. Migam co się da. Ale na Rynku, widzę - stoi kupa ludzi. Coś gadają, krzyczą, pokazują. - Muszę zobaczyć! Łatwo to powiedzieć, ale trudniej zrobić, zwłaszcza gdy torba w ręku. Niedługo jednak trwa, pchając się - uszczypnąłem jedną, to drugą kumoszkę w zadek, one napadły z pyskiem na jakiegoś Żyda stojącego za nimi - ja z tego korzystam, przeciskam się i już jestem w środku. Dwie baby piorą się po mordzie, aż strach! Gruba bije i krzyczy, ta mała tylko bije. - Jakie to ładne! Ludzie stoją dokoła i śmieją się - aż za boki się biorą. Raz po raz ktoś krzyknie: - Marcinowa, nie dajcie się! - Kądziołka, a fest! - ryczy mi nad uchem jakaś gruba przekupka, a propinacja jedzie od niej, jak od samego Baczewskiego. Nareszcie, fajno! Ta mała trzyma grubą za rozwiązany warkocz, przyciąga ją niżej i gruba zwala się na ziemię. Mała drapie ją. Widzę, gęba podrapana, idzie krew... Wtem powstaje ruch. Ludzie rozstępują się, a do środka wchodzi polikier. Rozdziela obie baby, zapisuje ich nazwiska w notesie i każe się zbiegowisku rozejść. vJa ani myślę się ruszyć, ciekaw jestem końca. Polikier krzyczy jeszcze raz i robi ruch ręką. Jakaś baba dostaje pietra i wyrywa, mocno mnie potrącając. Patrzę - nasypali piasku! Jedno ucho mej torby urwało się, a garnek fajtnął na bok... - Psiakrew, źle! Klnę babę jak szewc i mam ochotę biec za nią, lecz co mi to pomoże, co najwyżej jeszcze zdzieli mnie kułakiem! vSiadam więc na ziemi i w torbie ustawiam wywrócony garnek. Kapuśniak wszystek wewnątrz. Teraz gorąco mi się robi od tego lania, które mi spuści ojciec. Wygartuję więc dłońmi kapustę z torby i pakuję na powrót do garnka, ale juszka wszystka wyciekła. Trzeba będzie dolać wody. Z kartoflami nie tak źle, trochę się tylko zabrudziły. Gdy tak pracuję, widzę grubą babę, jak pokazuje mnie polikierowi i mówi" że ta mała wywróciła dziecku torbę, pobiła naczynie i wylała mu obiad. Domyślam się, że chodzi tu o mnie. Dobrze wiem, że to nie ta mała wywróciła mi torbę, lecz tamta, która wyrwała, ale co się spierać - jak się trafia gratka! W lot jestem już przy polikierze i jota w jotę powtarzam to samo. Skrzywiam gębę i zaczynam wyć... Wszystko idzie jak z płatka. Kobiecina wyciąga z tęgo naładowanego miedziakami pugilaresy 15 centów i daje mi je. Gram wariata dalej. I gruba chce też pokazać swoje dobre serce, więc wciska mi do łapy samemi halerzami 10 centów. Teraz to już co innego! Obcieram na tic załzawioną twarz i myślę o kapuśniaku dla ojca. - Wiem, co zrobię! Naprzeciwko jest knajpa. Wiem, że można tam dostać specjalnie dobrą kiełbasę "na widelec" za 5 centów. Nie raz już tam po nią chodziłem dla Bielickiego. Ponieważ mam 25 centów, kupuję dla ojca trzy razy "na widelec", a 10 centów będzie dla mnie. - Nic już się nie boję! Ojciec robi "na Gródku", a my mieszkamy "na Łyczakowie". Miarkuję, że za długo idę, dlatego chce mi się na czemś przejechać. Na przystanku koło Wałów Hetmańskich stoi tramwaj "UL" - czekam zatem na łajdaka "ŁD", a jest także i "KD", gdzie, jak ojciec mówi - kradną dobrze. Nadjeżdża tramwaj "ŁD", a więc na Gródecką. Czekam, aż wszyscy wejdą. Morowiasto, jest ścisk! Balon nabity aż trzeszczy. Konduktor jest na przednim pomoście - siadam więc z tyłu... Tramwaj rusza. Jadę na gapę na stopniu i wciąż patrzę, kiedy nadejdzie konduktor. Jak nadejdzie - zeskoczę. Jedzie się dobrze, ale jeszcze lepiej jechać jest z tyłu, za wozem, na zderzaku, tylko, że na taką jazdę lepiej pozwolić sobie wieczorem, jak jest ciemno, bo w dzień to każdy ma coś do tego... jakby tramwaj do niego należał. (...) Stary jest zły. Widocznie się spóźniłem. Ale znam na ojca sposób, więc z daleka wołam: - Trzy kawały kiełbasy! Ojciec robi zdziwioną minę i myśli, że go chcę wziąć na kawał. Wchodzimy do bramy, lecz zaraz z niej wychodzimy. W tej bramie ojciec jeść nie może, bo tu jakiś kirus się wyrzygał... Idziemy do drugiej. Ojciec zasiada w tej bramie do obiadu. Wyciągam garnki i myślę: - Powiedzieć ojcu prawdę, jak było, czy nie? - ale na myśl o pozostałych w mej kieszeni 10 centach - decyduję, że nie! Ojciec już wsuwa kiełbasę, złości się, że kapusta zimna, a ja zaczynam opowiadać o mej przygodzie: - Wie, ojciec, pędzę z obiadem i widzę - na Rynku jakieś zbiegowisko. Wymijam je, ale akurat wjeżdża w ludzi konny polikier. Robi się gwałt, pisk, ludzie uciekają, a jakaś lafirynda buchła we mnie, aż kapuśniak się rozchlupał. Ja w krzyk! Podniosłem do baby głos i baba dała mi 15 centów, za które kupiłem trzy razy "na widelec* - niech więc ojciec na matkę się nie złości za to, że kapuśniak zimny, bo to ja dużo czasu straciłem na szukanie kiełbasy. Stary, sprawdzając w torbie, czy mówię prawdę, wyzywa na konną dziadownię, co na ludzi wjeżdża i pyta, czy naprawdę dostałem tylko tych 15 centów. Potwierdzam to głośnym: - Jak Boga kocham! - i boję się, by ojciec nie przeszukał mi kieszeni. Ale ojciec, jak widzę, jest nawet zadowolony. Wkrótce, przy głośnym mlaskaniu, znikła pozostała z wylanego kapuśniaku kapusia, kartofle i ostatni kęs kiełbasy. Ja nie dostałem ani kawałka, choć ojciec dobrze wie, że w domu kiełbasy nie ma... Postanawiam, że gdy będę wracał, sprawię sobie za całych 10 centów bal..."21. Dodać tu jeszcze wypada, że autor słowa gwarowe wyróżnia innym krojem czcionki (choć nie zawsze czyni to konsekwentnie) i wyjaśnia je w przypisach na dole każdej strony. W przytoczonym przykładzie zrezygnowaliśmy z tych wyróżników. We wstępie do omawianej książki Bezłuda powiada, że w 1930 r. powracając z Nowego Jorku, spotkał na statku lwowiaka - Józefa Kulika, który "opowiadał i opowiadał i końca temu nie było, a opowiadał tak zajmująco, że zrezygnowaliśmy ze wszystkich okrętowych przyjemności - jak z kina, teatru, orkiestry, dancingu itp". Zawarł więc, pod koniec podróży, z owym przypadkowym znajomym układ (rodzaj interesu), że ten mu będzie przesyłał swoje zapiski, dotyczące jego wspomnień z czasu wojny światowej. Kilkakrotnie musiał mu listownie przypominać o zobowiązaniu, nim ten się z niego wywiązał. "W końcu przysłał mi coś w rodzaju swego życiorysu, napisanego bardzo szczerze, przedstawiającego wiele rzeczy bez ogródek i nazywając je po imieniu... (...) Zaletą tych notatek, które ująłem w formę powieści, jest kompletny brak fantazjowania o zdarzeniach, a wadą zbyt proste, nagminne wyrażenia, które psują język literacki. (...) Żałuję tylko - ukończywszy już pracę - że nie mam specjalnych zdolności literackich, gdyż w takim wypadku można by z nadesłanych zapisków stworzyć prawdziwe arcydzieło literatury wojennej". vMoże tak właśnie było. Ale... Czytając życiorys autora w Polskim Słowniku Biograficznym, można zauważyć, że jest on zbieżny z życiorysem jego powieściowego bohatera. A więc? Przecież po ukazaniu się powieści ów Józef Kulik z całą pewnością by się ujawnił, niejeden dziennikarz, zwłaszcza lwowski, zrobiłby wszystko, żeby go odnaleźć... Dalsze losy Józka i dalszy proces jego narodowego uświadomienia mamy w powieści "Jóźko żołnierzem polskim", której fabuła obejmuj e pamiętny listopad 1918 r. i pierwsze miesiące roku następnego, wypełnione dalszymi walkami już poza samym Lwowem. Oddajmy zatem głos bohaterowi: "- Heca! Jak Boga kocham czysta heca! Bo czyż mógłby to kto nazwać inaczej? Pomyślcie sobie tak sami... Wychodzę na ulicę i widzę - wiecie kogo? - Hrycia! Hrycia, mego dobrego, szkolnego kolegę, stojącego z karabinem w ręku na pędzącym samochodzie ciężarowym i strzelającego Panu Bogu w okna!... Otworzyłem gębę, jak magistrackie wrota i krzyczę: - Hrycuniu! Czyś ty zwariował, czy co! Ale Hryciu ani nawet na mnie nie spojrzał. Popędził na tym samochodzie, razem z jakimiś żołnierzami, w dół miasta i znikł mi z oczu. Jeszcze nie mogę wyjść ze zdziwienia i nie wiem, co o tym myśleć, gdy nagle łapie mnie ktoś za frak i mówi: - Servus, głodny akademus! A ty co tu stoisz i wytrzeszczasz gały jak świrk! - Servus! - odpowiadam i zapytuję: - Czy widziałeś ten samochód z Hryciem? - No jo! Albo to ty jeszcze nic nie wiesz?!... Dziś w nocy bracie... karaimy zawasowały sobie Lwów! Na ratuszu powiesili swoje fecki i bawią się teraz w wojsko! - Ta co mówisz? Karaimy?!!! - Przysięgam Bogu, niech mnie drzwi ścisną! - A co ten Hryciu z nimi robi, że przed chwilą widziałem go na tym samochodzie, który tędy jechał? - Jaki z ciebie, Józku, jest frajer na zawiasach i wszystko trzeba ci jak łopatą kłaść do głowy. Herciu jest przecież Rusinem - no, nie wiesz o tym? - No tak, ale co ma piernik do wiatraków? - Mówiłem, żeś frajer! Ta kapuj się, do jasnej cholery, jak Rusini zajęli Lembryczek, to i Rusin Hrycio polazł do swoich - taj i po całej paradzie! - Ale Hryciu przecież nie był żołnierzem i chodzi ze mną do szkoły tak, jak i każdy inny... - Jo, tylko że on należy do tych ruskich skautów, co ich płastem nazywają, a tych wszystkich mikrusów karaimy dziś uzbroiły. Każdy taki Hryciu zafasował karabin i strilaje. - Acha!!! - No, jesteś już w domu? Nareszcie! Ja, bracie, dziś rano - w tym czasie kiedyś ty jeszcze zasychał - już z pół Lwowa obleciałem, toteż niejednego możesz się ode mnie dowiedzieć. Karaimy są już we wszystkich kasarniach! Mój braciander ze swojej kasami przyszedł dziś do domu o 4 rano i powiedział, że już o 3 nad ranem wszystkich ich tam pobudzili. Austriaccy oficerowie zrobili z nimi na podwórzu zbiórkę i posortowali ich według tego - kto czem był, czy Polakiem, czy też Rusinem. Następnie kazali wszystkim złożyć karabiny w kozły i odmaszerować do izb. Na podwórzu zostali - jak się potem okazało - sami tylko Rusini. Do tych żołnierzy przyszli oficerowie, też Rusini i kazali im karabiny swoje zatrzymać, karabiny poustawiane w kozły pozbierać i pozanosić do magazynu, żołnierzy z izb powypuszczać do domu i... tak zaczęła się Ukraina! Mój bruder opowiadał, że tak samo zrobili oni we wszystkich innych kasarniach i dopiero teraz pokapował, dlaczego to już od kilku dni przyjeżdżały do Lwowa kompanie wojska, złożone z samych tylko Rusinów. v-Popatrz, popatrz! Jak oni sobie to wszystko z góry ułożyli, aby zawładnąć Lwowem!... - Jo, jo, bracie! Będziemy teraz śpiewać "Szcze ne wmerła Ukraina"! (...) - Servus obervus! A wy gdzie knajacie? - Dziak szpic, Oleśku! Oglądamy sobie z Józkiem ten teatr bez biletu. - Karaimy zrobiły go dla wszystkich świętych, a nie dla was! Tylko, że im to niekoniecznie może wyjść na zdrowie, jak z umrzykami zaczynają. Każdy taki umrzyk przygotował się dziś, bracie, w dniu Wszystkich Świętych, na odwiedziny z kwiatami, a tu tymczasem karaimy kulami walą. - Ty skąd dymasz? - Z Gródka. - A co tam? - Ta nic. Wiara stoi, bracie, na ulicach i tylko szpanuje na to wszystko. Jakiś Iwaśku oberwał już po mordzie i zdaje się mi, że będzie z tego pluskwa, bo karaimy wciąż wysyłają tam swoje patrolki. - To dlaczego ty stamtąd wiejesz, jak tam tak morowo zabawa się zapowiada - masz pietra? - Ta gdzie tam! Byłem tylko tu u jednego ciamkacza, co ma spluwę, bo nie wiadomo, a nuż może dziś przydać się - ale frajer szarpie się. Powiedziałem mu, żeby złamał pysk i wracam na Gródek. - No to pohulamy razem. - Klawisz. Idziemy. Na ulicach wszędzie widać grupki ukraińskich żołnierzy z bagnetami na karabinach. Przeważnie prowadzą ich podoficerowie z siczowych strilciów. Wszyscy oni ubrani są w dawne austriackie mundury i tylko żółto-niebieskie kokardki, przypięte do mundurów, legitymują ich, że to Ukraińcy"22. Autor zapowiadał trzecią część opowieści o losach Józka Kulika: "Martyrologię Jóźka", która rzekomo była już w opracowaniu. Książka jednak nie ukazała się. Bezłuda, a raczej Neumeuer, zmarł w Warszawie w roku 1946, brak informacji o jego rodzinie, może gdzieś pozostały rękopisy, może dzięki tej publikacji ktoś się odezwie i uzupełni naszą wiedzę o tym autorze? I wreszcie muszę przypomnieć książkę radosną, książkę dla dorosłych i dla dzieci, którą każdy czyta po wielokroć ze wzruszeniem i łzą, której się nie wstydzi, w oku. Tak, oczywiście, to "Uśmiech Lwowa"23 Kornela Makuszyńskiego, autora, który wiele serdecznych słów poświęcił swemu ukochanemu miastu, choć zabrała go wpierw Warszawa, a później pochłonęło Zakopane. Dobrze, że wreszcie, po latach udawania, że takowa książka w ogóle nie istnieje, wydano ją ponownie, i to w sporym nakładzie. "Panorama tego miasta jest przepyszna, wnętrze jego jednak zatłoczone tysiącami domów pospolitych, wśród których wyrasta, jak promienista niedziela wśród szarych, pracowitych dni tygodnia, jakieś cudo. Spróbuję uczynić takie porównanie: Lwów wygląda jak żelazny, bez połysku pas rycerski, w który wprawiono kilka bezcennych kamieni, diamentów i rubinów. Takim klejnotem nieporównanej piękności tego miasta jest katedra św. Jura, którą budował w XVIII wieku Jan de Witt, komendant Kamieńca Podolskiego. Wieńczy ona zielone wzgórze jak korona. Napatrzyć się jej nie mogłem, tak samo jak kaplicy Boimów, zbudowanej w samym początku siedemnastego wieku, jak cerkwi Wołoskiej, co wieżę ma prześliczną, jak kościołowi Dominikanów też budowanemu przez Witta. A katedra Ormiańska, jakiż to skarb ukryty wśród zaułków! Boże jaka piękna Katedra rzymsko-katolicka, potężna, surowa, w gotyckim budowana porządku prześliczne mająca kaplice, mieści się w samym sercu Lwowa i pamięta czasy Kazimierza Wielkiego. W niej to, przed głównym ołtarzem, Jan Kazimierz, król wielki i nieszczęsny, czwartego kwietnia 1656 r., składał swoje śluby i Najświętszą Pannę Królową Polski obwołał. Wielka sędziwość mieszka w tych murach. Wielkie dzieje śpią wśród nich. Wieki mają tu swoje nagrobki. Jest w nich majestat i dostojeństwo. Patrzyliśmy na te domy boże ze czcią i podziwem, jak na pomniki dawnej chwały, kiedy Lwów bogaty, zapobiegliwy i złoty, budował swoje przybytki. Nie mógł zbudować więcej, gdyż z czasem zubożał; przeszły przez miasto pożary, krew z niego toczyły najazdy i oblężenia. Ostały się te klejnoty, a wśród nich jeden, który nie tylko, że jest dumą Lwowa, lecz i jego ukochaniem. Jest tam jeden kościół, w którym ludzie modlą się chyba goręcej, na który patrzą z niezwykłym rozrzewnieniem: kościół Bernardynów. (...) Opowiadają, że Lwów nie mógł doczekać się jego ukończenia i skrzyknięto się przed setkami lat, aby wspólnym wysiłkiem przyspieszyć budowę. Lwowianie to gorący naród i niecierpliwy! Skoro idzie o to, by miasto ozdobić, każdy do najcięższej gotów jest pracy. Lwowianin bowiem może zapomnieć o sobie, nie zapomni jednak nigdy o swoim mieście" 24. I dalej: "Lwów miał zawsze duszę radosną i rozśpiewaną. Przewalały się ponad nim burze, rude przewalały się pożogi, żelaznym zębem wojna gryzła jego mury, gromy biły w jego wieże, a jego dusza jakąś żarliwą wiarą przepojona zawsze śpiewała. Ledwie przygasła luna pożarów, co go ognistym otaczała wieńcem, ledwie ucichnął tumult i szczękający krzyk wojny, z niego już bila łuna radosnej dumy, że oto raz jeszcze, nie wiadomo który, spełnił, swój rycerski obowiązek; że postawiony na straży u kresów Rzeczypospolitej nigdy nie zasnął, jak gdyby powiek nie miał u oczów, lecz czuwał: żuraw czujny, pies wierny, zagończyk nieporównany! Stroiły się inne miasta W marmury i malowania, w pałace i kolumny, jemu zaś jako rycerzowi surowemu starczyło zębatych, srogich murów, legowiska szarych domów. Bogu jedynie wznowił cudownie piękne przybytki. Powoli stał się kamienną jaskinią, w której zamieszkał lew z jego herbu. Nigdy nie gnuśniał i nie zaznał odpocznienia. Wieczyście przeciw burzy wysunięty, patrzył ze swoich wzgórz w sine dale, w niezmienne połacie, skąd pełzał niszczący ogień albo zbałwaniony walił potop. Przetrwał wszystko i dlatego jest i był radosny! Nigdy nie czynił konszachtów, nigdy w hańbiące nie wchodził układy. Na kryształowym swoim sumieniu - słuchajcie, chłopcy! - nie ma ani cudze) krzywdy, ani ucisku, ani wyzysku. Czynił dobro, słabych osłaniał, bronił niemocnych i dlatego jest radosny. (...) Jest to jasny rycerz, co na klejnot rycerski sobie przysiągł, że nikogo nie skrzywdzi, toteż z wież tego miasta padał blask na wszystkie okoliczne ziemie. Wielka napełniała je radość, kiedy się w nim skupiły nacje rozmaite, najróżnorodniejsze, a on, lwi gród, każdej dał dach nad głową i noc jej dał spokojną. (...) Jest to miasto Polską obłąkane. Duszy swojej nie ukrywa, więc )9 każdy ujrzeć może jak rozkwitłą czerwoną różę. Czaruje nią i zniewala. Rozkochać potrafi każdego swoim uśmiechem, jasnym, szczerym i rzewnym" 25. W latach trzydziestych wyszło kilka książek, które krytycy zaliczyli do nurtu powieści społecznikowskiej, który rozwinął się nie tylko z powodu lewicowych poglądów sporej grupy ówczesnych pisarzy, ale przede wszystkim na skutek autentycznej biedy i bezrobocia, które towarzyszyły polskiej rzeczywistości międzywojennej. Biedy, której źródła i przyczyny nie zostały w zasadzie nigdy (z innych powodów przed wojną, z innych po niej) gruntownie rozeznane i omówione. Ci, którzy za ten stan rzeczy obciążali wyłącznie ówczesne władze, nie brali pod uwagę wszystkich okoliczności. Wystarczy przecież przypomnieć, że ówczesne rodziny miały po czworo, sześcioro, a nawet i więcej potomstwa. Powodowało to, na wsi na przykład, rozpad przyzwoitego gospodarstwa w wyniku podziałów, a w mieście utrudniało czy wręcz uniemożliwiało kształcenie dzieci i młodzieży. Dodajmy tu także, że rodzice tego licznego potomstwa też często umierali, nim dzieci uzyskiwały samodzielność. Wiele chorób, dziś uleczalnych w ciągu kilku dni (np. grypa czy zapalenie ślepej kiszki), w owych przedwojennych latach należało do chorób wręcz śmiertelnych (np. hiszpanka w okresie I wojny światowej). Jakby nasze współczesne życie wyglądało, gdybyśmy w naszych M-2 i M-3 zamieszkiwali z czwórką czy szóstką dzieci? Bieda więc była, nie ma powodu jej ukrywać. Pamiętam, jak kiedyś, wędrując z ojcem po debrach Kaiserwaldu, natknęliśmy się na grupkę barwnych domków-szałasów, pobudowanych z dykty i blachy, wokół których grasowały rozkrzyczane czeredy dzieciarni. Jakże wtedy zazdrościłem tym mikrusom! Miałem pięć czy sześć lat wtedy, a smutnego słowa: dzieci bezrobotnych, zupełnie nie rozumiałem. Paradoksy... We Lwowie, podobnie jak w innych miastach przedwojennej Polski, powstawały ogródki działkowe, tworzono je właśnie dla bezrobotnych, aby zapewnić im jakieś minimum zaopatrzenia w warzywa czy owoce. Dzisiaj natomiast o ogródki działkowe walczą ludzie raczej dobrze sytuowani, a jeszcze lepiej usytuowani... Do wspomnianej grupy książek zaliczam: "Dzieci"26 oraz "Budowali gmach"27 Jana Brzozy, "Chłopcy z ulic miasta"28 Haliny Górskiej, tudzież dwie powieści z cyklu "Barak płonie - Ślepe tory"29 i "Ucieczki"30, tej samej autorki, oraz "Żółty dom"31 Marceliny Grabowskiej. Niejako obok tych książek wymieniłbym powieść Anny i Jerzego Kowalskich - "Gruce"32 oraz "Akademię urwipołcia"33 Stanisława Helsteina-Helińskiego, Piszącego pod pseudonimem - Jerzy Kryszand. Te dwie powieści wymieniam oddzielnie, każdą z innych zresztą powodów. "Gruce", to powieść zarówno psychologiczna, sprawiająca wrażenie sagi rodzinnej (w tym samym mniej więcej czasie wyszły przecież "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej oraz "Krauzowie i inni"34 Herminii Naglerowej, ta ostatnia powieść dzieje się niedaleko Lwowa, w okolicy i w samym mieście Brody, tuż po Powstaniu styczniowym), jak i zawierająca wiele elementów znanych nam z powieści wymienionych poprzednio, a określanych czy lokalizowanych w nurcie społecznym. Powieść Kowalskich, mimo ambitnych zamiarów, prawdopodobnie - zbyt ambitnych, spółce autorskiej się chyba nie udała. Takie jest moje odczucie, wrażenie. Bardzo źle się ją czyta, ma złą konstrukcję dramaturgiczną, wątki się rwą, potem znów odnajdują w najmniej oczekiwanym momencie itp. Autorzy zdawali sobie chyba sprawę z tych wad, po wojnie w 1968 r., już po śmierci Jerzego Kowalskiego, książka ta ukazała się z podtytułem: "Powieść o lwowskiej rodzinie" i z dopiskiem: "opracowała Anna Kowalska35. W książce nie ma przedmowy, nie ma wyjaśnienia zasad owego "opracowania". Jako czytelnik, mogę powiedzieć, że w porównaniu z pierwodrukiem powieść nieco zyskała na przejrzystości, ale tylko nieco. Piszę z niejakim zdziwieniem, gdyż wspomnieniowa książka Anny Kowalskiej "Na rogatce"36 ma bardzo spokojną, rzetelną relację, znakomicie się ją czyta. A mogła się ukazać w 1953 r. bodajże tylko dlatego, że autorka opowiada w niej o swoim ubogim raczej dzieciństwie i że nie ma w niej słowa: Lwów, choć są lwowskie ulice i lwowskie realia: "We wrześniu matka zapisała mnie do pierwszej klasy szkoły Świętej Anny. Nauka mego oddziału odbywała się po południu, gdyż wielka była liczba dzieci, a mało klas. Jeśli dzień był pogodny, wyruszałam zaraz po obiedzie na piechotę. Przez kilka dni ojciec lub matka odprowadzali mnie, potem już szlam sama, co mnie niezmiernie bawiło. Mogłam przypatrywać się do woli, gdy spostrzegałam coś ciekawego. Za cmentarzem i barakami dla dzieci chorych na zakaźne choroby ciągnęły się domki, przeważnie niziutkie, kryte gontami. Gdzieniegdzie zieleniły się dachy od garbiastych grud mchu. Niektóre domki zapadły się znacznie w grunt i tkwiły poziomu ulicy. Zza płotów o rozwieruchtanych żerdkach wyglądały na ulicę georginie i słoneczniki. Od koszar na wzgórzu zalatywał odór końskiego moczu. Szłam samym brzegiem chodnika, aby być jak najdalej od przykrych zapachów, nigdy jednak nie przechodziłam na drugą stronę ulicy, gdyż matka tego zakazała, nie wiem z jakich powodów. Ile razy mijałam koszary, dochodziła mnie tęskna, pełna żałości piosenka wiejska, jakby któryś z żołnierzy umierał w nudów. Z kościoła Ojców Reformatów, świecącego świeżą bielą niedawno wzniesionych murów, snuły się wonie kadzidła i kwiatów, które pobożne kobiety znosiły całymi naręczami z pobliskich swoich ogrodów"37. I fragment z innej partii książki: "Szłyśmy szybko w dół hałaśliwą i rojną ulicą Gródecką do kościoła Świętej Anny, potem już wolniej przez pustawy o tej porze ogród Jezuicki, by przez Sykstuską, pełną małych sklepików, wyjść na ulicę Karola Ludwika. Koło kawiarni Wiedeńskiej ślepa "ciocia Mińcia" grała na katarynce żałosną blaszaną melodyjkę. Żołnierze z dziewczętami przysłuchiwali się muzyczce gryząc trzeszczące precle. Z obu stron jezdni dochodziło wołanie: - Heisse Maronen, heisse Maronen! - Ciągnęłam matkę za rękę ku sprzedawcy kasztanów. Mogłabym była długo tam stać przy żelaznym piecyku, patrząc na żarzące się węgle, czyhać na moment, kiedy Żyd podniesie pokrywę i z dziurkowanej wgłębionej blachy wionie na nas słodkawy, sytny, rumiany zapach kasztanów. Przechadzałyśmy się wolno po Wałach Hetmańskich, gdzie na ławkach, mimo zimna, siedziało zawsze parę osób przytulonych do siebie i zjadałyśmy słodkie kasztany parząc sobie usta. Przez nagie drzewa i krzaki przeświecały latarnie, w głębi, za pomnikiem Sobieskiego, jaśniał wspaniale teatr"38. Osobno wymieniłem jedną ze swoich najbardziej ulubionych książek lwowskich - Akademię urwipołcia, zupełnie dziś zapomnianego pisarza, który chyba i za życia swojego nie cieszył się (a może nie zdążył się nacieszyć) popularnością. Powieść nierówną w kompozycji, złożoną jakby z dwóch różnych stylistycznie części. Ale w swojej pierwszej partii pełna urokliwego Lwowa, w którym ciężko walczy o swój kolporterski byt dwunastoletni sierota. Książka pełna także lwowskiej gwary, pełna słów nie używanych przez innych autorów, pisana nerwowym, podobnie jak u Bezłudy, rytmem, z serdecznością Makuszyńskiego i goryczą Brzozy, a jeszcze na dodatek w indiańsko-awanturniczej konwencji! Książka bez określonego adresata właściwie, zarówno dla młodzieży, jak i dla dorosłych. "...cóż poczniesz, gapo - kiedy tata i mama razem wywędrowali aż do miłej Bozi, per cztery deski i cmentarz łyczakowski. Pewnie myślisz, że w odwiedziny poszli na wielkie święta? Ale ja ci to przysięgam, a to ci też nawet sam czort ogoniasty powie, że pewnikiem nigdy już do ciebie nie wrócą. I bądź zdrów, holenderski śledziu! A tobie? - ot co, dostał ci się już taki garbaty los, z krzywymi łapami, z krzywym nosem i zezowatym okiem. I na masz laluś swoje szmatki-lalki i bawże się teraz pięknie i grzecznie w "chowanego" z takim garbatym, wielkim dziadem z torbą, który się nazywa - życie. vDawno to już Danek zrozumiał, że cała ta pokraczna karuzela, którą starsi ludzie przezywają światem, odwiecznie kręci się naokoło paskudnej osi, wabiącej się - papu!! Toteż mały wiercipięta mniej więcej już przed dwoma laty samodzielnie rozwiązał dla siebie przykre zadanie zagadki bytu i burczącego ciągle rodzonego maćka-żołądka. Dwa lata właśnie mijało, jak Danek, dryblas już setny i chłop jak świeca (dwadzieścia na funt), stał się ni stąd ni zowąd niespokojnym duchem-pędziwiatrem placów i ulic Lwigrodu. A kimże to był? Ano, mocno ruchliwym i strasznie głośnym - o, jakże mocno - pokrzykiem alarmujących tytułów, "głośnym" heroldem prasy lwowskiej. Szczególnie zawołany i powołany był Danek do ustanowienia i szerzenia popularności najpoczytniejszego dziś ...u Lwowi "Wieku Nowego" -którym odtąd, dzięki sławnym wyczynom Danka, każdy uczciwy a nie gapa lwowianin przegryza pierwsze i drugie śniadanie i objada się sensacjami "Wieku", jak faszerowanym indykiem, na obiad, na podwieczorek i na kolację. Bo też, dzięki tu zachowanej, autentycznej wymowie łobuzerskiego języczka, kolportera Danka - czyta się ...u Lwowi "Wiek Nowy", a czyta: ...I w teatrze, i w kinie, i w tramwaju. I z rana, do kawy z kożuszkiem, i na wieczór, do poduszki. I w kawiarni, i na jezdni, na środku ulicy i na trotuarze, i w każdej kamienicy. W każdej dziurze, w każdej budzie - "Wiek Nowy" czytają lwowskie ludzie. I w domu, po kryjomu, i w parku na ławce, w ogrodzie, czy na skwerze - każdy do ręki "Wiek Nowy" bierze. Czy gdzie kto siądzie, czy na spacerach - każdy do "Wieku" zaziera. (Czyta go nawet, gdzie dwa zera). Człek wszelki, czyta a czyta - mały i wielki. Młody czy stary - czyta "Wiek Nowy" za dwa grajcary. Biedy, bogaty; sam diabeł rogaty - mądry czy głupi - "Wiek Nowy" weźmie, "Wiek Nowy" kupi. A jeśliby już znalazł się taki sknera i nie kupił, ten według ostatnich tu, autentycznych słów Danka: - Jezd durny i głupi, jak but z lewy nogi i wogóli cham, co ni ma lwowskij kultury..."39 Z tej sympatycznej i wzruszającej powieści warto przytoczyć jeszcze jeden fragment: "...pękata jak beczka, lecz poczciwa babina, stara przekupka Wałachoniowa sprzedawała extra frykasy - lakierowane kichy kaszane, za pół szóstaka cała końska porcja. Ino wrzepić taka czcigodną kichę w rodzonego maćka i już można było jako tako wytrzymać przez czterdzieści osiem godzin i niekoniecznie zaraz potem umrzeć z głodu. Każdy woźnica, wózkarz, posłaniec czy dryndziarz, w ogóle wszystko co żyje z ulicy i na ulicy - poczytywało sobie za wielki honor zaliczać się do stałej klienteli, starej i dość pyskatej Wałachoniowej. Ale do najgorliwszych i najsympatyczniejszych jej gości zaliczało się wiecznie głodne bractwo kolporterskie, lwowskich urwipołciów. Stara babina znała każdego z nich po imieniu, znała jak nikt wszystkie ich sekrety, ich troski i kłopoty i po swojemu kochała tę nieszczęsną bandę zbijobruków, darząc niejednego urwisa szczerym uczuciem niezaspokojonego macierzyńskiego serca, któremu niezbadane losy poskąpiły pociechy z własnego potomstwa, a dały natomiast męża nicponia i notorycznego pijaka. Wcale do rzeczy była to sobie. ..lwowska kubita, ta stara Wałachoniowa. Nie lubiaia tylko tych, co nie wylewali za kołnierz i z całej duszy nienawidziała wszelką... kredę. - Tee... miglanc! Ja ci tu dam - warknęła nieraz srogo. - Zachciewa ci się fajno podsmażonych frykasów?... Płać mi tu zaraz, bratku, na kant, aż spuchniesz. A jak nii - no to megaj batiar, pókim dobra!... No-o-o, już pal chodaki!... Z miejsca odwaliła zaraz takiego naiwnego natręta, który by się ośmielił starej Wałachoniowej ...coś, ten tego i owszem. Dobrze stara wiedziała, co o kim sądzić. I nikt nie dał jej rady. Żartów nie uznawała w interesie. Zamaszysta kopystka do przewracania kich w olbrzymim rondlu ino śmigała w jej rękach. Dzielnie dzierżyła babina to królewskie berło straganiarzy lwowskiego Rynku i kto nie chciał, musiał mieć respekt dla jej godności i zaszczytu, jako dla najstarszej przekupki spod wiekowego ratusza, gdzie czcigodnych podwoi pilnują dwa straszne lwy. Do rzadkich, rzadkich wyjątków, mogących się poszczycić specjalnymi względami starej straganiarki, zaliczało się zaledwie kilku nieletnich wisusów lwowskiego bruku, na widok których serce Wałachoniowej miękło na wosk, buzia robiła się przyjemna, a rączki na fraj stawiały rampę dostępu do dymiących garnków. Do tych nielicznych wyjątków należał również i Danek, bodaj czy nie na pierwszym honorowym miejscu. (...) - Ta chojci, mój synciu - naj ci uściskam!... Ta ja ciebi ni poznajim, Danielku! Serdeńko ty moje - rybciu ty moja złoteńka!... Ta ty o babuni zapomniał?... A naj ci kulera weźni" ty walaczu... I tu roztkliwiona babina szturmem zagarnęła miłego dryblasa w tęgo przyfałdziste ramiona i piersi i nie wstydząc się bynajmniej swoich macierzyńskich uczuć, jęła cmokać Danka w policzki, w oczy, gdzie popadło. (...) Czym prędzej sypnął Danek perskim okiem naokoło po obecnych, dając im w ten sposób do zrozumiania, że dla świętego spokoju należy starej Wałachoniowej wybaczyć tę pilną potrzebę niezaspokojonego serca. Po czym dryblas z miną i powagą eleganta głęboko sięgnął do kieszeni swych nowych porciąt i dzwoniąc tam miałką monetą honorowo uregulował dwudziestogroszowy dług. Tymczasem babina, wcale nie pytając zacnych kawalerów o życzenie, już z przyzwyczajenia wyjechała im przed nos blaszanymi talerzami, na których jeszcze skwierczały opryskliwie kapiącym tłuszczem i skwarkami extra - na gorąco lakierowane kichy, sztuka w sztukę setna, jak maczuga. - Ta machaj to synciu, jeden z drugim i naj wam bedzi na zdrowji - zachęcała Walachoniowa Bogusia i Danka. Łzawymi z tkliwości oczyma obejmowała poczciwina te dwie, niczym by dwa żywe jasne kwiaty, chłopięce buzie, czarujące swoją urwisowską werwą i gracką swobodą młodych, a czupurnych lwiąt, nieodrodnych synów lwów i lwic Lwigrodu"40. , podobnie jak Bezłuda, zapowiadał dalszą część swej powieści "Dyplom urwipołcia", zapewne wybuch wojny uniemożliwił mu zrealizowanie nie tylko tego zamierzenia. Na koniec, niejako na deser, pozostawiam kilka książek, wydanych na emigracji, które do niedawna były zupełnie nie znane krajowemu czytelnikowi. Akcja tych opowieści właściwie, oparta na przeżyciach i doświadczeniach autorów, z samym Lwowem łączy się tylko pewnymi wątkami, ale są to pod względem swojej atmosfery, klimatu, nastroju, a także i języka - książki jak najbardziej lwowskie, przekazujące nam bogatą, niekiedy pełną ludzkich dramatów, wiedzę o wydarzeniach, które na Lwowie i jego mieszkańcach wywarły niezatarte piętno. Książki w dodatku, które mają pełne prawo stać się szlagierami wydawniczymi: "W domu niewoli"41 Beaty Obertyńskiej, "Atlantyda"42 oraz "Ziemia księżycowa"43 Andrzeja Chciuka, a także "Biali kurierzy"44 Tadeusza Chciuka. I obok wyżej wymienionych, inna, gawędziarska pozycja, całkowicie lwowska: "Lwowskie gawędy"45 Kazimierza Schleyena. Książka Beaty Obertyńskiej ukazała się po raz pierwszy w 1946 r. w Rzymie pod pseudonimem Marta Rudzka. Jest to, moim zdaniem, najwybitniejsza, obok "Innego świata" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, wspomnienie (opowieść? powieść?) z przeżyć w sowieckich więzieniach, w łagrze i na tzw. wolności, czyli w drodze do polskiego wojska w Kazachstanie. Pierwsza część tej opowieści dzieje się we Lwowie, tuż po zajęciu go przez armię czerwoną, zwłaszcza w lwowskich Brygidkach, gdzie autorka dzieli los z wieloma innymi kobietami, z różnych pochodzących środowisk i za inne przewinienia uwięzionych. "Żelazna brama, wysoki próg i świadomość, że przestępuje go oto na Bóg jeden wie, jak długo. Czarna sień, przeciąg, jakiś zaspany sołdat na zydlu. Prowadzi mnie do dyżurki. W małym jak sionka pokoiku - ścisk. Aż czarno od aresztowanych. Pierwszy też raz widzę tu dziewczynę w szynelu. Młoda jest, nawet niebrzydka, tylko strasznie chamska i bez przednich zębów. Drab w niebieskiej czapce, pod gołą żarówką sprawdza moje papiery. Powiada, że mam oddać wszystkie "cenności". Prócz pustej papierośnicy, różańca i teczki z rzeczami do mycia, nie ma nic. Każe mi to wszystko oddać do przeglądu. Zabiera nożyczki, nóż, pusty pulares, zakrętkę od pasty do zębów, różaniec. Proszę, żeby mi go oddał. Nawet nie odpowiada. Potem zarządza osobistą rewizję. Dziewczyna w szynelu odprowadza mnie w wąski korytarzyk przy dyżurce i rozbiera do naga. Kiedy jej próbuję tłumaczyć, że może należałoby zamknąć drzwi, podrzuca łopatkami i mówi, że tędy i tak muszą chodzić i że "niczewo". Istotnie. Ma rację! Niczewo! Wstydzić się można tylko - ludzi. Przede wszystkim odrywa mi gumy od podwiązek. Potem wyciąga gumę z reformów. Krzyżyka przypiętego do staniczka nie zauważa o dziwo, choć przeszukała inne rzeczy obrąbek po obrąbku. Wszystko, co ze mnie zdejmuje rzuca po kolei na brudną, zaplutą podłogę. Nie wiem dlaczego. Mogła wszystko kłaść na zydlu w kącie. Widocznie to też należy do "obisku". Przez cały czas trwania rewizji odchodzi przez otwarte drzwi ożywiona rozmowa z tym drabem spod żarówki. Mało rozumiem, dość jednak, by być zadowoloną, że rozumiem tak mało! Od czasu do czasu, przechodzący obok nas sołdat albo ją uszczypnie, za co - po rżącym wybuchu śmiechu - zostaje przez nią kopnięty w siedzenie. Dziewczyna ma najwyżej osiemnaście lat, śliczną cerę i ładne oczy, ale jest w jej młodości coś równie opatrznego, jak w tym jej bezzębnym uśmiechu. Widać, że wcale nie chce mi dokuczyć. Odrabia swoje obojętnie, mało co myśląc o tym"46. Barwnie opisuje autorka swoje więzienne towarzystwo: "Albo taka "ślepa Zośka"? Kiedy miała dwanaście lat, brat w bójce wybił jej oko. Potem już tłukł ją kto chciał. Strasznie lubiła być bita. Robiła wszystko, aby brano ją do karceru i katowano. Dyżurnych potrafiła doprowadzić do białej gorączki. Umyślnie. Nim ją zabrali, walczyła jak lwica. Czerwona, rozżarta, pół goła - kopała, tłukła, waliła ich aż jęczało. Ale w niej jęczało też. (...) W wiekach średnich byłaby się na pewno włóczyła z bandą wędrownych skoczków i kuglarzy. Jak powietrza do oddychania, potrzeba jej było poklasku i publiczności. Dzień cały była zazwyczaj spokojna. Odsypiała przeważnie nocne awantury. I karcer. Pod wieczór dopiero coś ją zaczynało nosić. Przebierała się, jak czupiradło, smarowała sadzą z pieca, właziła na stół lub na okno - umyślnie na wprost "wizyterki" - i śpiewała. Z miską, miednicą lub z turbanem z ręcznika na głowie, w staniczku tylko i w figach, bosa, krępa, o zwalistej budowie niekształtnego pachołka, tańcząc wykrzykiwała jakieś "szlagiery" z drąga, najohydniejsze piosenki, często własnej kompozycji, okraszone w dodatku najbardziej wyuzdanymi gestami i mimiką. Rytm miał nad tym stworzeniem władzę jakąś tajemną, której nie mogło się oprzeć. Słuch miała doskonały, poczucie komizmu znakomite, a improwizowała z łatwością najlepszego konferansjera. Nas nie zaczepiała nigdy. Cała jej furia i twórczość krupiły się na dyżurnych, do których - jako do władzy, chcącej kłaść tamę jej wybuchowej pomysłowości - czuła nienawiść żywiołową, a objawiającą się w sposób, na jaki tylko takie stworzenie stać. Nienawiść do bolszewików - którzy, zdawałoby się - powinni byli zjednać sobie przede wszystkim takie "pospolite", objawia się u Zośki w każdym słowie i na każdym kroku. Prawda i to, że zbiega się to u niej z nienawiścią do wszelkiej władzy, do wszelkiej zwierzchności, do wszystkiego, co chce narzucić jej wybujałej indywidualności, jakikolwiek przymus, rygor czy ograniczenie. A mimo tego, wyczuwa się w tym niedobitym, zajadłym dziecku lwowskiej ulicy instynktowne - nieuświadomione może nawet, obronne zjeżenie się wszystkiego, co w nim polskie, w stosunku do tych nieproszonych dobroczyńców proletariatu, tych (parszywych czubaryków'), jak ich zawsze nazywa, tych "hyclów", "draniów", "łajdaków". - Kto ich tu prosił? Ja może? Żeby ich smród wydusił! Żeby w kanale pozdychali! Kochać ich będę! Właśnie! Bać się ich będę! A jak nie - to co" 47. I postać innego zupełnie wymiaru: "... złota Cesia", najmilszy, najwaleczniejszy starosta, tkwiący bosymi nogami w olbrzymich drewnianych trepach, w sukienczynie w kwiatki, z głową w puchu świetlistych włosów, zwijających się samorzutnie i z własnej pilności w dzwoneczki rozkołysanych wokół twarzy loków. Cesię kochają wszystkie ściany. Cesi nikt nigdy nie zarzuci, że niesprawiedliwie dzieli chleb czy cukier. Cesia zawsze, o każdej porze dnia i nocy, jest na usługi chorym. Cesia odstępuje swoją "pajkę" innym, twierdząc, że nie jest głodna. Cesi słucha i Zośka, i Jadźka, i ten półgłupek, Barbarka. Cesia wydębi dla nas wszystko u dyżurnych swoim matowym, słodkim głosikiem, tą swoją upartą, ofiarną dobrocią, stukającą sto razy na dzień w szkiełko "judasza". Cesia już taka jest. To trudno. Każdemu chce pomóc, każdemu usłużyć, każdego pocieszyć. Obecnie ceruje właśnie skarpetki dla generała, na wypadek, gdyby się pani Izie udało wyprosić u naczelnika "widzenie się" z mężem, a także szyje jej worek na rzeczy i zdobywa już z reguły codzienny garnuszek wody. Umie, prawie ze łzami w oczach, prosić mnie o dorobienie innego końca w smutnej bajce, bo nawet w bajce nie może znieść, aby było ludziom źle. Cesia sama jest jak z bajki"48. W dalekiej Australii, z konieczności życiowej pracujący w zawodzie kucharza Andrzej Chciuk, nękany rodzinnymi kłopotami i dokuczliwą chorobą, niedoceniony przez kangurowatych Polonusów i skłócony z nimi (niekiedy ze swojej winy czy przyczyny), pisał znakomite, dla smakoszów literatury wręcz - smakowite książki, które - na szczęście - doceniła emigracyjna społeczność w innych regionach. Wśród nich dwie szczególnie urokliwe, które z całą pewnością zajmą trwałe miejsce w polskiej literaturze, dwie książki poświęcone "Wielkiemu Księstwu Bałaku" - "Atlantyda" (wydana po raz pierwszy w Londynie w 1969 r.) oraz "Ziemia księżycowa" (Londyn 1972). Obie powieści w zasadzie dotyczą Drohobycza, ale ich zasięg, zwłaszcza w warstwie językowej, sięgał znacznie dalej. Oddajmy zresztą głos samemu Chciukowi: "Ach, mój Boże, cóż za bajecznie kolorowe i oryginalne typy żyły w owych czasach po miasteczkach udzielnego Księstwa Bałakańskiego! Gdzie ono leżało, spytacie? W sercu każdego mieszkańca kraju rozciągającego się na zachód daleko poza Przemyśl, aż po ostatnie pod Łańcut odezwanie się w rodzaju: ta chiba, wewogóle i ta co mi pan szkli? Na północy granice wyznaczały mu Brody, Krauzowie i inni, oraz dalej czyściutki, jakby nie w Polsce mały kolejarski Zdołbunów, pełen kolejarzy, emerytów i kwiatów, choć leżący poza granicami Galicji. Bo i tu bałak dotarł: na wschodzie rzeka Zbrucz ucinała jak nożem akcent, wolność, humor i spokój ludów bałakańskich, że i wielki Ren pomiędzy Francją a Niemcami nie czynił tego dokładniej. Na południu kraj Bałaku sięgał po Czarnohorę, Gorgany i Bieszczady, po słoneczne Pokucie, pełne, winogron, kawonów, brzoskwiń, kukurydzy i przemytników oraz odchudzających się u doktora Tarnawskiego w Kosowie grubasów, którzy szybko potem u Atlasa, Kozła albo Lintnera we Lwowie odbijali sobie wielotygodniowe udręki jedzenia tylko tartych marchewek, za które jeszcze trzeba było płacić drożej, niż za indyki z borówkami i nowosądeckie pstrągi. (...) Ale nie było owe Księstwo Bałaku wyłącznie jakąś Arkadią, pełną wiecznej szczęśliwości i uroku. Nędza czasem tu aż skwierczała, nie bajerujmy się barwikiem i perspektywą wspomnień, które wszystko uróżowiają i przemeblowują proporcje na milusie i śliczne. Kiedy z bratem Tadeuszem i Tońkiem Krasulskim, batiarem, przemytnikiem i dziwkarzem lwowskim, uciekaliśmy na nartach na Węgry, ostatnią noc w Polsce spędziliśmy u biednego chłopa ukraińskiego tuż pod granicą. Miał chałupkę jak na kurzej stopce. W jedynej izbie gnieździła się jego rodzina (żona i troje dzieci) z jedyną krową, wyglądającą jakby po udanej kuracji w Kosowie, z kurami, psem i milionem pcheł, jednakowo gryzących wszystkich obecnych. Daliśmy mu niemało niepotrzebnych już złotych, kilka dolarów, bo ryzykował i był biedak, że aż się płakać chciało: zaraz pobiegł do wioski po kiełbasę i wódkę i w ten sposób miał święta, bo akurat było Trzech Króli, czyli ich wigilia greckokatolicka, a w chałupie nędza, że aż piszczało. Piliśmy tę wódkę jedyną szklanką po musztardzie, kiełbasę i mamałygę jedliśmy łyżkami, bo widelców w całym gospodarstwie nie było ni dudu, noże zaś tylko dwa i tępe jak cholera, jako że używano ich do wielu innych rzeczy także. Przetrzymał ów chłop nas przez dzień - a sowieckie patrole było widać gołym okiem z jego chaty - życzył wszystkiego dobrego, na koniec powiedział: "Czorta za Polszczi, ałe teper szcze hirsze", co znaczy: diabelnie ciężko było nam za czasów polskich, ale teraz jeszcze gorzej. "Ta żeby ta zła Polska wernuła si (wróciła) nazad, to my by si modlili i modlili, mołyły i mołylł"49. Język owej zatopionej w odmętach czasu Atlantydy jest głównym bohaterem opowieści Chciuka. Posłuchajmy zatem fragmentu oryginalnych dialogów na meczu piłkarskim: "Ktoś się oparł na stojącym przed nim, aby lepiej widzieć. Tamten przez jakiś czas to znosił bo rozumiał, że każdy chce dobrze widzieć, ale drab z tylu był wysoki i gniótł niskiego do ziemi' Więc niski mówił: - Panie, kup sy pan trupa i na nim się podeprzyj, ta co chcesz ze mnie zrobić kalikę? Albo: v- Królu szanowny, przesuń sy pan ten nabig na lewe ucho, bo dostanym zyza. Nic przez pana nie widzym. Lub taka wiązanka: - Ta co si pan tak kopi? Pan myśli, że jak pan mnie kopnie, to Zdobylak lepiej zasunie baniaka? Czy ja kostki wygrał na loterii? - I już typ zapomniał o swym bólu i darł się: - Sędzia kalosz, kanarki doić, pluskwy łaskotać, kup sy lunetę tumanie jak nie widzisz? Ta co gwizdasz, jaki faul? Bodajby ci w płucach całe życie gwizdało! Tobie, pastuchu, sędziować kiczki i palezdry taszenbilard, a nie na takim ważnym meczu... Ponieważ facet nie mógł się uspokoić, choć ogólna fala oburzenia już zmarła, a sędzia nawet dostał brawa, bo nie zareagował na wyraźną kosę gracza Junaka na przeciwniku na naszym polu karnym, przeto do ciągle drącego się gościa, który nie mógł zapomnieć dawnej draki, przedarł się policjant, przodownik Tarkowski i z boleścią w glosie odezwał się - z boleścią, bo i jego szlag trafił za nieudolne sędziowanie: - Pan si uspokoi, mama i tak si okazała i nasi dadzą im wcirę jak stąd do Winnik. Ja pana rozumim, ali ni można krzyczeć takie brzydkie wyrazy w publicznym miescu. (Jak większość mieszkańców Wielkiego Księstwa Bałaku, przodownik Tarkowski nie uznawał drugiego przypadku po przeczeniu.) Pan si uspokoi... i - A co? Pan mi może powi, że wtedy akurat byt ausgerechnet faul? Ta ja si moży na tym nie znam? Ja sam balona nie kopał? - Mniejsza o to, on si już poprawił i dwa razy nie zagwizdał jak nasze rozbili Matiasa. - Ta jakie mniejsza o to? Mniejsza o co? Że sirota zagubiona w deszczu źle sędziuji? Ta to nie jest C klasa, to jest walorny mecz... - Golsztanga - zawył zawiedzony tłum, a facet jak w połogowej gorączce krzyczy do ' przodownika, jakby ten stał o kilometr od niego: - Widział pan tego oleją, panie władza? Jjjjjoj, co za pacałycha! Taż to trzeba mieć niesamowitego pecha, żeby ta golsztanga si akurat napatoczyła! Ale mu zafastrygował lewakiem, widział pan? - Ta chiba, że widział, ślepe w policji nie służą, o ile mi wiadomo - krzywił się Tarkowski, który nie mógł odżałować takiej sytuacji: - Ali była bomba, mamuńciu moja, że on też tej bramy nie połamał, Steuermann lepszej by nie puknął. - Steuermann mógłby przy Kruczku wodę nosić - ktoś zaopiniował. - Oj, co pan powiedziałeś - piszczał z oburzenia jakiś brunet - pan jest antysemita, ale też trzeba przyznać, że Kruczek pięknie strzelił. - Zamknij pan jadaczkę, bo mi pan uwagę rozprasza - krzyczał jakiś Ukrainiec - ale Bihme, jak by to buł Skoceń, to by już my mieli knydla. - Pan przez to chce może powiedzieć, że Skoczeń z Ukrainy lwowskiej gra lepiej od Kruczka? - uniósł się zaczepnie jakiś pan w okularach i nerwowo poprawiał je na nosie, sposobiąc się do ataku. - Lipsze ne lipsze, ale wino meni skazały szezo wio by jomu taku lufu pustył, szczo toj bramkar by zisrałsia... - Jak się pan wyraża, tu są damy - uniósł się pan w okularach. - Jak one są damy, to nic nie rozumieją z tego, co ja powiedział, przynajmniej nie powinny tego zrozumieć. Zresztą niech pan dywysia na mecz, czomu na mene? Pan nie płacił za to, żeby tu mnie oglądać, tylko mecz. A jak pan krzyczy na sędziego, to przypomnem panu, że tu wisi napis: Upraszaje sia zachowaty supokij suproty sudioho taj hracziw. Czyli: uprasza się o zachowanie spokoju wobec sędziego i graczy. A pan co? A pan si drze, jak stare prześcieradło. Panie, ta ja mył dzisiaj uszy, już dość, zamknij si pan! (...) ... przed pocztą drohobycką na Jagiellońskiej czekało dwa tysiące ludzi na wynik meczu Junaka z lwowską Ukrainą we Lwowie. (...) Ukraina prowadziła jednym punktem przewagi nad Junakiem, znajdującym się na drugim miejscu w tabeli, a że poprzednio wygrała w Drohobyczu, więc nastrój ,i raczej pochyły, nawet wśród najzagorzalszych optymistów, tym bardziej że Ukraina miała dobrą drużynę. (...) Ateny na wieść spod Termopil nie czekały w takim napięciu, jak wtedy me miasteczko. Nastrój był zgliwiały, choć u każdego tliła się iskierka nadziei, oparta na tym, (...) że ile razy prasa przepowiadała Junakowi klęskę, to on wygrywał jakimś cudem. Na ten mecz do Lwowa ściągały tłumy Ukraińców z całej Małopolski Wschodniej, nawet z Drohobycza pojechał jeden pociąg ukraińskich kibiców, by "ciągnąć" za Ukrainą, ale pojechał do Lwowa nie przez Stryj, lecz przez Rudki byle tylko nie zetknąć się z kibicami Junaka, co by mogło doprowadzić do draki. Gdy do czekającego w grobowej ciszy tłumu przed pocztą - a w niezwykłej i niewesołej ciszy słychać było tylko litanię z pobliskiego kościoła - wyszedł sam naczelnik poczty, bo to były sprawy ważne dla całego miasta i otarłszy z przejęcia spocone czoło, krzyknął piskliwie: Wygraliśmy 4:3! - płacząc przy tym jak dziecko - tłum oszalał! Co się wtedy działo, trudno opisać. Z kościoła wybiegł kościelny, potem inni za nim, wewnątrz pozostały tylko głuche dewotki i ksiądz Jędryczko, któremu trudno było odejść od ołtarza. W pobliskim kinie "Sztuka" przerwano wyświetlanie filmu z Flipem i Flapem, a operator drżącą ręką napisał na kartce, którą puścił na ekran: Cząg dalszy za chwylę, sze nabiło Ukrainę 4:3! Z knajpy Pomeranza wybiegł kelner, by się dowiedzieć czy nie wybuchła, nie daj Boże, wojna. Czternasty lipca w Paryżu przy tym zbiorowym napadzie szału, jaki wówczas ogarnął Drohobycz i targnął nim jak nagły powiew wiatru, wyglądać mógłby jak pogrzeb. Dzwony biły, klaksony aut wyły (oczywiście kilka zaledwie, bo reszta z tych dwudziestu, jakie miał Drohobycz, pojechała do Lwowa) ludzie na ulicach całowali się jak głupi, płakali jak dzieci i śmiali się jak wariaci. (...) Ile wtedy nastąpiło w mieście pieszczot pozamałżeńskich - jak to ujął pewien policjant w raporcie - to i komputer by nie zliczył. Knajpa Pomeranza wyschła już o drugiej nad ranem. "Gdynia" Frania Lintnera trwała na posterunku nieco dłużej, a na stację zajeżdżały triumfalnie gwiżdżące lokomotywy ciągnąc wagony kompletnie pijanych i kompletnie zachrypłych kibiców. Ukraiński pociąg wracający przez Rudki dyplomatycznie zatrzymał się przed dworcem koło starej rafinerii Drosu, tam też trzeźwych nie było wielu, ale gardła mieli w porządku, bo pili na umór w milczeniu. Grupkami wracali potem dróżkami poza stacją cisi i spokorniali, bo nic tak nie uczy pokory jak klęska swojej ulubionej drużyny. Ale nad ranem oba obozy się pogodziły. Zbysio Skolski bowiem wytłumaczył wymownie wielu Ukraińcom, że powinni być dumni: w ten sposób będzie Drohobycz w lidze, a nie Lwów. - Ja cip, cip, cip, ci powiem, Mymykoła, że nananasi gógórą. Haj żywe Drohobycz i jjjego zjjjednoczeni kikikibice! A Tadzio Zajst tłumaczył tak: - Bracia Słowianie, słuchajcie zaiste co wam rzeknę, pastuszki, karaimy w tryzub szarpane, tepermy zahałom, zusammen, do glidu, kopy laki, ciągniemy za Junakiem. Jak by Ukraina wygrała, to ty by czołowicze hiwno baczył a nie dobry mecz w Drohobyczu, a tak przyjadą tu i Ruch, i Wisła, i ŁKS, z których i tak nasz major Młotek hraciw pościąga, bo nasze lokalne chłopaki za słabe by byli do tamtych kozaków, jak Wilimowski i Peterek, Pazurek i Nawrót. Napijmy się, kochajmy się!"50. Ale wybuchła wojna i Junak nie zdążył zagrać w pierwszej lidze. W pamięci Chciuka (i wielu innych pisarzy - Kuśniewicza, Stryjkowskiego, Buczkowskiego, Vinzenza) pozostała owa legendarna wyspa Atlantyda, pogrążona w oceanie politycznego kłamstwa i perfidnie preparowanego zapomnienia. Pozostała też jako "Ziemia księżycowa", odległa, już jakby nierealna: "Aleksander Nowakowski, słynny malarz ukraiński, który dziś pośmiertnie ma we Lwowie muzeum swego imienia, Oleksa Nowakiwśkij, bo tak się zwał po ukraińsku, miał żonę Polkę z Krakowa. Ta, by on tego nie zapomniał, chodziła stale ubrana w strój krakowski; Oleksa zaś nosił się w soroczce, butach z cholewami i w kuczmie, aby podkreślić swoją ukraińskość. Bardzo zresztą się kochali. Nowakowski był wspaniałym malarzem i jego sława wykraczała daleko w świat. Kiedv raz ktoś przyjechał z Ameryki i chciał od Ołeksy kupić kilka obrazów, pertraktacje oczywiście odbywały się u Atlasa, gdzie oprócz mec. Holubowskiego na pośrednika i doradcę wołano Edzia. Amerykanie za cztery obrazy Nowakowskiego dawali coś ponad 1500 ówczesnych dolarów Wszyscy obecni bledli z wrażenia na taką sumę, lecz malarz, któremu wcale się nie przelewało, nie był przekonany. - Ta to są moje dzieci, a dzieci si nie sprzedaji i szlus. Ce to moje detyny, rozumijisz Edziu? - płakał. - Mistrzu - próbował tłumaczyć Edzio. - Ty talentnyj i masz sitzflajsz, to ty jeszczy namalujisz dużu dobrych rzeczy. A pomyśl, Oleksa, ili ty pędzli i płócien, i farb za to nakupisz nie mówiąc już o tym, że ty by miał z czegu żyć i mnie rachunek wyrównał. - Ali to mi moi dzieci - płakał malarz. - A zresztą komu tu hroszi potribny? - Oj Oleksa, Oleksa, ta ty zginiesz na tym świeci, z głodu. Mistrz pamięta jak ja mu naputał syna parocha z Brzeżan i on wam za honorarium, aby wy jego syna uczyli, przysłał słoniny, kaszy, mąki, pół świni i jeszcze sto złotych? I co? I wy go nie chcieli uczyć malować, a piniendzy i prowiant przeze mnie parochowi odesłali. - Tak jak ja jegu mógł uczyć jak on beztalencie, to ja by si czuł jak prostytutka, gdyby ja jegu uczył malować, a on nie umi namalować sto jedenaści w klozeci? Taki był Ołeksa: skromny i uczciwy. Wreszcie po długich pertraktacjach udało się Nowakowskiego przekonać i obrazy on sprzedał. Przed ich wysłaniem i zabiciem desek na skrzyni, Nowakowski jak na trumnie ukochanej osoby płakał i rzucał się, szlochał i rwał sobie włosy z głowy: ja was proszczaju, dity moje, ale na koniec obrazy wyszły i malarz wziął pieniądze. Przez kilka tygodni nie było go w lokalu, aż Edziu spotyka go na Akademickiej ulicy. - Serwus, Ołeksa, ta ty burżuju teraz jak masz piniendzy to wiencyj do mnie nie zachodzisz? Ta ładnie to tak? Tera ty mnie unikasz, tera tobi moje bigosy nie smakują, patrz, jaki ciebi te piniendzy popsuli. - Ta jakie piniendzy? - oburzył się artysta. - Taż ty mnie sam radził, abym obrazy sprzedał po to, by mieć walutę na materiały. Chodź, zobacz... Wziął Edzia do domu. Okazało się, że popłacił co pilniejsze długi, a resztę wydał co do grosza na płótna, farby i pędzle i całe dwa pokoje były zawalone tym materiałem, zaś na kolację w tym dniu już nie miał ani grosza"51. Starszy brat Andrzeja Chciuka, Tadeusz, wydał natomiast w 1986 r. w Monachium książkę pt. "Biali kurierzy". Książka ta stanowi unikalną relację o losach polskich kurierów (ze Lwowa, Drohobycza i innych miast wschodniej Polski), którzy w latach 1940-1941 przekradali się przez pilnie strzeżoną granicę z okupowanych przez Rosjan ziem polskich na gościnne i sprzyjające polskiej sprawie Węgry. Jest to pierwsza relacja z tego etapu naszej walki podziemnej i być może pozostanie jedyną, gdyż prawie wszyscy jej uczestnicy już nie żyją, a dokumentacji brakuje nawet w emigracyjnych źródłach, o czym szczegółowo i z goryczą mówi autor w ostatniej partii swej książki. Marek Celt (pod tym pseudonimem wydał Tadeusz Chciuk swoją opowieść) na pierwszy plan książki wysuwa dwóch bohaterów tej walki: lwowskiego batiara, Tońka, o pseudonimie Naganowski oraz czternastoletniego nitolcia, jak go żartobliwie, ale z gorącym wzruszeniem nazywa, "króla kurierów" - Władysława Ottowskiego (a właściwie Ossowskiego) z Iwaszkowic. Obaj zaginęli52, a raczej zginęli w nie wyjaśnionych okolicznościach, zabierając ze sobą do grobu zarówno sekrety szlaków kurierskich, jak i tajemnicę swojej śmierci. Książka jest hołdem złożonym przez autora, który swoją osobę umieszcza na drugim niejako planie, tym i innym bohaterom walki z okupantami, bohaterom często bezimiennym, postaciom pełnokrwistym, wspaniałym i godnym uwiecznienia w literaturze, a może kiedyś i w filmie. Spójrzmy zatem oczyma autora na Lwów z owego 1940 r. "...ten Lwów, Jezu, jaki inny, smutny, taki nagle obcy. W zapłakanych domach bardziej jeszcze polski niż zawsze był, ale miasto nie to samo, wrogie, inaczej wszystko wygląda, inaczej szemrzą ulice i place, zapach nawet inny mają. Błoto, brudny śnieg, szarość jakaś taka zła. Nikt nie śpiewa, tylko megafony ryczą obce melodie i przeraźliwe slogany komunistyczne. Wszystko jakieś wymuszone, tymczasowe, brud, smród i ubóstwo, po chodnikach rozpanoszone, wrzaskliwe chamstwo sowieckie. Bronić się przeciw temu, spokój zachować, ale jak to trudno! Ostatni raz, gdy widziałem Lwów, tuż przed wojną - to była piękna Europa, Zachód w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dorodna urodziwa kobieta. Teraz - jakaś Azja, szpetota, szkarada nie do zniesienia. Co oni z naszym miastem najdroższym zrobili? Polakom głodno, chyba z wyjątkiem tych z "Czerwonego Sztandaru", o których wszyscy zgodnie mówią, że będą wisieć, kuli na nich szkoda za to, co robią, co w swoim szmatławcu wypisują. (Ach, co za patrioci stalinowscy, ach co za wielbiciele Chruszczowa i "Zapadnej Ukrainy"!...). Dzieci jakieś nagle dorosłe, patrzą ponuro, takie to stare-maleńkie a nieszczęśliwe, ludzie prawie ze sobą nie rozmawiają, tak, to szatańska sprawa, przemienili nam bolszewicy nasz Lwów w inny świat. A jednak - gdzie się nie obrócisz, to Polska, każda ulica, każdy plac, pomniki (z wyjątkiem tego nowego, drewniano-betonowego, postawionego przed Teatrem Wielkim dla upamiętnienia sowieckiego "zwycięstwa"), gmachy, kopiec Unii Lubelskiej, Ossolineum, cmentarz Obrońców Lwowa, muzea, trzy katolickie katedry, kościoły, kościoły, Czarna Kamienica, lwy pod ratuszem, Virtuti Militari pod herbem, wciąż piękny choć zniszczony dworzec - gdziem to ja się nałaził w tych kilku dniach, tak jakbym chciał to wszystko zamknąć pod powiekami, bo ja wiem na jak długo"53. I jeszcze inny fragment o Tońku: "...mnie oni nigdy żywego nie wezmą. Od czegu mam nagan. - Zastrzeliłbyś się? - Pewni że tak. Ostatnią kulką. Zawszy bym zdążył, zawszy... zdążę. I to nic takiego. Tylku jakoś mnie tak nieprzyjemni, że ludzi by nawet nie wiedzieli, że był wkiedyś taki Tońku z Zilonegu, co choć nieuczony i batiar, swój pomyślunek polski miał, na Węgry chodził, męczył się po górach i śniegach, marzł i bolszewików szczelał. - Marznąć toś już marzł, ale strzelać, toś jeszcze nie strzelał. - Tak myślisz? A jednegu ja już takoj mam, nie szczelał wprawdzi do niegu, ali zadusił. - Co takiego? Tońko popatrzył na swoje ręce wielkie jak bochenki, zacisnął je powoli w pięści i uśmiechnął sle Jak dziecko do swego wspomnienia. Aż mnie ciarki przeszły. Te niebieskie niewinne oczy, ten szeroki uśmiech i te... łapy. - Czubaryka zadusiłeś? - znów zapytałem. Nie chciał Tońko mówić, milczał długo, patrzył w ogień pod blachą Zosinej kuchni. Wreszcie zaczął niechętnie: - Ta ty by też zadusił... Najsampierw konia mi zabrał, że ja jegu od września chował w komórce, bo okulał i żołnierzy go u mni zostawili. W staryj kuźni. Wynykał to jakoś, darł się na cały legurator, i zabrał konia, pognał dzieś... A Mani obiecywał, że i mnie zabierze - za sabotaż. On był z NKWD, wu-de-jot, czapkę miał z niebieskim otokiem. - Jakiej znowu Mani? - No, mojej Mani, mojej dziewczyn!, że ja ją miał, jak chcecz to... narzeczony). Ja ci za nią nie bałakał, bo ni było po co. Ona w naszyj realności, na Zilonyj, mniała w podwórzu pomnieszkani - Pierwszy raz słyszę. No i co było dalej? - Dalij? No, wrócił murga, jej małegu brata tak pobił, że go potemu ledwi odratowali, a Manię - no wisz, co mam ciebi uświadamiać. Głos mu się jakby załamał, zapatrzył się ponuro w buzujący ogień, palcami po stole bębnił. - Nic o tym nie wiedziałem, Tońku - szepnąłem. A on całkiem innym, już tylko swoim zwykłym głosem, ciągnął. Tym razem z ochotą mówił. - To potemu znów wrócił czubaryk, jak do swojij, ale już si czekału za drzwiami. Mania go wpuściła, a Tońku polanem w łeb. I ogiuszonegu zadusił. Odniósł go w nocy ogrodami daleku, do czarnegu stawu, na tereni cegielni Machta (dzie si mój najmłodszy braciszku utopił, jak był mały), rucił tam sowiecki ścierwu, nagan zarobił, trzydzieści sztuk naboi, sporo czerwieńców, papiery spalił i wtedy po raz pierwszy dał Tońku drapaka na Węgry, zaczem wrócił i przyszedł do Drohobycza, do was, z zegarkim od twojegu szwagra - prokuratora gla twojij siostry, pani Stasi i z innymi różnymi rzeczami takży gla innych, z forsą, z listami - no, wisz, wtedy, że my si poznali, Tadyk. - Tak. A Mania? Nigdy o niej nie wspominasz. - Mania nie żyji - rzucił krótko, a po chwili dopowiedział: - Otruła si, ten wszarz zaraził ją. Nie wytrzymała. A moja mama tak płakała, płakała... (...) Inaczej patrzyłem na Tońka od tej rozmowy. Myślałem dotychczas: batiaryga, fajny, ale batiaryga, co to trochę dla przygody łazi przez granicę, trochę może dla zarobku, a przede wszystkim dla lwowskiego fasonu. Ale teraz widzę, że to nie tak, że on wie o co chodzi i po co chodzi, rozumie gdzie dobro narodu, ma polityczne wyczucie. I nie bez kozery pyta o te dawne polskie dzieje waleczne, nie bez powodu zanudza mnie prośbami o "szemranie". To jest po prostu dorosłe lwowskie dziecko, z tych... Orląt! Lwowskie Orlę - apres la lettre"54. Na zakończenie tego dość obszernego szkicu, a także dla odprężenia niejako, fragment gawędy Kazimierza Schleyena (Londyn 1967) w innej zupełnie tonacji, o innych czasach: "Dozorca domu, jakiekolwiek by imię chrzestne nosił, nieodmiennie nazywał się Szymon. Więc pani Simonowa stała na straży porządku podwórza i kamienicy. Wszystkim się interesowała i wszystko wiedziała. Długo, bardzo długo zamiatała bramę i parter w godzinach porannych, bo przy niej był przystanek służących idących czy wracających "z miasta". Była to składnica i rozdział wiadomości z całej kamienicy. Ale ani Simonowa umiała wszystkich należycie ocenić i sama zdobyć szacunek. Nie byle kto dopuszczał ją do konfidencji. Toteż nikogo nie zdziwiła taka konwersacja. - Cy rączki pana nadradcy! - Daj Boży zdrowia, pani Simonowa, co tam słychać? - Ta po staremu. Ali pan nadradca chwalić Pana Boga, tfu! tfa! tfu! na psa urok, wygląda- - Pani Simonowa! Zmartwieni mam takie, że nie wiem. - Co si stało za nieszczęść!? - Śniła mi się ruda - no to trzydzieści trzy. - Ano na pewno trzydzieści trzy. - Potem lał deszcz. - Deszcz to sześćdziesiąt jeden albo siedemdziesiąt sztyry - odpowiadała z powagą pani Simonowa, podpierając się na miotle. - Ja postawiłem i jedno, i drugie. A potem bardzo gęsty las. - Dwadzieścia osiem - zawyrokowała pani Simonowa. - No widzicie, moja pani. Postawiłem i nic. Żeby chociaż ambo. - Przepraszam, a na co pan nadradca postawił? - Jak to na co? Na Graz. Ja zawsze gram na Graz. - Padał deszcz? Była woda? - No była. - Jak tylko jest woda - to na Tryjest. Pana nadradcę aż zatchnęła ta oczywista prawda. Rozmowa ta wymaga wyjaśnienia. W Austrii czynną była loteria liczbowa. Z cyfr Od 1-90 wylosowywano pięć. Losowanie takie odbywało się trzy czy cztery razy w miesiącu. Każdy mógł postawić pięć numerów na loterii. Jeśli kto trafił dwa numery - nazywało się to ambo. Zapewniało wcale niezłą wygraną. Temo, trzy trafione liczby, dawało bardzo dużą wygraną. Do niebywałych rzadkości należało trafienie aż czterech cyfr, quaterno - majątek. Natchnieniem było przeważnie to, co się śniło. Toteż księgarenki i antykwariaty roiły się od przeróżnych "Senników Egipskich", które jak na dłoni tłumaczyły wszelkie sny na cyfry od l-90. Loteryi było kilka: Wiedeń, Praga, Graz, Berno, Linz i Triest. Tam odbywały się ciągnienia. Przed kolekturami wisiały tablice i na tle czarnych kółek wypisywano wyniki ciągnień. Loterii już dawno nie było, a terno w rozmowach jeszcze ciągle pokutowało. - Słyszał pan, że Milku zaręczył si z Andzią? - Z chtórą? chtórą? - Z córką tego grajziernika, że ma sklep na rogu. - To cunna dziewczyna! Toż ten Milku terno wygrał!"53. Nam by się też jakieś terno przydało. Nawet wiem, jakie...
PRZYPISY
Warszawa Wszystkie prawa zastrzeżone. Materiały opublikowano za zgodą Redakcji. |