Lwowskie wspomnienia - czesc II . |
Minelo 14 lat od czsu mojej pierwswzej wizyty
we Lwowie. W miedzyczasie wiele sie zmienilo. W 1983 roku po ponad 10 latach podrozowania do Moskwy, odebrano mi sowiecka wize w przeddzien odlotu do Moskwy na rozmowy handlowe. Jak to bylo wowczas w zwyczaju, stalem sie "osoba zadzumiona". Moje oficjalne pytania w tej sprawie byly ignorowane, dawni "przyjaciele" zapomnieli o mnie i nie odpowiadali na moje telefony czy faxy. Interesy naszej firmy skonczyly sie na kilka lat poki nie wzielismy agenta ktory nas tam przedstawial z raczej niklymi rezultatami. Od niego dowiadywalem sie roznych plotek na moj temat, ktore czesto byly sprzeczne, zreszta jemu nie bylo na reke zebym mogl wrocic na tamtejszy rynek, bo wowczas by stracil swoje przedstawicielstwo. Pogodzilem sie z faktem ze zostalem uznany za "amerykanskogo szpiona".. Przypuszczam ze ktoras z konkurencji miala mozliwosc pozbycia sie mnie, wiec skorzystala z okazji. Moze tez w tym bylo sporo mojej winy. Po inwazji Afganistanu i konsekwentych ograniczen w handlu amerykanskim, sowieci zaczeli nas bojkotowac, pozatem bali sie ze i nasza aparatura moze byc objeta bojkotem i nie beda mogli dostac czesci zapasowych, bez ktorych wiekszosc aparatury po pewnym czasie staniee. Nasza europejska konkurencja: niemcy (zachodni), szwajcarzy i szwedzi wychodzili z siebie zeby zagarnac rynek co im sie dotychczas nie udawalo. Poniewaz wniesztorgi (sowieckie orgazacje handlu zagranicznego) mowily swoim klijentom ze my nie chcemy im sprzedawac, a ja to glosno dementowalem, wiec sie im narazalem. Watpie zebym sie kiedykolwiek dowiedzial prawde. W 1986 roku byla zorganizowana w Moskwie pierwsza po wielu latach amerykanska wystawa handlowa na ktora sie oczywiscie zapisalismmy. Wystapilem o wize, ale poniewaz mialem watpliwosci ze ja dostane mimo ze pierestrojka juz byla w toku, wiec oprocz mnie o wize wystapil kolega jak i nasz nieoficjalny wowczas polski przedstawiciel. Ku memu zdziwieniu wize dostalem, wiec zalatwilem hotel, ktory byl nieodzowny jak sie jechalo do Moskwy i polecialem przez Frankfurt, ze by w drodze powrotnej z Moskwy wstapic do Warszawy. Po przylocie do Moskwy poszedlem do odprawy paszportowej. Tam mlody zolnierz kilka razy popatrzyl dokladnie na mnie, potem na scianake kabinki, gdzie chyba mial listy ludzi ktorych trzeba bylo "potraktowac specjalnie". Nastepnie zatelefonowal, poszeptal i poprosil zebym siadl na krzeselku obok. Wowczas juz wiedzialem ze nie jest dobrze. Bylem pewien siebie, ale nie spodziewalem sie niczego dobrego. Po chwili przyszedl oficer i poprosil zebym za nim poszedl. Moje pytania co sie dzieje, gdzie idziemy pomijal milczeniem. Zaprowadzil mnie do tego samego samolotu ktorym przylecialem zeby mnie zabrali spowrotem. Moje tlumaczenie ze chce leciec do Warszawy a nie do Frankfurtu zostaly zignorowane. Musze sie przyznac ze przestalem wyrazac sie "po wersalsku", a w jezyku rosyjskim "od matuszki" jestem biegly. Nie robilo to wrazeniu na moim "przewodniku" i splywalo jak woda po kaczce. Zaloga samolotu przyjela mnie spowrotem, prawie jak "bohatera", dobrze nakarmila i napoila i wrocilem do Frankfurtu gdzie nastepnego dnia dostalem z powrotem moje rzeczy ktore wrocily z Moskwy i polecialem do Warszawy uzywajac biletu Moskwa-Warszawa. Musze przyznac ze mialem szczescie ze tak sie to wszystko skonczylo. Tego samego dnia amerykanski korespondent o rosyjskim nazwisku zostal aresztowany bo ktos mu wsadzil do reki jakies papaiery i w tym momencie go zaaresztowano i oskarzono ze posiadal tajemnice panstwowa czy cos w tym rodzaju. Spedzil w wiezieniu kilka miesiecy, cala prasa huczala, Reagan robil rozne komentarze na ten temat i nie pamietam czy go wypuscili czy wymienili. Widzialem go pozniej kilka razy w TV na programach o zimnej wojnie. Pierestrojka zataczala coraz szersze kregi a sowiecka ekonomia miala coraz wieksze trudnosci. Coraz mniej kupowano na zachodzie ograniczajac sie do najbardziej niezbednych towarow. Nauka nie nalezala do nich. W1990 roku dostalem zaproszenie na wystawe Zdrowochranienije na ktorej nasz agent wystwial kilka naszych aparatow. Skorzystalem z okazji i wystapilem o wize ktora o dziwo dostalem i pojechalem. Mialem mieszkac w Hotelu Minsk, ale w dniu przyjazdu nie bylo tam miejsca, wiec na jedna noc zatrzymalem sie w Hotelu Inturist. Nastepnego dnia przenioslem do Minska, ale moj ukochany i jedyny pedzel do golenia zapomnialem w lazience Inturistu. Nastepnego dnia jak sie zorientowalem podjechalem do Inturistu poszukac moj pedzel. Musze przyznac ze za czasow sowieckich w hotelach nic nie ginelo. Co prawda przeszukiwali napewno bagaz, ale robili to profesionalnie, tak ze gosc tego nie odczuwal, tak samo jak tego ze byl sledziony na kazdym kroku. Poszukalem pokojowej - gorniczna - ale to nie bylo latwe zadanie. Zaczalem otwierac rozne dzwi gdzie ona miala sie znajdowac i otworzylem jedne gdzie zobaczylem polki pelne magnetowidow i kilku ludzi je obslugujacych. Byla ogolna konsternacja, szybko wyszedl jeden z kageibesznikow zamykajac drzwi za soba. Jak mu wytlumaczylem moj problem, poszukal pokojowej i w ten sposob odzyskalem moj pedzel do golenia. Na temat moich doswiadczen moskiewskich opowiem innym razem.Chcialem tylko wspomniec dlaczego w miedzyczasie nie mialem szans odwiedzenia Lwowa. Mowiac szczerze nie myslalem ze bede mial ku temu okazje. Pozatem lata robia swoje. W 1992 roku postanowilem pojsc na wczesniejsza emeryture i popracowac tylko jako doradca i spedzac zimy na Florydzie w swiezo zakupionym domku. Latem dostalem telefon od znajomego profesora uniwersytetu lwowskiego ze bedzie przejezdzal w koncu sierpnia przez Nowy York i czy by sie mogl u mnie na pare dni zatrzymac w drodze do Bostonu. Poznalismy sie kilka lat wczesniej przez mego brata na kongresie w Pradze, bylismy tam nawet na obiedzie . Znajac doskonale sytuacje finansowa ludzi z tamtych stron na delegacjach sluzbowych, zaprosilem go do nas i jak przylecial odebralem go z lotniska. Spedzilismy te kilka dni jako "turysci", bo bylem oficjalnie emerytem, pokazujac uniwersytety Princeton i Rutrgers a w dzien odjazdu tez Manhattan. On z kolei zaprosil mnie do Lwowa gdzie obiecal zalatwienie hotelu przez Ukrainska Akademie Nauk, a ja z kolei bede mial u nich wyklad na temat naszej aparatury. Ja akurat mialem zaproszenie ze SwissAir na inauguracyjny lot do Wilna, ktory wykorzystalem ze odwiedzic Warszawe i Moskwe, wiec nie bylo problemu dolaczyc Lwow dokad LOT latal chyba dwa razy w tygodniu. Po przylocie do Warszawy poszedlem do dawnej sowieckiej ambasady i tam bez zadnych trudnosci dostalem ukrainska wize za $50.00 -do Wilna wowczas nie potrzeba bylo wiz. Poslalem fax kiedy przylatuje, zeby skoordynowac moja wizyte ze wspolnym przyjacielem z Moskwy. Lot do Lwowa byl opuzniony ponad 2 godziny z powodu zlych warunkow atmosferycznych. Moj profesor nie mogl na mnie czekac bo mial wyklad, ale zostawil swego docenta z samochodem ktory mnie odebral i zawiozl do hotelu. To nie byl ani George, ani Lviv. To byl typowo sowiecki hotel, prowadzony chyba przez zwiazki zawodowe. Dostalem "suite" skladajaca sie z sypialni i salonu plus lazienka. Byl nawet kolorowy TV na ktorym mozna bylo zlapac polski program co bylo tam rarytasem. Na przeciwko byl przgotowany pokoj dla mego moskiewskiego przyjaciela ktory jak sie okazalo przyjezdzal z synem tego samego dnia pod wieczor pociagiem z Moskwy. Moj przewodnik zostawil mi jakies pieniadze jak bym chcial pojsc na lunch i zapowiedzial ze przyjedzie po mnie po drodze na dworzec, a potem pojedziemy do profesora na uniwersytet. Poszedlem sie rozpakowac - mialerm b. malo rzeczy, kilka prezentow i chcialem wziasc prysznic. Okazalo sie ze niema cieplej wody, ktora ma byc wieczorem. Poszedlem na krotki spacer, zwiedzilem "koltuczke" -pchli rynek - znajdujaca sie obok hotelu i kilka sasiednich ulic. Okazalo sie ze jestem niedaleko nowej ulicy Woleckiej, ktorej poczatek jak pamietam byl na Pelczynskiej kolo zajezni tramwajowej. Po drugiej stronie zajezdni byl gmach administracji elektyrowni a w czasie wojny kolejna siedziba NKWD, Gestapo i znowu NKWD. Okazalo sie ze hotel byl blisko bloku gdzie
mieszkal moj profesor. Tak jak obiecal, moj przewodnik wrocil i zabral mnie na dworzec, gdzie na czas przyjechal pociag z Moskwy i moj przyjaciel z synem. Poniewaz widzielismy sie kilka dni wczesniej i w Moskwie i w Wilnie, wiec to nie bylo spotkanie jak to bylo w Warszawie po wielu latach niwidzenia sie z "amerykanskim szpionem". Po zostawieniu rzeczy w Hotelu pojechalismy do pracowni naszego profesora. Znajdowala sie ona na dawnej ul. Mochnackiego na ktorego rogu byl nasz kosciol parafialny sw. Mikolaja, obecnie cerkiew prawoslawna. Budynek uniwersytetu chyba z czasow przed rozbiorowych, a moze austryjackich a sama pracownia pelna aparatury, pracownikow naukowych i studentow, mimo ze bylo juz dobrze po 6-tej wieczor. Zwiedzanie pracowni i tej czesci uniwerytetu pozostawilismy na nastepny dzien a sami poszlismy na obiad do dawnej Romy ktora znajdowala sie na przeciwnym rogu Akademickiej gdzie byla Kawiarnia Szkocka w ktorej powstala "szkocka szkola" polskiej matematyki. Ceny dan byly nizsze jak za PRLowskich czasow, ale wybor maly a jakosc bez komentarzy bo "darowanemu koniowi nie zaglada sie w zeby". Potem wrocilismy do hotelu na "wieczor wspomnien" no i na wymarzony prysznic bo ciepla woda sie pokazala. Nastepnego ranka po sniadaniu w hotelu zobaczylem zachodnio niemiecki autobus. Okazalo sie ze w naszym hotelu zatrzymala sie wycieczka dawnych kolonistow niemieckich ktorzy przyjechali ogladnac swoje dawne domy i gospodarstwa. Pozniej dowiedzialem sie od mojej bylej wspolpracownicy ze jej matka byla na takiej wycieczce. Byla z pod Stryja i po zajeciu wschodniej Polski przez sowietow repatriowana i dostali za to po polskie gospodarstwo w poznanskim i tam sie urodzila moja wspolpracownica. Jak zaczalem dociekac, to powiedziala ze sie urodzila 16 czerwca 1945 w "Warthegau". Jak sie staralem jej wytlunaczyc ze w czerwcu 1945 roku "Warthegau" juz dawno diabli wzieli a jej gaulleiter niedlugo potem zadyndal na polskiej szubienicy, to do niej nie docieralo. Jej matka dobrze mowila po polsku, a jak wygladaalo te "osiedlanie w Warthegau" zobaczylem niedawno na programie "Nazis" na History Channel. Poniewaz "pecunia non ole" (moze pisownia po lacinie jest troche inna), wiec obecnie organizuja te wycieczki z Niemiec. Kilka laty temu w programie "60 minut" pokazano ze Lwow jest jedynym miastem na swiecie gdzie byli SS-mani (z dywizji Galizien) paraduja swobodnie ze swoimi odznaczeniami w bialy dzien po ulicach - mam kpie tego programu. Po sniadaniu pojechalismy do pracowni profesora ktora w swietle dziennym wygladala lepiej, nie mniej ilosc ludzi byla dowodem ze jest dobrze wykorzystywana, a ilosc publikacja profesora to potwierdzala. Niestety ilosc aparatury byla bardzo ograniczona i wiekowa i nie bylo nadziei zeby sytuacja sie szybko poprawila. Ten dzien byl przeznaczony na zwiedzanie Lwowa a pod wieczor ja mialem miec wyklad na uniwersytecie zorganizowany przez Ukrainska Akademie Nauk ktorej bylem gosciem. Na poczatek dostalismy przewodnika, ktorego nazwiska nie pamietyam, ale bylo dobrym polskim nazwiskiem. Dobrze mowil po polsku podkreslajac ze jest nacjonalista ukrainskim. Poniewaz moj przyjaciel nie znal polskiego, wiec rozmowy byly po rosyjsku ktorym wszyscy wladalismy. Pojechalismy "moim" szlakiem ogladajc a raczej pokazujac moim przyjaciolom moja szkole sw. Jozefa, nasze domy, Park Stryjski ze szczegolnym uwzglednieniem miejsc gdzie jezdzilem na nartach, gdzie na hulajnodze, gdzie zlamalem noge etc. Potem pojechalismy do VIII gimnazjum, na Zelazna Wode, Snopkowska i wrocilismy na stare miasto gdzie nasz przewodnik zaprowadzil nas na wystawe UPA a potem o Banderze. Nie moge powiedziec ze to byly wystawy na ktore bym poszedl, ale bylo ciekawie zobaczyc znane mi tematy z "odwrotnego" punktu widzenia. Potem juz sami pojechaslismy na Cmentarz Lyczakowski, najpierw na nasz grob - drugiego jak juz poprzednio napisalem nigdy nie znalazlem, a potem na Cmentarz Orlat, ktory byl juz uporzadkowany i czesciowo odbudowany. Stamtad pojechalismy na moj wyklad. Zapytalem w jakim jezyku mam mowic. Powiedziano ze po polsku bo po ukrainsku nie umie, a po rosyjsku nie chcieli, zas po angielsku niewiele osob by zrozumialo. Oprocz studentow bylo szereg dyrektorow firm ktore zajmuja sie biotechnologia. Po wykladzie byla ciekawa dyskusja i bylem zdziwiony jak nasza aparatura jest dobrze znana i pozadana. No coz sytuacja ekonomiczna nie pozwalala zeby sie spodziewac ze bedzie ich stac na jej zakup w najblizszych latach. Po wykladzie wrocilismy do hotelu zeby sie odswiezyc i pojsc zjesc obiad w restauracji hotelowej juz pelnej niemcow z wycieczki. Dzieki ich obecnosci bylo bogatsze menu i duzo lepsza jakosc jedzenia. Musze nadmienic ze w owym czasie byla bardzo slaba aprowizacja, mimo ze tereny Lwowa sa bogate w zywnosc. Jednak gospodarka "planowa" jakos zapomniala "zaplanowac" zeby bylo sporo jedzenia jakie okoliczne wsie produkuja. Mowiac szczerze nie wchodzilem w detale, bo te kilka dni mozna bylo przezyc, a miejscowi umieli sobie radzic jak sie przekonalem nastepnego dnia. Nastepnego dnia byla sobota, wiec profesor byl zajety i przyslal nam docenta zeby polaczyc zwiedzanie z zakupami. W planie byl Lyczakow bo tam bylo zrodlo na ogolnie niedostepny cukier ktory byl konieczny do smazenia konfitur i robienia kompotow, bo owocow profesor mial pod dostatkiem. Minelismy kosciol na Lyczakowskiej o ktorej Michotek spiewal - Lyczakowska Madonna - ale nie byl to juz polski kosciol i byly tam jakie uroczystosci ktore uniemozliwily nam zwiedzenie. Potem wracajac zatrzymalismy sie jeszcze raz na cmentarzu zeby zaniesc troche kwiatow i zapalic swieczki dla Prababki, Dziadka, prababki moich kuzynow, mojej ukochanej kucharki Hani ktorej bylem faworytem i ktora bronbila mnie przed bratem i jej siostrzenicy ktora jej zawsze przychodzila pomagac jak mielismy wystawne przyjecia. Potem spacer Akademicka i wyklad na temat "szkoly szkockiej" polskiej matematyki, ktora jak sie okazal znal moj moskiewski przyjaciel - biotechnolog z instytutu Alighaniana o ktorym szerzej opowiem w moich moskiewskich wspomnieniach. Wstapilismy jeszcze do Katedry Lacinskiej i wrocilismy po profesora zeby razem pojechac do niego na obiad. Jak wspomnialem profesor mieszkal w blokach niedaleko hotelu. Mial ladne jak na sowieckie warunki mieszkanie i jeszcze ladniejsza zone. Stol byl zastawiony jak by nie bylo zadnych trudnosci w zaopatrzeniu. Poprostu sie uginal i wszystko bylo podane po europejsku i bardzo smaczne. 16 letnia ladna coreczka profesora chodzila chyba do angielskiej szkoly bo mowila calkiem plynnie po angielsku i chciala miec ze mna konwersacje po angielsku. W kilka lat pozniej mieszkala z rodzicami przez pewien czas w Stanach i przypuszczam nie miala trudnosci w amerykanskiej szkole. Obiad ktory mozna po staropolsku nazwac biesiada trwala do poznego wieczora. To byl uroczy wieczor pelen slowianskiej goscinnosci. Nastepnego dnia byla niedziela i byl zaplanowany wyjazd do Skolego, gdzie w dziecinstwie spedzilem kilka razy wakacje. Moje pierwsze w zyciu wakacje jakie pamietam, spedzilem z Babcia i jej dama do towarzystwa wlasnie tam, w Pensjonacie Skolanka p. Agopsowiczow. To byl jedyny katolicki pensjonat w Skolem. Skole bylo podgorsla miejscowoscia letniskowa z lagodnym klimatem na linii kolejowej Lwow - Stryj - Worochta i tamtedy w okresie zimowym kursowaly pociagi "Narty Bridge" ze Lwowa chyba do Worochty. Powyzsze informacje sa wylacznie z mojej pamieci wiec jezeli sa tam jakies male niedokladnosci, prosze wybaczyc. W okresie ktory opisuje mialem 6-10 lat, tak ze moga byc rozne niescislosci, choc jak moja wymiana informacji z bratem ktory jest 6 lat starszy odemnie ostatnio dowiodlaze , pamietam o wiele wiecej od niego. Miasteczko bylo chyba calkowicie zydowskie i co roku na wakacje przyjezdzal tam z cala swoja swita Cadyk z Belzca (Miasteczko Belz) i spacerowal po parku obok kierkutu (cmentarz zydowski) gdzie sprzedawali cebulowe, bardzo cebula pachnace placki. W miasteczku byla restauracja ktora nazywala sie chyba Oaza i tam kolo toalety byl wymalowany krol idacy ze swieczka i napisem: "tam gdzie krol piechota chodzi" i strzalka wskazujaca wejscie. Nasz pensjonat znajdowal przy drodze ktora szla z miasteczna do parku i na kirkut. Tam od czasu do czasu szly zydowskie pogrzeby z placzkami a nieboszczyka noszona na marach przykrytego "calunem" i jak mi opowiadano chowano w pozycji stojacej. W Skolance bylismy jak wspomnialem kilka razy. Raz to bylo w czasie ferii zimowych. Wracajac z nart moj brat poradzil mi zebym polizal klamke zeby sprobowac jak ona smakuje. Mroz byl chyba kolo -20 stopni C, wiec czubek mego jezyka sie "przykleil" do klamki i oderwanie - troche skory z jezyka zostalo na klamce - bylo bolesne. W czasie letnich wakacji w Skolance pamietam ze nasz pokoj byl na pierwszym pietrze z balkonem i pod nim rosl krzak po ktorym spacerowaly tluste zielone gasienice ktorych sie strasznie brzydzilem. Niektore z nich wchodzily przez drzwi balkonowe do naszgo pokoju zeby potem spadac z sufitu. To bylo dla mnie obrzydliwe. Wszytkie posilki podawano w jadalni gdzie spotykali sie mieszkancy pensjonatu, lwowska inteligencja. Raz pametam nie bylo dziewczyny ktora podawala do stolu i w jej miejsce byla "podkuchenna" ktora nigdy nie podawala do stolu. Zeby jej bylo latwiej podac polmisek postawila swoja bosa noge miedzy nogami mego brata ktory siedzial lekko odsuniety od stolu, zeby nie stracic rownowagi. Pozniej smiechu byla co niemiarta i podkuchenna nie bardzo rozumiala dlaczego ludzie sie smieja. Zeby uatrakcyjnic pobyt Panstwo Agopsowicze czesto organizowali dla swoich gosci wycieczki fiakrami zeby zwiedzac okolice bo nie pamietam zeby ktokolwiek z gosci mial samochod, a taksowek chyba nie bylo, tylko fiakry czyli konne dorozki. Mlodzierz chodzila na spacery bo okoliczne lasy mialy sporo oznakowanych szlakow. W czasie upalow chodzilismy nad rzeczke Skolanke sie kapac. Glebokosc rzeki byla przewaznie "starej zabie po kolana" jak ojciec mowil, ale bylo "miejsce pod skala" gdzie mozna bylo nawet skoczyc do wody i poplywac. Wiekszosc wakacjuszy jednak siedziala na glazach rzeki, czesto w czapkach zrobionych z gazet pod ktorymi znajdowaly sie jarmulki lub z chustek do nosa z zawiazanymi rogami i sie ochlapywala woda z rzeczki wydajac przy tym okrzyki rozkoszy. Tak pamietalem Skole z dziecinstwa, a teraz
obecne realia z roku1992. Pojechalismy. Pogoda sie popsula, byl juz pazdziernik i zaczal sie chlod i pochmurno, ale odlatywalem nastepnego dnia wiec nie bylo wyboru. Droga byla dla mnie dosc ciekawa. Jechalismy przez male miasteczka i wsie, ktore niewiele sie zmienily od czasow wojny, mimo ze to byla trasa chyba na Bukareszt. Na drodze bylo pusto, ale jakosc nawierzchni nie zachecala do szybkiej jazdy. Pierwszy postoj byl w komendzie milicji w Stryju. Niestety nie mielismy szczescia bo byla tam jakas wazna inspekcja z Kijowa i nie bylo mowy o zatankowaniu profesorskiego samochodu. Po zwiedzeniu "intymnych" ubikacji ktore byly dalekie od naszych "norm"pojechalismy w dalsza droga. Nastepny postoj byl niedaleko za miastem na
niedzielnym bazarze gdzie sie zjezdzali sprzedawcy i
kupujacy z calej wschodniej dawnej Galicji. Nastepny postoj byl w Skolem. Samego miasteczka niewiele pamietalem, zreszta wszystko sie zmienilo. Z letniska stalo sie miasteczkiem garnizonowym. Tam gdzie stala Skolanka teren byl zamknietym bo znajdowalo sie tam wojskowe lotnisko. Podobnie bylo z "parkiem" i kirkutem. Jedno co poznalem to kosciol ktory byl niedaleko od pensjonatu i ktorego wikarym byl ks. Skiba, w mojej pamieci wielki narciarz i mysliwy mieszkajacy w Skolance i utrzymujace stosnki towarzyskie z goscmi. Kosciol byl otwarty, ale juz jako cerkiew grecko katolicka. Akurat w niej byl albo pogrzeb albo nabozenstwo zalobne, tak ze tylko zagladnalem przez uchylone drzwi. W dzielnicy "letniskowej" bylo pare willi jeszcze przedwojennych, ale dawno nie remontowanych. Tu mielismy szczescie. Znalezlismy komendanta milicji i znalazla sie benzyna. Bylismy uratowani. Na dodatek zostalismy zaproszeni na obiad do restauracji w dawnym narciarskim osrodku wyczynowym Czerwonej Armii. Osrodek znajdowal sie w gorach na ktore z trudnoscia wydrapywal sie samochod profesora zaladowany 5 osobami. Droga byla b. waska i spadzista i lepiej bylo sie zbytnio jej nie przygladac. Nakoniec dojechalismy do osrodka ktory znajdowal sie na zboczu jednej gory gdzie bylo szereg budynkow mieszkalnych a po drugiej stronie wawozu spora, chyba olimpijska skocznia. Trzeba przyznac ze to wszysko bylo zrobione na duza skale, choc dosc zaniedbane. Czerwona Armia praktycznie juz nie istniala, osrodek znajdowal sie na Ukrainie a wiec podlegal Armii Ukrainy, a ta miala swoje problemy wieksze od zajecia sie osrodkiem. Restauracja byla skromna, ale czym chata bogata tym rada, szczegolnie dla komendanta miejscowej milicji. Nie bylo porownania do przyjecia poprzedniego wieczoru u profesora. Natomiast rozmowa byla ciekawa bo amerykanski turysta byl tu rarytasem. Milicjant byl czlowiekiem miejscowym i troche pamietajacy przedwojenne czasy i z ciekawoscia sluchal moich wspomnien. Jednak czasy sie zmienily. Za czasow sowieckich nie byloby do pomyslenia zeby komendant miejscowej milicji, bez zgody swych przelozonych odwazyl sie rozmawiac z cudzoziemcem prywatnie, jak rowny z rownym. Przpomnialy mi sie pobyty w Czechoslowacji gdzie nie wolno bylo sie spotkac z cudzoziemcem nawet sluzbowo bez zezwolenia "naczalstwa"/ Po kolacji odwiezlismy komendanta do domu a sami udali sie wdroge powrotna do Lwowa. Szosa byla calkiem nie oswietlona i w dodatku padal lekki deszczyk, tak ze trzeba bylo uwazac zeby nie znalezc sie w rowie. Na szczescie nie bylo prawie calkiem ruchu na drodze. Nastepnego dnia byl poniedzialek. Popoludniu odlatywalem do Warszawy, wiec rano pojechalismy jeszcze zwiedzic lwowski skansen ktory byl ciekawy i ladnie utrzymany. Bylo to chyba moje pierwsze blizsze spotkanie z pod lwowska wsia, ktorej calkiem nie znalem za wyjatkiem Kozielnik gdzie ojciec mego szkolnego kolegi dzierzawil majatek ktory kilka razy odwiedzalem i Brzuchowic gdzie bylem na wycieczce harcerskiej. Co prawda jak bylem maly to wynajmowalismy w Brzuchowicach dom na lato, ale to znam tylko z opowiadan. Po poludniu profesor w towarzystwie wspolnego moskiewskiego przyjaciela i jego syna odwiozl mnie na lotnisko i samolot LOT'u odlecial punktualnie. Tak skonczyla sie moja druga wizyta we Lwowie.
|
Stanis³aw Szybalski Punta Gorda, FL 33950 Prawa autorskie zastrzezone 1999 |