Sopockie wspomnienia 1945 - 1950
Po trzech dnia podrozy i nocach spedzonych na
dworcach kolejowych trzymajac oburacz swoj dobytek i
unikajac wszelkiej oferowanej pomocy, szczegolnie od
zolnierzy sowieckich ktorzy wszedzie sie krecili i
rabowali co mogli dojechalem do Sopot. Byla noc z 6 na 7
maja niedlugo po polnocy. Dworzec byl spalony, wszedzie
jeszcze pelno popiolu. Panowala godzina policyjna, miasto
bylo zaciemnione, wiec nie pozostalo nic innego jak
przykucnac pod filarem na peronie i trzesac sie od
nocnego chlodu czekac na dzien. Brat przyslal mi adres jeszcze niemiecki jak i rowniez polski. Na dworcu wszyscy byli przyjezdni, wiec nikt nie mial pojecia gdzie znajduje sie ulica ktorej szukam. Jak tylko sie rozwidnialo, wyszedlem na miasto szukajac wskazanego adresu. Pierwsza osoba jaka spotkalem byl Niemiec sprzatajacy chodnik przed domem. Pokazalem mu adres i wytlumaczyl mi ze ta ulica jest pod lasem w kierunku na Opere Lesna. Poszedlem w tym kierunku, ale dla pewnosci zapytalem sie drugiego spotkanego ktory wytlumaczyl mi ze powinienem pojsc w przeciwnym kierunku, niedaleko plazy. Jeszcze kilka razy sprawdzalem czy dobrze ide i tak doszedlem do domu brata. Brama wejsciowa byla zamknieta i dopiero po kilku wolaniach wylonila sie zza rozbitej szyby rozczuchrana glowa zaspanego brata. Bylo przed szosta rano. Radosc byla wielka, opowiadania i potem oczywiscie cos do zjedzenia z walizeczki, bo okazalo sie ze nic nie bylo tam do jedzenia za wyjatkiem resztki wieprzowiny z amerykanskiej konserwy jaka brat wyhandlowal od sowieckiego zolnierza. Brat pracowal w Urzedzie Wojewodzki, Wydziale Aprowizacji i jego siedziba byla w dawnym i przyszlym zarzadzie miejskim. Mial stolowke, ktora byla jedynym zrodlem wyzywienia, bo zaopatrzenia nie bylo wogole, chyba handel wymienny z zolnierzami. Stolowka byla pod lasem, kolo Opery Lesnej tak ze na drugim koncu miasta. Mielismy mlode nogi i bylismy glodni, wiec nie bylo wyboru. Poszlismy z Nata i brat zalatwil dla mnie tez wyzywienie jako rodzinie i po sniadaniu, ktore skladalo sie z duzego kubka kawy zbozowej z kromka komisniaka z marmelada z burakow cukrowych brat poszedl do biura, a mysmy wrocili do domu uczac sie jak znalesc stolowke samodzielnie. Sopot byl prawie nie zniszczony, tylko kilka domow bylo albo zbombardowanych, albo spalonych po ich uprzednim spladrowaniu przez "wyzwolicieli". Wladzy polskiej praktycznie nie bylo, pas ulic kolo spalonego kasyna i hotelu zamienionego na sowiecki szpital byl obstawiony wartami sowieckimi i dostep byl zabroniony. Nasz dom byl polozony przy malej uliczce laczacej park przy plazy, pomiedzy kortami tenisowymi idacej poprzez przejazd kolejowy do szosy laczacej Gdansk z Gdynia. Dom byl trzy rodzinny z mocna brama , ktora byla powodem ze brat ten dom wybral. Na gornym pietrze mieszkala rodzina Stefaniakow, kaszubow, z piatka dzieci i recznym wozkiem ktory okazal sie nam bardzo pomocny przy "meblowaniu". Pierwsze pietro zajal brat a identyczne na parterze Nata. Poniewaz parter nie byl bezpieczny bo zwsze ktos mogl wejsc przez okno, wiec na poczatku dzielilismy mieszkanie na pierwszym pietrze. Od frontu byla sypialnia i obok byl duzy pokoj jadalnia-salon z duzym wykuszem posiadajacym piec okien. Obok byla druga sypialnia-gabinet z balkonem-werenda. Przedpokoj byl waski i dlugi. Z jednej strony byla lazienka po drugiej mala sypialnia i na koncu korytaza byl pokoj sluzbowy, ubikacja i kuchnia ze spizarka. Dodatkowa atrakcja mieszkania byla lodowka. W porownaniu do obecnych lodowek byla bardzo mala, zamrazalka tylko na robienie jednej tacki lodu ale byla. Co prawda czesto sie psula - byla absorbcyjna - ale mielismy gdzie chowac jedzenie co wowczas bylo wielka rzadkowscia. W mieszkaniu bylo bardzo malo mebli, w salonie ktos rzucil granat obronny tak ze szkody byly nieduze, ale meble byly wywrocne na ziemie i bylo sporo gruzu tak ze z poczatku pokoju tego nie uzywalismy mieszkajac w pozostalych sypialniach. Kilka dni pozniej sowieci opuscili pas przy plazy tak ze poszlismy "szabrowac" co po nich zostalo. Najwazniejsze bylo umeblowanie mieszkania. Poniewaz brat pracowal, wiec "wywiad" przeprowadzilem z Nata i cos mniejszego sami przynosilismy do domu i reszte zostawialismy na nastepny ranek. Dla pewnosci zabieralismy drzwi od szafy, albo czesc mebla tak zeby byl mniej kuszacy dla nastepnych "gosci". 9 maja zbudzil nas huk kanonady. Okazalo sie ze sowieci bombarduja Hel ktory sie broni i nie chce sie poddac, mimo ze jak sie po poludniu dowiedzielismy Niemcy sie poddali. W czasie sniadania powiedziano nam zeby przyjsc o 3 po poludniu pod gmach wojewodztwa bo dowiemy sie waznej wiadomosci. Jak przyszlismy byla juz spora grupka ludzi. Po chwili na balkon wyszedl oficer sowiecki w towarzystwie "berlingowca" - pozniejsze Ludowe Wojsko Polskie i powiadomil nas o zakonczeniu wojny. Nie bylo wielkiego entuzjazmu, bo nie spodziewalismy sie "wolnosci" majac wszedzie sowieckie wojsko. Skonczylo sie tylko zaciemnianie. Nastepnego dnia wstalismy kolo 4 rano i poszlismy sie "meblowac" pozyczajac od Stefaniaka jego wozek ktory byl bardzo pomocny szczegolnie w transporcie szaf, kanap etc. Te meblowanie powtarzalismy przez szereg dni bo do umeblowania byly dwa mieszkania a znajdywanie i noszenie mebli nie bylo latwe. Musze przyznac ze nabralismy wprawy i nie wyobrazam sobie jak moglismy takie ciezkie meble nosic po schodach, ulicy i znowu po schodach. Oprocz mebli wszystko inne zostalo "wyzwolone" tak ze trzeba je bylo wymieniac od zolnierzy sowieckich. Na szczescie brat na jakiejs inspekcji w gorzelni wykombinowal troche spirytusu, rozcienczyl woda i to byl najlepszy produkt handlowy. Nim jednak sowieci zaakceptowali "towar" trzeba go bylo "sprobowac" i pochwalic jaki dobry bo inaczej bali sie ze dostana jakas trucizne, jakiej sporo bylo "na rynku". Kilka dni po zakonczeniu wojny Hel sie poddal. Podobno bylo tam 200,000 zolnierzy, marynarzy i policjantow. Zaczeli isc pod sowiecka straza w kierunku Tczewa. Wygladali dobrze, niesli duze ilosci papierowsow, czekolady i innych dawno niewidzianych "delikatesow" ktore chojnie rzucali stojacym po obu stronach drogi czesto placzacym cywilnym niemcom. Role sie zmienily i jakos trudno sie bylo cieszyc, szczegolnie patrzac sie na krasnoarmiejcow ktorzy nam nie zwiastowali niczego dobrego. Ten pochod trwal cztery dni i podobno w Tczewie zabierali im wszystko, ladowali do pociagow i zabierali do siebie. Nie mielsimy radia, wiec wlasciwie nie mielsmmy zadnego kontaktu ze swiatem za wyjatkiem wiadomosci jakie nam podawano w stolowce. A tych nie bylo wiele. Zajeci bylismy "meblowaniem" i walka o codzienny byt ktory ograniczal sie do stolowki i okazyjnego zakupu od zolnierzy. Brat kupil pieczen wieprzowa ktora sie delektowalismy. Po poddaniu sie Helu zostaly tam ogromne zaspasy ktore sowieci chcieli zamienic na alkochol. Z centralnej Polski przyszedl transport alkocholu zeby uzyc go na wymiane. Polskiej milicji bylo bardzo malo, wojska tez, wiec postanowiono utworzyc Straz Wydzialu Aprowizacji ktora by pilnowala biur i garazy gdzie te samochody beda parkowane. Na ten cel wybrano garaze znajdujace sie naprzeciwko hotelu, w ktorym znajdowal sie ciagle szpital sowiecki. Nie mozna powiedziec ze to bylo dobre sasiedztwo, ale nie bylo wyboru. Organizatorem strazy byl kapitan Polskiej Armii Ludowej co bylo cos posredniego pomiedzy AK i AL o ktorej nikt nie slyszal. Jego zastepca i posiadaczem jedynej pepeszy byl sierzant z AL, chyba niepismienny. Ja zostalem jednym z pierwszych jej czlonkow. Po pokazaniu mi jak dziala pepesza, bylem gotow do sluzby. Szreg nastepnych nocy spedzilismy w garazu za workami z piaskiem z widokiem na wjazd do garazu i na hotel. Bylo nas poczatkowo trzech a potem czterech. Dostalismy po karabinie i zaczelismy sie dozbrajac w pistolety. Ja znalazlem za szafa w biurze garazu damskiego Colta z rekojescia wykladana masa perlowa i nabojami. Niewiem do kogo nalezal, ale sie wszystkim podobal, wiec wymienilem go na Parabelum z dwoma magazynkami, a pozniej dokupilem P-38 za pol litra. Tak ze bylem uzbrojony i czulem sie pewniej. Nie mielismy zadnych pozwolen, wiec w razie draki moglo byc niebezpiecznie, bo tylko swistek papieru z pieczatka, to bylo wszystko co dostalismy. Kilka dni pozniej Wydzial Aprowizacji zostal przeniesieny do Hotelu Zdrojowego obok mola i tam mielismy tez warte bo okna byly powybijane i kazdy kto sie nie bal godziny policyjnej, a ta byla malo przestrzegana bo nie mial kto tego robic wejsc przez wybite okno. Siedzenie samemu w pustym hotelu nie bylo zbyt zachecajace. Na wypadek napadu nie bylo jakichkolwiek szans. Na szczescie obylo sie bez wypadku i czasem mozna sie bylo przespac, choc to nie bylo bezpieczne, szczegolnie ze poprzedni mieszkancy - czeronoarmisci - pozostawili po sobie wszy i mendy ktore znajdowaly schronienie na fotelach i lezankach jakich tam bylo pelno. Sluzby byly wieczorem lub noca a dzien byl wolny wiec zapisalem sie do miejscowego liceum. To byl koniec roku, wiec nie bylo wiele lekcji. Mama likwidowala mieszkanie w Konskich zeby przeniesc sie czesciowo do Ojca do Lodzi a czesciowo do nas, wiec trzeba jej bylo pomoc. Brat nie mogl dostac wolnych dni, wiec zalatwil je dla mnie i tak wrocilem do Konskich. Oprocz Mamy byl tam jeszcze Tadzio z siostra i rodzicami. Podroz nie nalezala do latwych w owym czasie. Pociagi chodzily jak chcialy i zawsze byly przepelnione. Z kolegow i znajomych niewielu pozostalo w Konskich. Kto mogl to juz wyjechal na zachod, za wyjatkiem rodowitych Konszczan z ktorymi nie mialem wiele stycznosci. Spotkalem sie z Alina pod niezbyt przyjaznym okiem jej matki i wowczas dowiedzialem sie powodow jej chlodu. Spedzilem kilka dni z Tadziem u niego na poligonie gdzie byl staw i mozna bylo poplywac. Potem pomoglem w zabraniu rzeczy do Lodzi a sam wrocilem do Sopot. Zaczal sie pierwszy sezon w Sopocie, przyjechalo sporo gosci ktorzy wynajmowali pokoje u rodzin, chodzili na plaze. Mielismy troche gosci u nas, tak ze bylo sporo atrakcji. Przy molu otworzyli kawiarnie z dancingiem. Gral Karasinski ze swoja orkiestra i lansowal nowy przeboj: "Piosenke o Mojej Warszawie". Teatr Wybrzeza zaczal wystepy i powoli zaczynalo sie zycie stabilizowac. Poniewaz straz przestala miec co robic bo pokazalo sie wiecej milicji i Urzad Bezpieczenstwa zaczal byc aktywny, wiec przeszedlem jako kancelista do Dzialu Planowania i zaczelismy przyjmowac pierwsze statki z darami UNRRA. Dostalem pozwolenie na bron z ktorego bylem szalenie dumny. Parabelum podarowalem bratu ktory tez dostal pozwolenie, tak ze sie czulismy bezpieczniej. Urzad Wojewodzki przeniosl sie w miedzyczasie do Gdanska, dawnej siedziby nazistowskich zwiazkow zawodowych obok gmachu Gimnazjum Polskiego. Dojazdy byly trudne. Poniewaz autobusow bylo brak wiec przerabiali ciezarowki na ten cel i tak dojezdzalismy. Zaopatrzenie sie poprawilo, ale jak moglismy, to sie stolowalismy w stolowce poki bylo mozna. Mama przyjechala poznym latem i zaczela nam dom urzadzac, a Nata swoje mieszkanie. Ja zaczalem chodzic do wieczorowego liceum i z biura prosto szedlem na lekcje ze swoim ukochanym pistoletem. Nie bylo latwo miec pozwolenie na bron ktore trzeba bylo co miesiac przedluzac w Wojewodzkim Urzedzie Bezpieczenstwa, wiec legalne posiadanie broni zawsze wzbudzalo podejzenie ze sie jest ubekiem. Na wszelki wypadek wolalem nic nie mowic, wiec nikt nie byl pewny dlaczego nosze bron. Nie mialem jeszcze 18 lat, wiec to byla troche dzicinada. Dalem sobie uszyc kurtke z niemieckiego plaszcza lotniczego. Nosilem niemiecka furazerke z AKowskim orzelkiem i na plaszcz zakladalem pas z dorobiona koalicyjka i z kabura zrobiona ze skory z fotela przez rymarza w ktorej nosilem moj pistolet. Wygladalem "urzedowo" jak wiekszosc ludzi w owym czasie. Jak przychodzilem do szkoly to wkladalem pistolet do tylnej kieszeni spodni, ale poniewaz to bylo niewygodne, wiec wkaldalem miedzy ksiazki tak zebym go widzial. Siedzialem w ostatnim rzedzie, w rogu pod sciana, tak zeby dojsc na swoje miejsce musialem przejsc za pleacmi trzech kolegow wiec nikt mnie nie podgladal. Mielismy starego, niezbt przyjemnego nauczyciela przyrody ktory lubil nam dawac dwoje i czesto robil klasowki pilnie patrzac czy ktos nie sciaga. W czasie jednej z klasowek chcac sprawdzic czy nie mamy sciagawek wszedl za moje plecy i zobaczyl lezacy pod pulpitem duzy rewolwer. W pierwszej chwili sie zmieszal a pozniej zapytal groznie czy mam pozwolenie na noszenie broni. Powiedzialem ze tak i chcialem mu je pokazac. Nie chcial go ogladac i szybko sie wycofal. Byl przekonany ze jestem ubekiem i dla pewnosci do konca roku nie mialem z nim problemow i byl dla mnie wyjatkowo grzeczny. W tym okresie rozpoczal sie eksport wegla do Szwecji bo potrzebna byla waluta. To spowodowalo brak wegla na rynku krajowym, elektrownia musiala ograniczac produkcje i ciagle nam wylaczali swiatlo. Rowniez w szkole, wiec nie mielismy lekcji i chodzilismy zbiorowo na molo z okrzykami: chcemy swiatla, chcemy sie uczyc a potem szlismy do domow. Poniewaz nasz Wydzial Aprowizacji Urzedu Wojewiodzkiego byl odpowiedzialny za rozdzial darow z UNRRA, wiec zaczelismy dostawac dobre deputaty zarowno zywnosci jak i produktow osobistego uzytku i racji wojskowych. Nie moglismy uwierzyc co amerykanscy zolnierze dostawali w tych racjach jak papier higieniczny, ktory byl wowczas tylko w pamieci ludzi starszych, pasta do zebow, papierosy, soki, konserwy miesne i sery. Oprocz tego dostalismy po dwa kupony materialow na ubrania, kurtki lotnicze ze sztucznym futerkiem i rekawami z tkaniny no i wojskowe koldry - jedna z nich mam do tej pory w garazu bo brat ja wzial ze soba do Danii, stamtad do Stanow a potem mnie zostawil jak sie przenosil do Wisconsin. Wczesna jesienia dostalismy zawiadomienie ze ma sie zorganizowac grupa "operacyjna" ktora pojeddzie do Berlina po amerykanskie ciezarowki z demobilu. Potrzebowali kierowcow i "obstawe" bo trzeba bylo jechac przez okupacje sowiecka gdzie bylo wielu chetnych na te samochody. Zostalem wybrany do "obstawy" jako byly straznik posiadajacy bron i pozwolenie. Planowalem juz stamtad nie wrocic i starac sie o wyjazd do Stanow. W ostatniej chwili sie wszystko rozwialo i ciezarowki przyplynely statkiem a ja musialem czekac 12 lat nim wyjade, co prawda w duzo lepszych warunkach. W poczatku listopada sowieci zaczeli oddawac
male zaklady przemyslowe, ktore uzywali dla zaopatrzenia
armii i brat zostal delegowany do Slupska i Leborka zeby
je przejac. Poniewaz to nie byl okres kiedy bylo
bezpiecznie sie poruszac, szczegolnie wieczorem po tych
miastach, wiec zalatwil sobie ochrone w mojej osobie.
Obaj bylismy legalnie uzbrojeni i to dawalo poczucie
bezpieczenstwa. Pobyt w Slupsku byl bez wiekszych wrazen.
W Leborku po zalatwieniu formalnosci mielismy jeszcze
sporo czasu do odejscia pociagu i bylismy glodni, wiec
poszlismy do chyba jedynej czynnej restauracji w dodatku
z dancingiem zeby zjesc i posiedziec do czasu kiedy
bedziemy mieli pojsc na pociag. Jedzenia i orkiestry nie
pamietam, ale pamietam faceta ktory wbiegl na sale, a byl
przymrozek, w samej koszuli i skarpetkach z krzykiem ze
zostal przez sowietow obrabowany. To nie nastrajalo nas
optymistycznie majac przed soba ladny spacer na dworzec.
Przed Wielkanoca mielismy rekolekcje. Przedwojenny program szkolny byl jeszcze uzywany, wiec mielismy religie w szkole. Naszym katecheta byl proboszcz kosciola garnizowanego, ktory byl tez kosciolem szkoly. Mial stopien majora i przewaznie chodzil w mundurze. Po rekolekcjach byla spowiedz do ktorej poszedlem jak zwykle z moim pistoletem w tylnej kieszeni spodni. W pewnym momencie chyba klekajac, pistolet wypadl na kamienna posadzke przy konfesjonale i odglos tego upadku rozlegl sie po calym kosciele. Katecheta byl skonsternowany, nic nie powiedzial. Po wyjsciu z kosciola podszedl do mnie cywil zadajac oddania broni. Zazadalem dokumentow. Byl ubekiem, wiec pokazalem mu pozwolenie. Podziekowal i odszedl. Niewiem czy to nie katecheta go zaalarmowal czy poprostu byl tam na "sluzbie". Podobna sytuacje mialem kiedys w "autobusie" przerobionym z ciezarowki. Poniewaz oparcia mialy przerwe pomiedzy siedzeniem a gorna poprzeczka i siedzac z tylu mozna bylo zobaczyc cos "podejzanego" w tylnej kieszeni. Tez po wyjsciu z autobusu bylem poproszony o oddanie broni przez faceta trzymajacego dla pewnosci reke w swojej kieszeni. Dopiero zezwolenie go uspokoilo. Wracajac do katechety jak pozniej plotki glosily, nie byl on zadnym ksiedzem, a na dodatek byl zydem. Niewiem jakie byly jego dalsze losy. Wczesnym majowym rankiem zostalem zbudziny odglosem kamykow rzucanych w okno. Po chwili uslyszalem dobijanie sie do bramy. Poniewaz spalem nago, wiec wzialem tylko pistolet ktory zawsze mialem pod poduszka i tak jak stalem zbieglem po klatce schodowej do bramy. Dobijajcy sie zobaczyli przez wybita szybke w drzwiach golasa z pistoletem i dali dyla. Jak podszedlem do okienka zobazylem tylko grupke uciekajacych. Jak sie okazalo pozniej to byla brata wielbicielka ktora pod gazem z grupa podobnych sobie przyszli zeby go wyciagnac na dalsza libacje. On sie nie zbudzil, a ze mna woleli nie ryzykowac. Poniewaz zblizalo sie referendum: tylko kaczka glupi ptak mowi ciagle tak, tak, tak. Kazdy madry polak wie ze glosuje sie raz nie - wiec zeby dostac przedluzenie pozowlenia na bron trzeba bylo nalezec do PPR lub PPS. Pomyslalem o PPS, ale brat mi przypomnial nauke starego sowieta w 1939: do partii nie nalezec i malo krasc. Poniewaz maz Naty wrocil z niewoli i pracowal w Strazy UNNRA i mogl miec bron, wiec mu ja oddalem. Na nastepny pistolet musialem czekac 50 lat. Tym razem jest Smith & Wesson. Mature zdalem i na balu maturalnym poznalem sublokatorke kolezanki mieszkajaca dwie ulice odemnie. Po balu poszlismy na plaze, bo byl juz ranek a potem chyba do kosciola, ale nie jestem pewien. Moja nowa znajoma byla bardzo ladna, rozwodka i szesc lat starsza odemnie. Nasz romans konczyl sie i zaczynal kilka razy i tak trwal do poznej jesieni. Poniewaz Politechnika byla spladrowana przez "wyzwolicieli" i nie miala pomocy naukowych, Dunczycy udostepnili na okres letni swoje laboratoria dla polskich studentow. Z nimi pojechal tez brat poniewaz znal jezyki jako ich opiekun i od tej pory zaczely sie jego zagraniczne kontakty naukowe. Po powrocie opowiadal mase smiesznych historii jakie spotaly jego studentow i postanowil ze jak sie uda wrocic tam na staz. Lato spedzilem przewaznie na plazy, wieczory na molo zakonczone dancingiem "Na Tarasie". To byl dancing na swiezym powietrzu zrobionym z ocalalej sciany kasyna spalonego przez sowietow po "wyzwoleniu" Sopot. Nie pracowalem, wiec zeby zdobyc pieniadze sprzedawalem rozne skarby jakie zostaly mi po roznych "szabrach". Nie bylo tego wiele, ale jak sie bylo oszczednym, to mozna bylo sobie pozwolic. Zapisalem sie na Akademie Nauk Politycznych,
Oddzial w Sopocie ktora sie ulokowala w duzej willi
niedaleko Poludniowych Lazienek. Poniewaz pracowalem i studiowalem, nigdy nie mialem prawdziwego zycia studenckiego. Zawsze bylo te "wspolzawodnictwo" pomiedzy praca a nauka. To byly i tak bardzo trudne czasy tak ze nie wiele stracilem. Z moich wspomnien przytocze kilka, ktore mi najbardziej utkwily w pamieci. Na drugim roku mielismy Prawo Miedzynarodowe. Nasz profesor byl rownoczesnie prokuratorem w Gdyni, wiec tam do sadu jezdzilismy na egzaminy. Byl tez znany ze jak sobie podpil, a to dosc czesto robil, to byl zlosliwy i lubil oblac. Poniewaz nigdy jeszcze nie oblalem egzaminu, wiec przygotowalem sie do niego bardzo starannie szczegolnie ze przedmiot l byl ciekawy i mogl mi sie w przyszlosci przydac. Bylo nas kilku czekajacych na egzamin i od wychodzacych sie dowiedzielismy ze jest "na lali" i oblewa. Nie bylo to zachecajace, ale nie mozna sie bylo wycofac. Moj egzamin poszedl dobrze do momentu kiedy zaczal walkowac konwencje o motylach. Nauczylem sie o wielu konwencjach, ale na te nie poswiecilem sporo czasu uwazajac ja za malo istotna. Nie pomogly rozne "obejscia". Oblalem moj jedyny egzamin. Na powtorce nie bylo problemu. W okresie kiedy nasze laboratorium bylo na Politechnice mialem wyklady z Planowania Przestrzennego. Nasz profesor byl rownoczesnie profesorem Politechniki. Zeby moc zdawac egzamin trzeba bylo zaliczyc semester przez otrzymanie od wykladowcy podpisu w Indeksie. Poniewaz na tych wykladach nigdy nie bylem i nie mialem pojecia jak profesor wyglada, wiec poszedlem do sasiedniego gmachu gdzie mial katedre go poszukac i poprosic o podpis. Pech chcial ze osoba ktora zapytalem o niego byl on sam i zdziwil sie ze chodzac na jego wyklady niewiem jak on wyglada. Wytlumaczylem mu ze z powodu slabego oswietlenia nie poznalem go. Nie byl przekonany ale podpisal i niedlugo potem zdalem u niego egzamin. Bylismy pierwsi ktorzy musieli zdawac "Krotki kurs WKP(b)" ze swiezo wydrukowanych podrecznikow w polskim tlumaczeniu. Nasz profesor jak i my studiowal ten sam podrecznik, wiec jego wiedza byla dosc ograniczona i jak mi poradzono nalezy bardzo dokladnie przestudiowac jakis temat i na nim sie skoncentrowac nie dajac mu okazji do innych pytan. Mnie chyba brat poradzil zebym sie skoncentrowal na Dzierzynskim. Wiadomo polak ktory zabil najwiecej rosjan, wiec choc z tego powodu powinnismy byc z niego "dumni". Oczywiscie pisze to z duza doza ironii, ale okazalo sie dobrym zagraniem ktory pozwolil mi zdac egzamin i dostac dobra ocene. Podobna sytuacja byla z Ekonomia. Nasz profesor, ktory chyba wowczas zapisal sie do Partii i potem zostal Rektorem tez studiowal z nami i chcial sie popisac swoja nowa "wiedza". Tu tez koncentracja na jakims rozdziale dawala moznosc uzyskania dobrego stopnia. Na szczescie wiekszosc profesorow zachowala swoja godnosc i nie starala sie na sile przypodobac nowej wladzy i im zawdzieczam ze najwiecej z ich wykladow skorzystalem ktore potem pomogly mi w pracy zawodowej. Sasiednia wille w ktorej znajdowala sie nasza uczelnia zajmowal moj kumpel szkolny Olgierd z rodzina skladajacej sie z Mamy, gdanszczanki mowiacej \par slabo po polsku i dwoch siostr. Niewiem czy to byla ich przedwojenna willa czy tez dostali ja jako mienie poniemieckie. Nie cieszyli sie nia dlugo bo potem przeniesli ich do srodmiescia. Olgierd byl rodowitym gdanszczaninem. Jego ojciec byl naczelnym redaktorem polskiej gazety w Gdansku ktorego zaraz po wybuchu wojny Niemcy aresztowali i zamordowali. Olgierd mial wowczas 16 lat i zostal wyslany na roboty \par do Niemiec ktore spedzil w mleczrni podobnie jak bohater filmu "Love in Germany", tylko mial na tyle szczescia ze jego przygody z zona wlasciciela mleczarni ktory byl na froncie nie skonczyly sie tak tragicznie jak w filmie. Przed wojna chodzil do Polskiego Gimnazjum, ale w czasie wojny po polsku nie mowi, wiec mial nie tylko smieszny akcent ale i bardzo ograniczony slownik, wiec uczylismy go mowic poprawnie, czesto robiac sobie z tego dowcipy i uczac go nie to co potrzeba. Byl zawsze w dobrym humorze i siedzielismy w jednej lawce ktora juz opisalem. Olgierd zdal na medycyne, pozniej byl w wojsku i doszedl do stopnia pulkownika lekarza. W owym czasie wzorem dawnych lat urzadzil garden party na ktora mnie zaprosil. Poniewaz u Naty byla Jasia, wiec ja zabralem i potem mieli przyjemny romans prze krotki okres czasu, ale pelen smiesznych przygod. Jedna z nich to ze poszli sie w nocy kapac i zostawili ubranie na plazy. Ktos ukradl im buty i potem musieli wracac na bosaka przez cale miasto. Wowczas bylo modne ze rozbieralismy sie na koncu mola i jedna osoba czy para ktora los wybral zabierala wszystkie nasze ubrania i niosla na plaze, a my plynelismy do plazy na golasa. Obok mola byla zatopiona niemiecka kanonierka podobno z cala zaloga. Postanowiona ja podniesc. To byla wielka atrakcja i sporo ludzi sie przygladalo. Jak podniesiona ja do poziomu morza, zaczely z niej wyplywac duze ilosci wegorzy ktore tam zerowaly jak nam powiedziano na trupach. To nie bylo r mile uczucie i od tej pory nie jadam wegorzy. Zreszta podobna scena byla w filmie Blaszany Bebenek, gdzie z glowy zatopionego konia po jej wyrzuceniu na brzeg wychodzi duza ilosc wegorzy. Pod koniec lata przyjechal Ojciec i zaczalem szukac pracy zeby byc samodzielnym. Wyklady na uczelni byly wieczorem, pozatem mozna bylo sie uczyc ze "skryptow" tak ze chodzenie na wyklady nie bylo konieczne. Ojciec mial znajomego ktory byl dyrektorem w Zjednoczeniu Przemyslu Drzewnego i tam dostalem prace w Dziale Planowania i Staystyki. Jednak trzeba bylo dojezdzac do Wrzeszcza, a to bylo uciazliwe, wiec brat zalatwil taka same prace w Polnocnym Zjednoczeniu Przemyslu Konserwowego ktorego Naczelnym Dyrektorem byl jego znajomy. Zostalem zastepca kierownika Dzialu Planowania i Statystyki ktorego szefem byl przemily Henryk, bezet - bez ziemi, ziemianin - 7 lat starszy odemnie ktory mnie bardzo szybko wyszkolil w robieniu sprawozdan statystycznych i planow. Akurat byl w przygotowaniu plan trzyletni, wiec zabralismy sie z zapalem do roboty. Podstawa byl "sufit" i jego mnozniki i tak powstal nasz plan. Podobnie bylo ze sprawozdaniami, ale do nich dostawalismy sprawozdania z poszczegolnych fabryk, co prawda nic sie w nich nie zgadzalo, ale przy naszej pomyslowosci szafa grala. Moje poprzedniczki dwie panie w srednim wieku darly sobie wlosy z glowy, a my zrobilismy sitwe i nam wszystko sie bilansowalo. Nasza zasada bylo bilansowanie sprawozdan i planow i nikt sie do nas nie przyczepial. Oczywiscie to co dostawalismy z terenu nigdy sie nie bilansowalo, wiec musielismy robic "poprawki" czego moje poprzedniczki nie mogly pojac. W koncu mego pierwszego miesiaca pracy byly
imieniny sekretarki "naczelnego", milej
wojennej wdowy i po pracy byla zagrycha i woda. Nie pamietam dokladnie kiedy do Sopot przeniosl sie Wuj Zus, ktorego Mama uratowala od smierci w Katyniu. Znalazl dosc podle mieszkanie i powoli zaczela za nim zjezdzac rodzina syn Wacek ktory poszedl na Politechnike po wielu roznych przygodach wlacznie z wiezieniem za przynaleznosc do AK a pozniej zona - Ciocia Mancia, moja katka chrzestna ktora zaczela uczyc w miejscowym gimnazjum. Poniewaz byla przyjaciolka Mamy, wiec stosunki nasze byly bliskie i obie Panie czesto sie widywaly na rozne rodzinne wspomnienia. Jej siostry Ujcia i Kazia z mezami tez czesto przyjezdzali do nich na wakacje, tak ze rodzina byla w kontakcie i cieszula sie z mozliwosci spotkan. Na Boze Narodzenie pojechalem do Tadzia do Brzegu gdzie sie przeniesla jego rodzina, a on zaczal chodzic na Politechnike Wroclawska. Poniewaz jego rodzice dostali jako rekompensate domek w Sudetach na samej granicy Czeskiej, wiec pojechalismy tam zaraz po swietach na narty. Domek byl slicznie polozony, wysoko w gorach, ale dojechac tam nie bylo latwo. Pociagiem dojezdzalo sie do Miedzygorza, a stamtad na piechotke pod gore ladny spacer. Gora byla bardzo stroma, wiec sie szlo trzymajac poreczy z ciezkim plecakiem na plecach, bo jak dowiezc jedzenie i bielizne. Mozna bylo dojechac serpentyna, ale to bylo bardzo daleko na piechote. Lepiej bylo z powortem bo kilka minut na nartach i bylo sie we wsi i na stacji. Domek poprzednio nalezal do straznika granicznego, ktory w wolnych chwilach zajmowal sie stolarka i wynajmowal kilka pokoi dla gosci. Uciekl z Niemcami i domek byl chyba zbyt niedostepny bo nie byl wyszabrowany. Poniewaz ja mialem krotki swiateczny urlop, wiec Tadzio zalatwil mi u znajomej lekarki zaswiadczenie ze sobie zwichnalem noge i musialem dluzej zostac. Po kilku dniach rodzice odjechali a my zostalismy sami korzystajac ze slicznej choc mroznej pogody. Tadzio zajal sie gotowaniem a ja zmywaniem naczynia, tak jak to pozniej bylo w czasie naszych wypraw Mazurskich. Miesa nie bylo wiele, ale mielismy sporo cebuli ktora lubie, wiec Tadzio smazyl ja tak na chrupiaco, tak ze smak tej cebuli zostal mi do dzis i zawsze ja mile par wspominam. Przyszedl dzien wyjazdu, trzeba bylo wstac wczesnie zeby zdazyc na pociag do Wroclawia. Byl slicznt poranek -15C i trzeba bylo na nartach pojechac na stacje. Z lenistwa nie wyjalem nausznikow jakie mialem w plecaku i pojechalem. Odmrozilem sobie porzadnie uszy i jak dojechalem do domu, to nie tylko kulalem zeby uwierzyli w moje zaswiadzcenie lekarskie ale moje uszy wygladaly tragicznie. Mialy pecherze grubosci palca i musialem tym razem pojsc do lekarza zeby sie leczyc. Kilka dni pozniej byl bal AZS ktorego bylem czlonkiem i tam poznalem kolezanke z roku Tereske. Ona rozchodzila sie ze swoim chlopcem ktorego jej mama przegnala po zlapaniu ich na goracym uczynku, a moja sympatia doszla do ostatecznego wniosku ze czas skonczyc byc "piastunka". I tak zaczal sie nasz romans. Tereska byla corka jedynaczka drugiej zony znanego adwokata z Wybrzeza zamordowanego przez Niemcow. Jego brat byl przed wojna i zaraz po wojnie dyrektorem koncernu weglowego na Slasku. Jej matka byla magistrem praw i chyba pracujac w kancelarii ojca wyszla za niego zamaz po przejsciu na kalwinizm, co bylo konieczne jezeli chcialo sie wyjsc zamaz poraz drugi. Po wojnie zostala referentem osiedlenczym Starostwa Powiatowego w Gdansku i jej podlegaly cale Zulawy ktore zasiedlala nowo przybylymi. Wiodlo sie jej doskonale a w niedziele czesto brala taksowke i jezdzila po tych terenach a my jej towarzyszylismy. To byly ciekawe wyjazdy. Tereska byla prymusem, nie tylko bardzo zdolna ale i pracowita i traktowala swoje studia powaznie, czego ja nie moglem powiedziec o sobie. Ja pracowalem, ona nie. Musze przyznac ze uczac sie z nia wiele skorzystalem bo mialem jej notatki i pozatem wyjasnienia tematow ktore byly tylko ogolnikowo potraktowane w skryptach. Dopiero jak zblizaly sie egzaminy zabralem sie powaznie do nauki i wszystko zdalem w pierwszym terminie. Lato spedzilem troche na plazy, troche w biurze bo z Henrykiem zawsze sie ukladalismy ze jeden z nas bedzie pilnowal ineteresu, a drugi bedzie "w terenie", co dla mnie bylo albo wizyta u Tereski korzystajac ze matka byla w pracy, albo na plazy. Po wielu staraniach bratu udalo sie zorganizowac wymiane asystentow. Brat pojechal do Danii a na jego miejsce przyjechal Dunczyk. W ten sposob spedzil on prawie rok w Danii, mial duze sukcesy naukowe i wyrobil sobie pozycje ktora pozwolila mu potem wrocic tam na stypendium. Z koncem roku akademickiego dowiedzielismy ze nasza uczelnia jako prywatna bedzie zlikwidowana a jej studenci beda musieli byc przeniesieni do innych uczelni. Nas przeniesiono do Wyzszej Szkoly Handlu Morskiego z siedziba w Sopocie. Zeby nie stracic roku dodano nam kilka nowych przedmiotow i zrobiono z nas nowy wydzial. W ten sposob stalem sie studentem WSHM czego nie zaluje bo wiele nowych przedmiotow potem przydalo mi sie w mojej pracy zawodowej jako specjaliste w handlu zagranicznym. Oprocz niemieckiego musialem studiowac jezyk angielski i w tym sporo pomogla mi Tereska ktora od wielu lat go sie uczyla prywatnie. Na krotkie wakacje letnie przyjechal do mnie Tadzio. Sezon byl w pelni. Poniewaz Sopot byl letnia stolica Polski, wiec zbierala sie tam cala "smietanka". Nawet rzad z Bierutem na czele mieli swoj osrodek, ktory byl calkowicie odizolowany i jego mieszkancy nie udzielali sie "pospolstwu". Niewiem czy poniewaz chcieli byc tylko w swoim gronie czy tez z powodu bezpieczenstwa bo na pewno bylo wielu ktorzy by chcieli sie z nimi "rozprawic. Te wakacje Tadzia staly sie nasza tradycja do czasu jak zaczelismy je spedzac na Mazurach wiele lat pozniej. Plaza byla "pod nosem" z najladniejszymi dziewczynami z Polski, wieczorem promenada na molo i zawieranie znajomosci nie bylo trudne. Potem czesto chodzilismy potanczyc. Czesto chodzila z nami Tereska, ale wowczas nie bylo "podrywania". Nigdy nie zapomne Tadzia "znajomosci". Po prostu na odleglosc wiele dziewczyn wygladalo duzo atrakcyjniej jak z bliska. Kilka razy znalazl niewlasciwy obiekt i bylo juz zapozno jak sie zorientowal i trzeba bylo sie elegancko wycofac. Wowczas ja sie zjawialem i go "zabieralem". W koncu lata przyjechal do nas Wuj Dziunio sie
pozegnac bo wyjezdzal z cala rodzina do Montrealu na
stanowisko Konsula Gneralnego RP. Spodziewalismy ze juz
nie wroci i nie wiadomo bylo czy kiedy sie jeszcze
zobaczymy. Korzystajac z bytnosci w Sopocie Wuj spotkal
sie na plazy jeszcze z p. Korbonskim ktory musial
bardzo uwazac bo jako dzialacz delegatury a potem PSL byl
stale pod "opieka" UB i nie chcial Wuja narazac.
Wujostwo z Renia pojechali pociagiem do Genui gdzie
zaokretowali sie na Sobieskiego i nim odplyneli do Stanow.
Niedlugo potem Sobieski "przeszedl" pod bandere
sowiecka i przez wiele lat plywal chyba jako "Ukraina".
W jesieni nasza idylla sie skonczyla poniewaz byla reorganizacja i podzielili nasze zjednoczenie na 3 zjednoczenia branzowe. Ja zostalem samodzielonym kierownikiem, poczatkowo w Sopocie, potem przeniesli mnie do Gdyni z bardzo skomplikowanymi dojazdami. Zeby zmienic otoczenie skorzystalem z talonu na wczasy pracownicze jakich nie chiano w zimie wykorzystywac bo kazdy wolal spedzac wakacje w lecie. Pojechalem do Bierutowic. Pensjonat byl pusty, sniegu jak na lekarstwo i nudy. Czekalem tylko na koniec turnusu zeby w drodze powrotnej spotkac sie z Tadziem na dzien czy dwa. W drodze powrotnej w tym samym przedziale jechal ze mna oficer artylerii z ladna dziewczyna o semickich rysach. W Toruniu wysiadl, wiec zaczalem z nia rozmawiac. Okazalo sie ze sa Zydami ze Lwowa i ona nazywa sie Urszulka i obecnie mieszka w Gdyni i pracuje w agencji zydowskiej pomagajac niedobitkom zydow na Wybrzezu. Niechciala sie ze mna spotkac twierdzac ze to niema sensu. Jak sie pozniej okazalo to nie byl koniec naszej znajomosci. Spotkalismy sie kilka razy na ulicy i odpowiedz byla zawsze taka sama. Po powrocie starano sie mnie zwerbowac do partii tak ze mialem dosc. Skorzystalem z wypowiedzenia reorganizacyjnego ktore uprawnialo mnie do 3 dni w miesiacu na szukanie pracy i zaplaty za zalegly urlop i przeszedlem do Zjednoczenia Dziewiarskiego. Byl popyt na specjalistow od planowania tak ze o nowa prace nie bylo trudno. Bylem tam do maja. bo w okresie probnym latwo bylo odejsc, a chcialem miec wiecej czasu na przygotowanie sie do egzaminow. Pozatem chcialem lato spedzic na plazy. W miedzyczasie zareczylismy sie z Tereska, bylismy na Targach poznanskich, ale powoli nasze stosunki sie oziebialy. Gwozdziem do trumny byl moj brat ktory jako "dowcipnis" w czasie kolacji zapytal sie niewinnie: jak sie wlasciwie pani nazywa: czy Alinka czy Halinka bo Stas ma tyle sympatii ze trudno mi sie jest polapac. To bylo smiertelna obraza i skoczyly sie jej wizyty u nas. Potem jej mama pokazala mi drzwi. Spotykalismy sie po cichu jeszcze szereg razy, oddalismy sobie sygnety herbowe ktorymi sie zareczylismy i taki byl koniec. Bratu nie pozostalem dluzny. Przez pewien czas
mial romans ze studentka farmacji ktora z nami chodzila w
niedziele do restauracji na obiady. Kiedys miala
niedyspozycje zoladka i wowczas powaznym glosem zapytalem
sie jej przy bracie i mamie: czy ma pani s....... Byla
zaskoczona i obrazona i r romans sie skonczyl. Bylismy 1:1.
W sierpniu Nacie urodzila sie corka Jola ktora Mama uznala za wnuczke i jako taka pomagala wychowywac do swej smierci. Jola byla sliczna, jak laleczka i wszyscy sie nia zachwycalismy. Umilila Mamie starosc po naszych kolejnych wyjazdach i dala jej cel zycia. Pod koniec lata pojechalem do Tadzia do Brzegu na wakacje polaczone ze zwiedzaniem Wystawy Ziem Odzyskanych we Wroclawiu. Rodzice Tadzia mieszkali w ladnym domu polozonym w dosc duzym ogrodzie gdzie nawet chodowali koze, ktora Tadzio doil. Porobilismy sobie sporo zdiec, lacznie a la Gandi w przescieradle i z koza i te zdiecie mam do dzis. Pozatem Tadzio mnie "pocieszal" po zerwaniu z Tereska do ktorej nigdy nie zywil specjalnej symaptii. Co innego bylo z jej kuzynka, ktora byla dobrze "przy kosci" i potem deklamowal: bo ja tylko lubie grube, w zimie zastepuja szube, a w lecie cien mam". Zeby nie tracic czasu na sprawy administracyjne brat zaangazowal mnie w roli kierownika administracyjnego laboratorium. Nie moge powiedziec zeby to byla lekka praca bo brat nie uznawal godzin pracy spedzajac wiekszosc czasu na Politechnice. Moje prostesty byly ignorowane. Musze przyznac ze praca byla ciekawa, zaplata dobra a czeste wyjazdy sluzbowe z doskonalymi dietami umilaly zycie. Pozatem mielismy dosc swobodne godziny pracy, tak ze mozna bylo czasem pospac i nie musialem sie tlumaczyc jak mialem zajecia na uczelni, ktorych z czasem bylo wiecej i chodzenie na cwiczenia bylo obowiazkowe. Na wiosne 1949 roku brat otrzymal doktorat i dostal dunskie stypendium na wyjazd do Danii. Byl to okres kiedy terror stalinowski utrudnia nam codzienne zycie i byl czesto widoczny. Zaczely sie procesy pokazowe ludzi ktorzy powiedzieli jakis polityczny dowcip ktory potem zostal uznany za przestepstwo polityczne. Jedna z naszych dawnych kolezanek, starsza mila pani, ktora trudno bylo posadzic o jakakolwiek dzialalnosc polityczna zostala oskarzona przez swoja wspolpracownice o powiedzenie dowcipu, za ktory dostala wyrok 10 lat wiezienia. Pozostawiam to bez komentarza. W tej sytuacji brat chcial dostac paszport na wyjazd do Danii. Mimo ze sprawa byla beznadziejna, pojechal do Ministerstwa szukac swego paszportu zeby dostac wize wyjazdowa i potem dunska. Przy jego uporze wszystko bylo mozliwe i jak opowiadal zostal zaprowadzony do pokoju paszportowego gdzie na stolach lezala "gora" paszportow. Zaczal cierpliwie szukac i tak dlugo szukal ze go znalazl. Potem wyperswadowal urzednikowi zeby my wstawil wize wyjazdowa i z dostaniem wizy dunskiej nie mial problemow i wyjechal. Nie spodziwalismy sie go szybko zobaczyc, ale cieszylismy sie ze wykorzystal swoja szanse. Kilka miesiecy pozniej pod koniec wakacji byl kongres mikrobiologow w Grand Hotelu w Sopocie na ktory odwazyl sie przyjechac, choc to nie bylo zbyt bezpieczne. Przyjechal tez Ojciec i Mama urzadzila przyjecie zapraszajac prof. Weigla zeby Ojciec i on mogli sie poraz ostatni spotkac. Po kongresie brat wrocil do Danii. Na wielkanoc - musze sie cofnac w czasie - pojechalem do Tadzia ktorego rodzice w miedzyczasie przeniesli sie do Wroclawia. Mieszkanie bylo obszerne i w salonie byl oszklony wystep. To dawalo nam doskonala pozycje do polewania przechodniow jak i wlewania wody do przejezdzajacych odkrytych samochodow. Wylelismy w ten sposob sporo wody i mielismy szczescie ze nikt z oblanych nam nie wlal, ale na wszelki wypadek chronily nas drzwi do mieszkania. Ja mialem 20 a Tadzio 22 lata. W czasie sezonu Tadzio przyjechal jak zwykle na tydzien czy 10 dni zeby odetchnac Sopockim powietrzem i skorzystac z plazy i atrakcji sezonu. Tego lata mielismy dodatkowa atrakcje. Niewiem skad Olgierd mial do uzytku P7 mala zaglowke ktora zeglowalismy wzdluz plaz i wokolo mola. Oprocz przyjemnosci zeglowania byla ona bardzo pomocna w podrywaniu babek. Najlatwiejsze bylo wyciagniecie jej na plaze i poproszenie ladnej "babki" zeby na nia miala "oko" jak my szlismy do bufetu. Po poworcie zapraszalismy ja "na rejs" r a potem mozna sie bylo umowic na wieczor jak zostala zaakceptowana i miala ochote. Ja w dalszym ciagu mimo zmiany kierownictwa laboratorium bylem jego kierownikiem administracyjnym ale chcialem przejsc do inspektoratu i po szkoleniu i zdaniu egzaminu zostac inspektorem. W jesieni zaczalem szkolenie od inspekcji jaj exportowych, potem bylem w rzezni drobiarskiej zeby zaznajomic sie z jej dzialalnoscia, a nastepnie musialem sam wykonywac czynnosci poszczegolnych dzialow. Zabijanie kaczek, gesi i indykow nie nalezalo do przyjemnosci. Potem wyrywanie pior, efektem ktorego mialem popekane palce. Szczytem wszystkiego bylo patroszenie drobiu tak zeby wszystkie wnetrznosci wyjac bez ich uszkodzenia jednym ruchem reki. Niestety bardzo czesto zolc sie rozlewala i caly ptak musial zostac zniszczony. W grudniu mielismy wizyte ubekow z zadaniem zwrotu paszportu. Bylismy tym zdziwieni, bo brat wyjechal na rok ale poniewaz wydawanie paszportow zostalo przeniesione z MSZ do MSW, wiec byly zmiany w procedurze. Wyjasnilismy ze go niema i jest w Danii a tym samym dalismy mu "cynk" zeby wiedzial czego moze sie spodziwac w razie powrotu. W tym czasie zaczely sie wysiedlania "niepewnego elementu" z pasa granicznego jakim byl Sopot. Poniewaz egzaminu na inspektora nie zdalem z technologii miesa co moge zawdzieczac inz. Sawickiemu, jedynemu czlonkowi PPR w Miedzyministerialnej Komisji, ktory nas nie lubil, pozatem staral sie zrobic ile mozna na zlosc Glownemu Inspektorowi, bylemu oficerowi AK ugrupowania Parasol ktory, brata i mnie popieral. Jak sie pozniej dowiedzialem byl on pod stala "opieka" UB, ale jako wybitny specjalista - Bekoniarz, wyksztalcony w Stanach byl im ciagle potrzebny. Obawiajac sie wysiedlenia "na wszelki wypadek" chcialem sie przeniesc z Wybrzeza ". Moja prosba o przeniesienie zostala zaakceptowana pod warunkiem ze nie beda musieli mi pomagac w znalezieniu mieszkania. Zostalem kierownikiem referatu jajczarsko drobiarskiego z siedziba w Warszawie. Mama pojechala do Warszawy i zalatwila mi pokoj u Cioci Reni na ul. Polnej, tak ze do biura w Alejach Ujazdowskich musialem przejsc tylko Mokotowska. Praca zaczynala sie o 9 wiec mozna bylo pospac do 8, wiec bylem jak na wakacjach. Jeszcze w jesieni w czasie jesiennych spacerow na molo poznalem panienke, ktora pracowala w sklepie optycznym. Byla pomorzanka, jej rodzice mieli na Skwerze Kosciuszki duza kamienice, ktora w nowej sytuacji byla tylko zrodlem klopotow bo mieszkania byly przydzialowe, najem groszowy ktory nawet nie pokrywal kosztow reperacji a domiary podatkowe ich dobijaly. Zaczal sie mily romans. Nie pamietam jej imienia bo ja nazywalem "lornetka". Zawsze byla mila i chetnie pomagala jak bylo potrzeba czy mnie czy Mamie. Poniewaz w Warszawie czulem sie bardzo samotny, wiec staralem sie wykombinowac okazje zeby poleciec na niedziele do Sopot. Lataly wowczas przerobione wojskowe L2 co bylo sowiecka wersja amerykanskiej DC-2. Wygod nie bylo, czesto tylko lawki pod scianami. raz siedziala kolo mnie znana wowczas aktorka Slaska i musialem jej szybko podawac torebke jak zaczelo hustac. Jaki byl owczesny nastroj najlepiej zilustruje nastepujacy wypadek: w czasie mojej bytnosci w Sopocie w okresie kiedy wysiedlania byly na porzadku dziennym, poznym wieczorem uslyszelismy mocne pukanie do bramy. Poniewaz to byl czas kiedy normalnie przychodzili z nakazami wysiedlenia, wiec ani ja, ani Mama nie spiszylismy sie zeby zejsc i otworzyc brame. To nie bylo powazne, bo nie odpowiadaniem nie wskoralibysmy wiele, ale w takich momentach nie zawsze logika wchodzi w rachube. Po pewnym czasie uslyszelismy wolanie Ojca, ktory nie zapowiedziany przyjechal. To bylo w okresie kiedy jeszcze nie wiedzielismy ze brat potrafil ubekow wyprowadzic w pole. Otoz jak dostal od nas wiadomosc na temat paszportu, postanowil wyemigrowac do Ameryki. To nie bylo wowczas takie proste z powodu wyczerpania polskiej kwoty, ale on mial swoje sposoby jak to zalatwic. Jak sie zblizala data jego wyjazdu do Stanow, poszedl do Polskiego Poselstwa, gdzie jeszcze byl poslem stary PPS chyba profesor, dobry znajomy wuja i powiadomil go ze wraca do kraju i jak ktos ma jakas poczte do kraju to z przyjemnoscia zabierze i tam ja rozesle. Tak tez uczynil, tylko ze poczte poslal nam do wysylki, jakas wieksza paczke kolega zwrocil w Poselstwie jako ze on ja zapomnial, a my po otrzymaniu poczty naklejilismy polskie znaczki i odeslali. W ten sposob konsulat nie zawiadomil MSW o jego "dezercji", tylko go "odfajkowal" i sprawa zostala zapomniana. Ale nie calkiem i o tym bede wspominal pozniej. Dostalem od brata wiadomosc ze moge starac sie uciec do Danii statkiem, zalatwil mi kontakty, ale balem sie ryzykowac bo w razie wpadki bym dostal najmniej 10 lat wiezienia, wiec to mi sie nie "kalkulowalo". Nie mialem nic na sumieniu i do niczego sie nie mieszalem wiec mialem nadzieje ze mi dadza spokoj. Tak spedzilem Zime i wiosne w Warszawie. Z jednej strony nie moglem narzekac bo mieszkalem ladnie u Ciotki, mialem ladny pokoj ktory mial 3 oszklone drzwi - matowe szklo - a na czwartej scianie duze okna. Lozko mialo wygnieciona dziure w samymj srodku do ktorej sie stale zsuwalem, ale to nie bylo wazne. Nie mialem zycia towarzyskiego i wlasciwie niewiem dlaczego bo mialem tam sporo rodziny ktorej chyba nawet nigdy nie odwiedzilem - Stryjostwo i ich corka z mezem - pozatem byl tam Leszek z ktorym sie nigdy nie spotkalem az do czasu jak zaczalem przyjezdzac do Polski ze Stanow. Jak nie wyjezdzalem na delegacje czy do Sopot, to wieczorami przewaznie czytalem. W sumie bylo nudno. Pozniej wzialem male wakacje na egzaminy ktore zdalem i zakonczylem studia. Bylem wolny. Moja uczelnia pozniej zostala przemianowana na Wyzsza Szkole Ekonomiczna a pozniej zostala czescia Uniwersytetu Gdanskiego. Trzydziesli lat pozniej bylem w niej spowrotem bo w jej auli moj brat dostal tam swoj kolejny doktorat honorowy. Poniewaz nie przyszli nas wysiedlac z Sopot - wowczas byl populrny dowcip kogo wysiedlaja: rudych bo sa za malo czerwoni i kulawych bo nie podazaja za planem szescioletnim - i mialem dosc samotnosci w Warszawie i ciaglych dojazdow, wiec skorzystalem z tego ze w Gdansku urzadzano nowe laboratorium i postanowilem przyjac oferowane mi kierownictwo administracyjne nowego laboratorium. Przed wyjazdem spotkalem sie kilkakrotnie z Alina ktora tez mieszkala w Warszawie zeby powspominac dawne czasy. Miala sporo przykrosci z powodu swej przynaleznosci do AK mimo ze sie ujawnila i jej dowodca ktory, mnie zaprzysiezal byl w wiezieniu z 10 letnim wyrokiem. W dniu wyjazdu spotkalem na ulicy Urszulke - znajoma z pociagu ktora nigdy nie chciala sie mna umowic - ktora oswiadczyla ze czeka na wyjazd do Europy Zachodniej i do Izraela i przed samym wyjazdem bedzie w Sopocie u kuzynki ktora mieszka niedaleko nas. Zapytala co dzis robie bo jest wolna. Powiedzialem ze wyjezdzam na stale do Sopot, ale mam czas do odjazdu pociagu i zaprosilem ja na kolacje i dancing. Po kolacji wzialem taksowke i pojechalem do Cioci Reni po rzeczy a stamtad na dworzec. Urszulka byla caly czas ze mna, bardzo czula i obiecala pisac i przyjechac sie pozegnac przed emigracja. Tak skonczyl sie moj polroczny pobyt w
Warszawie ktora zegnalem bez zalu. |
Stanislaw Szybalski Punta Gorda, FL 33950 Prawa autorskie zastrzezone |