VIII Gimnazjum i Liceum im. Króla Kazimierza Wielkiego we Lwowie REFLEKSJA NA SZEŚĆDZIESIĘCIOLECIE Wkroczenie oddziałów Czerwonej Armii do Lwowa poraziło kompletnie polską inteligencję. Najpierw mentalnie, a potem bardzo szybko także ekonomicznie. Ta grupa społeczna była szczególnie przepełniona patriotycznymi nastrojami, z jakimi przystępowaliśmy do wojny i w takich trwaliśmy nadal podczas oblężenia miasta. W tak bardzo zróżnicowanym społeczeństwie tego miasta, nastroje w innych grupach społecznych i narodowościowych były całkiem inne, skore nawet do radości i wręcz zachwytu dla nowej sytuacji. Przynajmniej na początku! Miasto trwało jeszcze niedawno w stanie oblężenia, utrzymując na obrzeżach ciągłą linię frontu. Mimo bombardowań lotniczych, a także systematycznego ostrzału artyleryjskiego Wojsko Polskie oraz inne organizacje paramilitarne, a także cywilni ochotnicy utrzymywali swoje pozycje. Miasto było zdecydowane bronić się nawet na ulicach, gdyby front został gdzieś przez Niemców przerwany. Ludność cywilna - przy wskazówkach wojskowych - budowała w poprzek ulic barykady. W takiej budowie uczestniczyłem osobiście u zbiegu ulic Zielonej i Stelmacha, obok gmachu Akademii Weterynaryjnej. Mimo iż był to teren zwartej zabudowy miejskiej przygotowywano się i tam do dalszej walki obronnej. Pierwszym złowróżbnym zwiastunem, wtedy jeszcze niezupełnie jasnym co do intencji, był przelot ładnego, nowoczesnego samolotu typu PS-84 (licencja USA DC-3), błyszczącego swym aluminiowym poszyciem i oznaczonego czerwonymi gwiazdami. Przeleciał od strony Pohulanki, ponad moim miejscem zamieszkania na Kwiatkówce, w kierunku Skniłowa, ku tamtejszemu lotnisku. Celem oczywistym było wylądowanie tam. Nie umieliśmy sobie wtedy wytłumaczyć powodu pojawienia się tego obcego samolotu nad obleganym miastem, tym bardziej że nasza dość liczna i aktywna artyleria przeciwlotnicza nie oddała do niego ani jednego wystrzału. Dopiero później okazało się, że samolotem tym przyleciała sowiecka delegacja celem pertraktowania z Niemcami w sprawie przejęcia miasta po odstąpieniu ich spod Lwowa. Drugi i już całkowicie jednoznaczny kontakt z sowieckim wojskiem nastąpił 22 września, wkrótce po godzinie czternastej, po uzgodnieniu honorowych warunków kapitulacji przez Dowództwo Obrony Lwowa z Czerwoną Armią. Na Kwiatkówce mieszkałem przy ul. Własny Dom, która zamykała od wschodu pnącą się ku górze ul. Pawlikowskiego. W jej perspektywie zobaczyłem poruszającą się ku miastu ulicą Zieloną kolumnę sowieckich czołgów, z których jeden skręcił natychmiast w naszym kierunku, podczas gdy pozostałe toczyły się dalej w dół. Czołgowi temu z obu jego stron towarzyszyła poruszająca się tyralierą grupa piechoty z karabinami, na których osadzone były charakterystyczne, długie i cienkie bagnety. Od czasu do czasu żołnierze ci oddawali strzały do zaciemnionych czarnym papierem okien, które - zgodnie z obowiązującymi jeszcze podczas ubiegłej wojny zwyczajami, były zamknięte. Miało to sygnalizować, że nikt z tych okien strzelać nie będzie. Tymczasem żołnierze sowieccy spodziewali się, że właśnie spoza tego zaciemnienia może ich ktoś ostrzelać. Nie czekając przeto na taką ewentualność, swoją strzelaniną terroryzowali przestraszoną ludność cywilną, która kryła się raczej w piwnicach. Czołg toczył się powoli, systematycznie w moją stronę, gdy nagle z terenu piaskowni na tyłach naszego domu wyjechał w pełnym galopie wóz wojskowy, powożony przez zdezorientowanego i przerażonego żołnierza polskiego. Wieża czołgu obróciła się powoli ku temu zaprzęgowi i w tym momencie padła z niej seria karabinu maszynowego. Zaprzęg skręcił natychmiast w bok, na niezabudowaną parcelę i dalszego losu nieszczęsnego żołnierza już nie poznałem. Potem okazało się, że identycznie zachowała się już nieco wcześniej wspomniana kolumna czołgów, która na tzw. Górnej Zielonej, na wysokości tamtejszych zbiorników Wodociągów Miejskich, ostrzelała ogniem na wprost wycofującą się ku wschodowi dużą kolumnę zmilitaryzowanej policji konnej. Oczywiście wielu policjantów padło od czołgowych karabinów maszynowych. Takie wiadomości dotarły do nas, a sam później widziałem świeże mogiły, oznaczone wspólnym krzyżem przy dużym zakręcie ul. Zielonej, w pobliżu cegielnianych terenów tzw. Szatelerówki, blisko wysypiska śmieci. Tam też ukryłem wkrótce broń palną oraz białą, własność mego ojca, który nie chciał jej oddać bolszewikom, wbrew ich wezwaniom. A czołg potoczył się dalej, minął nasz dom, wjechał na teren sąsiedniej piaskowni, obrócił powoli swoją wieżę i wypalił z działka w ścianę zamieszkiwanego przez nas domu. Chodziło w dalszym ciągu o zastraszanie ludności. Nie potrzeba opisywać naszego stanu psychicznego w obliczu oczywistego już teraz wroga - i to w sensie podwójnym: jako obcego nam swoją narodowością i jako przeciwnika klasowego. Oba te czynniki dały szybko o sobie znać. Przed ostatnimi wakacjami ukończyłem 3. klasę gimnazjalną i miałem kontynuować naukę w VIII Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Króla Kazimierza Wielkiego. Numer tarczy uczniowskiej - 566. Nie pamiętam dobrze, ale był to chyba początek października, gdy pojawiłem się w swym dawnym gimnazjum w otoczeniu dawnych kolegów i profesorów. Nie wszystkich oczywiście, jako że część z nich opuściła Lwów w obliczu rozgrywających się walk i znalazła się na innych terenach, gdzieś na wschodzie albo już poza granicami kraju. Większość kolegów była jednak ta sama, a nadto doszło kilku nowych. Spośród profesorów brakowało, o ile pamiętam, geografa Tadeusza Dręgiewicza. Był to w ogóle bardzo aktywny działacz sportowy, a „Pogoni" w szczególności. Był także opiekunem przysposobienia wojskowego w naszym gimnazjum. Brakowało prof. Podwapińskiego, który uczył nas wtedy tzw. ćwiczeń cielesnych. Także i on był w jakiś sposób związany z obronnością kraju. Nie było również prof. Jaślikowskiego, który uczył łaciny. Miał za sobą przeszłość strzelecką, jeszcze sprzed I wojny światowej. Brakowało prof. Kmicikiewicza, też geografa, który niezbyt miło zapisał się w mojej pamięci - ale pewnie z mojej, a nie z jego winy. Ale chwalebnie zapisał się podczas wojny, którą spędził w Szwajcarii, prowadząc działalność pedagogiczną wśród internowanych tam naszych wojskowych. Wymienione osoby prawdopodobnie doskonale zdawały sobie sprawę, czym może im grozić ze względu na przeszłość i działalność, zarówno Niemiec, jak i bolszewik. Wiadomo mi, że po wojnie wrócił do kraju z Węgier prof. Dręgiewicz i w Krakowie próbował, oprócz pracy zawodowej, również kontaktu z umiłowanym sportem. Na pewno nie wznowił zajęć po wrześniu '39 docent Czesław Nanke, mianowany wcześniej profesorem Uniwersytetu Jana Kazimierza, ceniony historyk i autor podręczników. Swoim zachowaniem i wyglądem budził wśród nas grozę. Krążyło powiedzonko: Ananke gnębiła Greków, a Nanke gnębi nas! Brakło oczywiście także naszego, bardzo lubianego katechety, ks. Filipa Kmity, który wcześniej zmarł, a nowego nie zdążono przyjąć. I tak byłby niepotrzebny w nowej, sowieckiej szkole! A ta nowa szkoła, to po prostu Szkoła Średnia nr 14 z polskim językiem wkładowym, ale wedle sowieckiej modły - bez łaciny i religii. Z początku władze sowieckie nie miały określonego programu nauczania i zajęcia były prowadzone wedle uznania poszczególnych nauczycieli, z uwzględnieniem aktualnej sytuacji. Szkołą kierował na razie uprzedni dyrektor Alfred Hodbod, z czasem jednak zaczęły się pojawiać postacie reżimowe: przyszła dyrektorka o nazwisku Menis, a także jakiś typ z twarzą kryminalisty, który uzyskał tytuł zawpeda, czyli kierownika pedagogicznego szkoły. Do kompletu dołączyła młoda, potężnie zbudowana, dziadowsko ubrana, ale stale uśmiechająca się zawodowo - komsomołka, która - jak pamiętam - nie znalazła wśród nas żadnego amatora do swojej organizacji. Nie wiem, jak wyglądał ten problem w klasach niższych, możliwe że młodsi ulegali presji. Wszyscy w klasie byliśmy zwarci i wzajemnie ufaliśmy sobie, nie bojąc się wsypy z powodu ujawnianych między sobą poglądów. Z początku ostentacyjnie modliliśmy się w klasie po dawnemu, na początku i na końcu zajęć. Czyniliśmy to sami, bez udziału profesorów, by ich nie narazić na kłopoty. Modlitwa była demonstracyjna, bowiem obracaliśmy się wtedy tyłem do portretu Stalina, który wprowadzono nam dość szybko w miejsce krzyża oraz portretów naszych przedwojennych dygnitarzy. Terror polityczny zaczął się szybko szerzyć w całym mieście, a więc i w szkole. Jednym z jego pierwszych objawów był pamiętny mityng, zorganizowany w kinie „Palące", gdzie spędzono setki uczniów z różnych szkół Lwowa - na temat włączenia do ZSRR terenów tak zwanej Zachodniej Ukrainy, a więc nas wszystkich. Zachowywaliśmy się wtedy głośno i lekceważąco, ale nagle poczułem -jak to się mawia - chłód przyłożonej broni do pleców. Między nami byli przeróżni agenci i donosiciele, w tym także rodzimego pochodzenia, którzy temu nowemu dla nas reżimowi towarzyszyli aż do końca - poprzez służbę w NKWD. W takiej sytuacji nasze zachowanie i ujawnianie przyjmowanej dotąd otwarcie postawy wśród kolegów musiało się zmienić, z zachowaniem jednak naszej koleżeńskiej zwartości, zaufania i solidarności. A było nas w klasie prawie pięćdziesięciu. [...] Moim ówczesnym światem był dom rodzinny oraz szkoła i to, co się z nią wiązało, a więc koledzy i codzienna droga do niej. W sumie był to smutny i skromny świat. Bieda w każdej postaci zaczęła doskwierać bardzo szybko, mimo że już podczas oblężenia wypłacono ojcu trzymiesięczne pobory. Ojciec jako emeryt i to bardzo na ówczesny czas śmierdzącej profesji nie miał szans na dalszą emeryturę lub zatrudnienie. Musiał siedzieć raczej cicho jak mysz pod pudłem, co mu się jednak nie na wiele przydało, ale o tym później. Na razie zaczęliśmy wyprzedawać trwały dobytek domowy - na pierwszy cios poszedł bardzo dobry fortepian firmy Brueder Mikula - Wien. Kupił go oczywiście jakiś bolszewik, bo któżby z Polaków mógł się na to zdobyć? Za uzyskane pieniądze zakupiono zapasy żywności, które w znaczniejszej części zostały zakopane w piaszczystej piwnicy. A sytuacja żywnościowa była coraz bardziej dramatyczna. Brakowało wszystkiego, nawet zwykłego, czarnego i lepiącego się chleba, po który trzeba było wystawać w ogonkach, uprzednio nam nie znanych. Ojciec mój, a na pewno nie tylko on, wyobrażał sobie że wojna nie potrwa długo, że wrócą dawne czasy i zakupione wiktuały wystarczą nam na przeczekanie. Co za okropna naiwność, a równocześnie wiara w to, czego sobie wszyscy życzyliśmy. Niedługo potem poszedł na sprzedaż piękny, duży dywan perski, który zdobił nasz salon. Pojawił się jakiś umówiony sowiecki komandir, zrolował go i wsadził sobie od razu cały ten ciężar na plecy. Reszta trwałego dobytku to już były raczej rzeczy drobne, ale i one były systematycznie spieniężane. Ja i siostra chodziliśmy do szkoły, a ojciec i matka siedzieli w domu. Jednym ze sposobów dorobienia stało się wynajęcie wspomnianego salonu sublokatorom, a byli nimi kolejno niejaki Mandelbaum, uciekinier żydowski z zachodniej Polski, prof. Karliński, a wreszcie pan Lipski i jego rodzony brat Gutman z miasta Łodzi. Prof. Karliński zginął na przełomie marca i kwietnia 1940 r. podczas nielegalnego przekraczania granicy węgierskiej. Był on wtedy komendantem Obszaru Lwowskiego ZWZ-1 w randze pułkownika, o czym wiedział doskonale mój ojciec, także członek tej organizacji. W rzeczywistości nazwisko Karliński było fikcyjne, a chodziło o płk. Władysława Żebrowskiego. O tym wszystkim powiadomiłem swego czasu prof. J. Węgierskiego, który wskazał mi osobę płk. Żarnowickiego w Paryżu. Był on, jak się okazało, adiutantem Żebrowskiego, a przychodził prawie codziennie do naszego domu w sprawach konspiracji. Znałem go więc bardzo dobrze, oczywiście pod innym nazwiskiem. Wszystkie te ciekawe szczegóły można znaleźć w moim artykule pt. Konfrontacja po 55 latach, umieszczonym w „Biuletynie Informacyjnym Żołnierzy Armii Krajowej Okręgu Lwowskiego" nr 1/86. W maju 1940 r. przybyła do Lwowa niemiecka misja repatriacyjna, która ulokowała się w jednej z willi przy ul. 29. Listopada lub jednej z jej przecznic. Codziennie ustawiały się tam tłumy ludzi, którzy usiłowali legalnie wydostać się z sowieckiej rzeczywistości. Nie zabrakło tam także mojego ojca, któremu towarzyszyłem. Tam po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwego SS-owca, w pełnym mundurowym wydaniu, łącznie z charakterystyczną trupią czaszką na zadartej w górę czapie. Wyczyny tej organizacji nie docierały wtedy jeszcze do naszej świadomości i w tym niewątpliwym zbirze czekający w ogonku upatrywali swego zbawcę. Od niego zależało, czy wpuści kogoś z tłumu i umożliwi wyjazd do Generalnej Guberni. Oczywiście działalność tej komisji odbywała się pod ścisłą kontrolą NKWD, które przy tej okazji dowiadywało się o zamierzeniach poszczególnych amatorów opuszczenia sowieckiego raju. Komisja nie pracowała regularnie, nagle przerywała swą działalność bez uzasadnienia oraz informacji o wznowieniu urzędowania. Części petentów udało się faktycznie wyjechać, ale było ich niewielu i brakło wśród nich oczywiście nas. Tymczasem bezpieczeństwo wielu Polaków zaczynało być coraz bardziej zagrożone. Miały miejsce stałe aresztowania i okresowe wywózki. W takiej sytuacji ojciec mój przestał nocować w domu i skorzystał z odważnej gościnności swych kuzynek Sługockich, zamieszkałych przy ul. Chorążczyzny. Ponieważ aresztowania przez NKWD odbywały się z reguły w nocy, można było z dużą dozą uzasadnionej wiary przyjąć, że skoro nie zabrano kogoś w nocy, to dzień może delikwent spędzić bez zagrożenia w swoim mieszkaniu. Na tej zasadzie ojciec mój opuszczał wieczorem dom, a rano powracał, patrząc uprzednio, czy na oknie naszego mieszkania wisi biały ręcznik, wystawiany przez matkę jako znak. Ten system działał przez dłuższy czas i jakoś się udawało. W pewnym momencie ojciec zrezygnował z gościny udzielanej mu przy niemałej dozie ryzyka ze strony samotnych kobiet i pozostał na noc w domu. Tejże nocy przybyło NKWD i ojca aresztowało. Widać było, że dom był obserwowany, a zadenuncjował prawdopodobnie ktoś z bliskiego sąsiedztwa. Przebywał jakiś czas w Brygidkach i na Zamarstynowie, potem oficjalnie wystąpił do nas listownie o dostarczenie ciepłego okrycia i potem ślad po nim zaginął. Próba interweniowania ze strony mojej matki u W. Wasilewskiej nie dała rezultatu, gdyż ta oświadczyła, że takimi sprawami się nie zajmuje. Notabene zamieszkiwała wtedy w willi przy ul. Pawlikowskiego, którą przedtem zajmował prof. Liebich. Wiadomo było z praktyki, że w przypadku aresztowania kogoś NKWD zjawiało się wkrótce po resztę rodziny, którą wysyłano do Kazachstanu lub do innej części ZSRR. Opierając się na tej zasadzie działania NKWD, postanowiliśmy czym prędzej opuścić nasze mieszkanie, zabrać ze sobą co najpotrzebniejsze i przenieść się do naszych znajomych, starszych państwa Mogilnickich przy ul. Chłopickiego na Wulce. Teraz dopiero widzę, że NKWD wówczas nie docenialiśmy, uważając te służby za zbiorowisko prymitywu i sowieckiego analfabetyzmu. Rzeczywistość była zupełnie inna i gdyby chciano nas koniecznie wywieźć, to nie było prawie żadnych trudności, by nas odnaleźć i to bardzo szybko. Była to organizacja olbrzymia i rozległa, angażująca ludzi w swej specjalności wybitnych, i wszechogarniająca nie tylko tereny ZSRR, lecz cały świat. Na terenie Lwowa wiele tej instytucji pomogli nasi lwowscy ludzie, w tym niestety nawet wysokiej rangi oficerowie Wojska Polskiego. Z przerażeniem dowiedziałem się o tym teraz, ze stosownej literatury dokumentalnej. Nawiasem mówiąc, ze względu na stale grożącą wywózkę zaczęliśmy wzorem innych Lwowian zbierać na zapas ciemny chleb i suszyć go na blacie kuchennym. Podobno tak miał się najlepiej utrzymać przez dłuższy czas. Osuszony chleb przechowywaliśmy w przewiewnym worku, a miał on służyć podczas długotrwałej podróży na miejsce zesłania - kiedy to karmiono ludzi soloną rybą. Na szczęście nie musiał być wykorzystywany. Patrząc wstecz należy stwierdzić, że ogromne nadzieje obudziła u nas Lwowiaków wojna sowiecko-fińska i ogarniała nas niezwykła radość, gdy dochodziły - nie bez trudu - wieści o kolejnych klęskach tej „niezwyciężonej armii". Część owych wiadomości uzyskiwaliśmy sami, nasłuchując u wuja Klaudiusza Filasiewicza jego potężnej superheterodyny, której moc nie była jednak w stanie poskromić sowieckiego zagłuszania. Biedny wuj Klaudiusz, będąc na skutek wojennego inwalidztwa potężnie przygłuchawy, włączał radio na cały regulator, co dobrze słyszącym przeszkadzało. Mimo to pewne urywki pocieszających wiadomości z BBC do nas docierały. Jak sobie teraz uświadamiam, wizja pożytecznych skutków klęsk sowieckich w Finlandii była jakby nieokreślona. Pragnęliśmy zniszczenia naszego znienawidzonego okupanta, a o Niemcach oraz ich roli wobec nas w ogóle nie myśleliśmy. Może uważano, że po klęsce ZSRR zwycięstwo nad Niemcami przyjdzie łatwo, albo samo się pojawi. Tylko w jaki sposób? Dodatkowe wiadomości radiowe otrzymywałem poprzez przyjaciela, Jasia Wiktora, u którego nasłuch radiowy BBC był normalnym, codziennym procederem, tak jak w większości domów, w których były aparaty radiowe. Bolszewicy ich nie konfiskowali, ani nie zabraniali ich posiadania, a ograniczali się do skuteczniejszej metody, czyli do stałego zagłuszania. Kilka słów o wspomnianym wyżej moim wuju, inż. Klaudiuszu Filasiewiczu, który był dyrektorem Szkoły Przemysłowej przy ul. Snopkowskiej. Przechodząc tamtędy codziennie podczas wojny, nie mogłem nie wspominać przemiłych dni spędzanych kiedyś u wuja, gdzie bawiłem się doskonale z jego wnukiem Krzysztofem. Wiele do tej zabawy przyczyniał się wuj, który miał bardzo otwarty stosunek do młodzieży i potrafił nam zawsze podpowiedzieć pouczające, a interesujące tematy. Wraz z żoną, ciocią Julcią, zajmował przy Szkole bardzo duże mieszkanie służbowe, wspaniale urządzone i wyposażone w muzealnej wręcz wartości meble, obrazy, lustra, kandelabry oraz przeróżne bibeloty. Wuj był osobą o dużej i szerokiej wiedzy zawodowej i ogólnej. Był chyba jedynym we Lwowie prenumeratorem „Daily Mail", które systematycznie nadchodziło pocztą z Londynu. Był wysportowany i uprawiał dawniej taternictwo w wydaniu wysokogórskim. Sentyment do gór pozostał mu do końca życia, co było przyczyną jego tatrzańskich (i nie tylko) opowieści. Był prawdziwym Europejczykiem -jak by się to dzisiaj powiedziało. W ciągu 1940 roku został ze swego stanowiska zwolniony i musiał się z ul. Snopkowskiej wyprowadzić. Na szczęście był właścicielem dużej kamienicy przy ul. Tarnowskiego 15, gdzie mógł zamieszkać*. W mojej szkole gospodarzem klasy pozostał w pierwszym roku sowieckiej okupacji prof. Jan Zakrzewski, heidelberczyk, człowiek wielkiej wiedzy, kultury, szlachetności i ogłady, którą nam już czwarty rok, ze skutkiem, przekazywał. Nic dziwnego, że Jerzy Janicki w którymś ze swoich wspomnień lwowskich stwierdził, iż uczniowie VIII Gimnazjum mieli wejście na wszystkie lwowskie pokoje, a także na wszystkie uczelnie. Można się więc chlubić przynależnością do tego gimnazjum. Profesor Zakrzewski powtarzał nam stale i nakazywał, chóralnie powtarzać na głos niemiecką maksymę: Dumheit ist die groesste und ansteckendste Krankheit der Welt. Dumheit ist gross wie das Universum**. Nic dodać, nic ująć! Ważność tego stwierdzenia pozostanie chyba do końca świata, a obecnie zbiera szczególne żniwo. Nieodżałowany i niezapomniany przyjaciel młodzieży, prof. Zakrzewski, zdążył jeszcze wypełnić i podpisać nasze świadectwa aż do roku 1940/41, lecz wkrótce zmarł, ulegając zapaleniu płuc. Jego serdecznym druhem i współlokatorem był profesor od matematyki, Michał Gładysz, zupełne zaprzeczenie serdecznie wspominanego Zakrzewskiego. Był on oschły, sztywny, wręcz przerażająco-paraliżujący swym widokiem, a co dopiero odezwaniem. Owszem, był zawsze bardzo elegancko ubrany, tak jak jego przyjaciel, lecz [...] twarz stanowiła nierozszyfrowaną maskę, tylko wyjątkowo się uśmiechającą. Fachowcem był doskonałym, ale każdy z jego byłych uczniów wspomina go jako postać porażającą. Równolegle do Gładysza pojawił się jeszcze inny matematyk o nazwisku Marmol, który czynił matematykę grubo przyjemniejszą. Był to człowiek młody, wysportowany, posiadający jakieś znaczne osiągnięcia w łyżwiarstwie szybkim, kontaktowy i życzliwy dla młodzieży. Dzięki niemu mogę znacznie milej wspominać te wszystkie algebry, geometrie i trygonometrie, jednakże i on geniusza ze mnie w tej dziedzinie nie uczynił. Język polski prowadził nadal prof. Mieczysław Różycki, później zaś pojawił się prof. Henryk Balk, elegancko ubrany i takoż się zachowujący. Nieco literat, nieco poeta i członek Związku Pisarzy Polskich (z ówczesną siedzibą w pałacu Bielskich przy ul. Kopernika), trochę lewicował i jako Żyd był zbliżony do poczciwej Żydówki Cecylii Teichmann, która uczyła nas historii ZSRR. Oboje zginęli za sprawą reżimu hitlerowskiego, z tym że Balk nie dał Niemcom satysfakcji uśmiercenia go, uczynił to bowiem sam wobec siebie, oczywiście już po czerwcu 1941 r. Nie pamiętam już, czy prof. Fortunat Stroński, świadek bierzmowania całej naszej klasy, a wykładowca biologii, działał jeszcze w naszym gimnazjum po wrześniu 1939 r. Chemii uczył nas dr inż. Eugeniusz Turkiewicz, zanim został wywieziony przez tzw. drugich sowietów do Azji, skąd wrócił bardzo późno po zakończeniu wojny. Podobnie było z dr. Kazimierzem Brończykiem, polonistą i romanistą, który mnie nie uczył, lecz przychodził czasami na zastępstwo. Obydwaj byli doskonałymi fachowcami, a także gorącymi patriotami. Brończyk pozostawił kilka patriotycznych, dziś już przestarzałych dramatów historycznych, Turkiewicz zaś opracował podręcznik chemii, dobrze znany dużej części ówczesnej młodzieży gimnazjalnej. Moja droga do gimnazjum prowadziła z Kwiatkówki poprzez górną Zieloną. Ścieżką wśród krzaków i zarośli schodziłem ostro w dół aż w okolice kąpieliska „Zielone Oko" i potem obok potężnego gmaszyska Państwowej Szkoły Przemysłowej. Dalej ulicą 22 Stycznia, obok mieszkania Jasia Wiktora, i nieco w górę - na ul. Dwernickiego. Ulicę tę, w tym także jej mieszkańców (oczywiście tych najważniejszych), opisał dość szczegółowo prof. Tadeusz Riedl w swych lwowskich wspomnieniach***. Pominął jednak w nich zupełnie tak znakomitych mieszkańców tej ulicy, jakimi były rodziny Scottów i Pawłowskich. Scottowie pochodzili z Anglii i za sprawą ropy naftowej trafili do Galicji, pozostając tu do II wojny. We wspólnocie rodzinnej prowadzone były dwa sklepy sprzętu sportowego, a to przy ul. Akademickiej oraz na pl. Halickim. A jakie to były sklepy i jaki tam sprzedawano sprzęt! Jeśli chodzi o mnie, to w tamtych czasach interesował mnie tylko mój rówieśnik i nieziemski batiar lwowski, Elgin Scott, którego fantazję zawsze podziwiałem. Był chłopakiem w dobrym stylu. Być może nie wszyscy znają wojenną karierę Elgina, czyli Inka, jak go powszechnie nazywaliśmy - jako lotnika w Wielkiej Brytanii. Wszystkie swe cechy młodzieńcze spożytkował tam dla chwały naszego kraju. Należy jeszcze wspomnieć, że prawie każdy starszy uczeń VIII Gimnazjum kochał się na zabój, raczej platonicznie, w Haneczce Pawłowskiej, której uroda, sposób bycia i cały styl całkowicie uzasadniały takie właśnie stany uczuć męskiej rzeszy jej wielbicieli. Obie te rodziny, szczególnie Scottów, przynależały do folkloru ulicy Dwernickiego i w żadnym przypadku nie można ich nie wspomnieć. Nasz budynek gimnazjalny zbudowano na przełomie lat 20. i 30. tego wieku, miał wobec tego mniej lat, niż ja ich miałem. Znajdował się po lewej stronie ul. Dwernickiego i miał klasyczny kształt dwuskrzydłowy ze środkową częścią, przeznaczoną m.in. na wejście główne oraz wspaniałą wytworną klatkę schodową. Z tyłu było wzorowe boisko sportowe. W przybudówce po prawej stronie znajdowała się sala gimnastyczna, a w jej głębi scena, na której stał ołtarz, montowany i wysuwany do przodu na obowiązkowe niedzielne msze św. Sama scena była okresowo wykorzystywana do celów kulturalnych, czyli aranżacji związanych ze świętami państwowymi, występów zespołowych, recytacji uczniowskich itp. Czasem gościły tu zespoły zawodowe, zapraszane przez dyrekcję szkoły. Tam też znajdowała się duża pracownia chemiczna, gdzie prof. Turkiewicz eksponował przeróżne reakcje, z których najbardziej interesowały nas te z chloranem potasu oraz sodem i potasem metalicznym, przechowywanym w butlach wypełnionych naftą. Czasem dochodziło - ku naszej radości - do wybuchów, o czym świadczyły wyraźnie plamy na suficie. W części środkowej znajdowała się rezydencja prof. Halaunbrennera, wypełniona masą przyrządów fizycznych ze wszystkich dziedzin tej nauki. Jakiś przyrząd był nawet zamocowany do sufitu i zwisał aż do samej podłogi. Wyróżniały się tam przeróżne maszyny elektrostatyczne, silniki elektryczne oraz aparat do demonstrowania pomiaru prędkości pocisku z broni palnej. W klatce schodowej były ustawione dużych rozmiarów gipsowe kopie rzeźb antycznych, co czyniło schody szczególnie dostojnymi. Przy wejściu do budynku stały z obu stron duże rzeźby z kamienia lub gipsu, a to z prawej strony króla Kazimierza Wielkiego, z lewej zaś królowej Jadwigi. Były koloru białego, z wyjątkiem buta króla Kazimierza, który każdy uczeń wchodzący do szkoły dotykał, co miało przynieść szczęście. Coś tak, jak z nogą św. Piotra w bazylice watykańskiej, z tym że tam częste dotykanie spowodowało, iż noga świętego błyszczy się kolorem brązu, podczas gdy nasz patron miał but dokładnie czarny. Patrząc od zewnątrz, od strony ulicy, w prawym skrzydle znajdowały się pracownie zajęć praktycznych, a mianowicie do obróbki drewna i metalu oraz do budowy prostszych urządzeń mechaniczno-elektrycznych. Byty one doskonale wyposażone w stosowny sprzęt, w ilości umożliwiającej pracę na stanowiskach, wyznaczonych dla każdego ucznia. W lewym skrzydle znajdował się na parterze sekretariat gimnazjum, pokój dyrektora oraz sala konferencyjna. Były tam chyba także jakieś klasy. Całe pierwsze piętro w obu skrzydłach było zajęte na klasy. Część środkową zajmował gabinet geograficzny, czyli królestwo prof. Dręgiewicza, pełne map i plansz, zgromadzonych nawet na drewnianej nadbudówce. Całkiem z lewej strony urządzony był natomiast gabinet rysunkowy, . w którym rezydował prof. Pieniążek, znany przed wojną artysta malarz, zajmujący się strojami ludowymi Podhala, a przez nas haniebnie męczony głupimi dokuczliwościami. Było tam pełno przeróżnego sprzętu, służącego jako modele do rysowania, a to jakieś sześciany i inne bryły geometryczne oraz dzbany, misy itd. Na drugim piętrze mieściły się przede wszystkim gabinety, a więc w lewym skrzydle gabinet, w którym działał dr Stroński. Było tam pełno przeróżnych wypchanych zwierząt, tablic poglądowych, a przede wszystkim klatki i akwaria z żywymi zwierzątkami. Mnie pozostały najlepiej w pamięci te akwaria, w których pływały dość obrzydliwe salamandropodobne, czarne aksalotle z dużymi łbami. Rzekomo mają one taką własność, że odrastają im utracone odnóża. Tak się przynajmniej o nich wtedy mówiło. Wszystko co napisałem, dotyczyło oczywiście stanu przedwojennego, a stan ten utrzymał się z grubsza także za czasów sowieckich, przynajmniej podczas ich pierwszego pobytu w naszym mieście. Oczywiście oprócz ołtarza i królewskich figur, które wraża łapa szybko zlikwidowała. Natomiast przez długi czas utrzymał się orzeł polski w postaci płaskorzeźby znajdującej się na fasadzie, wysoko ponad wejściem głównym. Widocznie jego usunięcie wymagało poważniejszych działań, na które przez pewien czas się nie zdecydowano. [...] Zgodnie z sowieckim systemem gimnazjum stało się 10-klasową szkołą średnią, czyli że w 1939 roku znalazłem się w klasie ósmej. W szkole panował nastrój niezwykłego załamania i ogólnego sprzeciwu wobec nowej rzeczywistości. Nasz sprzeciw był oczywiście i w formie, i w skutkach nader mizerny, jednakże temu załamaniu miał przeciwdziałać. W szkole sowieckiej doszły nam nowe przedmioty, a mianowicie literatura rosyjska i ukraińska, natomiast łacina i klasyka w ogóle nie były bolszewikom do niczego potrzebne. Te nowe ignorowaliśmy ostentacyjnie, przeto wyniki były na świadectwach raczej marne. Na szczęście uczyli nas tych przedmiotów lwowscy profesorowie, bowiem brak było prawdziwych fachowców z tej dziedziny, ci zaś zetknęli się z oboma językami w różnych okolicznościach. Języka rosyjskiego uczył nas prof. Czarnecki, który właściwie był profesorem śpiewu i prowadził także chór szkolny, a języka rosyjskiego nauczył się w niewoli. Ukraińskiego uczył nas biedny staruszek, którego prześladowaliśmy skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniem i wykrzykiwaniem podczas lekcji Dżunglas! W gruncie rzeczy był to przykry sposób wyrażania naszego negatywnego stosunku do tego języka. Zaraz na początku roku szkolnego wypisałem ołówkiem chemicznym na pulpicie ławki hasło Lecieć, a nie dać się mijać! Były to słowa naszego hymnu lotników, które odbieraliśmy jako wezwanie do wspólnego deklarowania się na rzecz wolności naszego kraju. Wyrysowałem ponadto trzy skrzyżowane sztandary, a to na środku polski, po bokach zaś brytyjski oraz francuski. Takie było nasze credo, zanim się Francja haniebnie załamała. Uświadamiam sobie, że jako wroga dostrzegaliśmy wtedy tylko ZSRR. Cieszyliśmy się, gdy dochodziły pomyślne wiadomości o sukcesach zachodnich aliantów, ale na co dzień problem Polska-Niemcy jakby nie istniał. W ucieczce do Gubernatorstwa upatrywano ratunek. Brak było realnego, szerszego widzenia, jakie winno było cechować nawet nas, szesnastolatków, a co dopiero ludzi dorosłych. Z chwilą odstąpienia Niemców od oblężenia Lwowa problem niemiecki w tym złym i groźnym sensie przestał być istotny. Na co dzień dotykała nas nienawistna obecność wschodniego okupanta i przysłaniała to, czego w tym czasie Niemiec dokonywał na innych zajętych terenach Polski. Taki stan nastrojów pozostał do chwili ucieczki bolszewików z naszego miasta w czerwcu 1941 r., co przeżywaliśmy jako triumf, ciesząc się zresztą bardzo krótko z wkroczenia Niemców. Do takiego stanu umysłów doprowadził nas bolszewizm, a do mrocznej i ponurej sytuacji dojrzeliśmy zwłaszcza, gdy nasiliły się aresztowania i zaczęły następować kolejne wywózki ludności do Kazachstanu i innych rejonów azjatyckich posiadłości ZSRR. Kiedy groźby te zaczęły nas coraz bardziej otaczać, nie było miejsca w szkole na „psie figle", dni stały się szare, wyprane z wszelkiego powabu. Radio dostarczało nam, oprócz propagandowych audycji w obcym języku, co najwyżej piosenki radzieckie - nawet melodyjne i łatwo wpadające w ucho - ale powtarzane równocześnie przez maszerujące po ulicach miasta kolumny czerwonoarmiejców, stawały się dla nas niestrawne i odpychające. Pamiętam, jak z prawdziwą radością przyjęliśmy pewnego razu występ naszych kolegów, nie pomnę już z jakiej okazji, ale na poziomie prawie przedwojennym, który oderwał nas na chwilę od narzucanej nam nachalnie sowieckiej pseudokultury. Upatrywałem w tym rękę prof. Balka, który mimo swej lewicowości ujawniał poczucie europejskiej kultury, usiłując nam ją wówczas przekazać. Późniejszy aktor teatrów łódzkich oraz kilku filmów, Julek Przybylski, pięknie recytował stosowne wiersze, wolne od obrzydliwej propagandy, Żyd zaś nazwiskiem Chajes zagwizdał doskonale tango Jalousie. Jak widać, program był urozmaicony, skutecznie odrywający nas od rzeczywistości. W miejsce kolegów, których brakło w pierwszym roku sowieckiej szkoły, przybyło kilku nowych, z którymi się szybko zaprzyjaźniliśmy. Niedaleko za mną siedziało dwóch byłych kadetów, a to Jurek Horwath oraz Henek Nieckuła, obaj z I Korpusu Kadetów im. J. Piłsudskiego we Lwowie. Jurek był mi dobrze znany już ze szkoły powszechnej, Henek zaś był dla mnie zupełnie nowy, ale od razu został zaakceptowany przez otoczenie. Jurek nosił swój dawny płaszcz kadecki, jednak nie spięty regulaminowo w pasie, lecz puszczony luźno, tak jak by ujawniał w ten sposób, że dawny regulamin już niestety nie obowiązuje. Tymczasem wewnętrznie Jurek pozostał mu wierny aż do końca swego krótkiego życia, kiedy to w 1944 r. zginął w partyzantce pod kulami NKWD. Wraz z mym przyjacielem, też już nieżyjącym Jasiem Wiktorem - synem wykładowcy Szkoły Przemysłu Artystycznego przy Szkole Przemysłowej, zwanej też Techniczną - zająłem, tak jak i przedtem, miejsce w pierwszej ławce trzeciego rzędu, a więc blisko okien. [...] W pierwszej ławce, ale pierwszego rzędu zasiedli dwaj klasowi geniusze, a to Marceli Funkenstein oraz Dyzio Mandel. Oni wiedzieli zawsze wszystko i umieli odpowiedzieć na najtrudniejsze pytania z każdej dziedziny. Był to wynik zarówno wrodzonych zdolności, jak i stałej, systematycznej pracy, do której skłaniali ich rodzice. Żydowska proweniencja mogła czynić utrudnienia w przyszłym ich zawodowym życiu, przeto roztropność i zapobiegliwość rodzinna nakazywała uzyskiwanie najwyższych osiągnięć w nauce. I to im się udawało! Obaj cieszyli się naszą ogólną sympatią jako koledzy do nauki i zabawy. Nigdy nie było żadnych problemów z tytułu ich żydowskiego pochodzenia, nawet potem, na początku niemieckiej okupacji, zanim wyłączono ich z naszej obywatelskiej wspólnoty. Spośród innych kolegów należy wymienić Staszka Przybyłowskiego, któremu zawsze zazdrościliśmy, że mieszkając naprzeciw gimnazjum mógł przychodzić na lekcje w obowiązkowych pantoflach oraz bez płaszcza, bez konieczności korzystania z szatni zlokalizowanej w piwnicy. Tercjan, groźny pan Gulewicz, nie wpuszczał nikogo, kto pantofli nie posiadał i, aby wziąć udział w lekcjach, uczeń był zmuszony wystąpić w skarpetkach. Można sobie wyobrazić jakie było to upokorzenie, ale trudno. Innym niezapomnianym kolegą był Stefan Otto, zwany „Szczepciem", który swym bałakiem doprowadzał do osłupienia najbardziej rodowitego Lwowiaka. Można sobie tylko wyobrazić, jak w takim wydaniu brzmiał w szkole język Goethego - przy tym akcencie i tej wymowie! Obydwaj koledzy zginęli w partyzantce, i to bodajże podczas tej samej akcji. Najbardziej byłem jednak związany z Jasiem Wiktorem i po południu zaglądałem prawie codziennie do jego domu, gdzie byłem zawsze serdecznie przyjmowany przez jego rodziców oraz trzy ciotki, wspólnie zamieszkujących willę przy ul. 22 Stycznia, na małym wzgórku, tak że wchodziło się do niej po kilkunastu schodkach. Wspomniane ciotki, nie mając własnych dzieci widziały w Jasiu - jak się to mówi - Pana Boga, i część tego ich podziwu przechodziła automatycznie na mnie, jako na jego przyjaciela. Szukając byle jakiego dochodu zatrudniłem się podczas wakacji w przedsiębiorstwie Remontna Kontora jako pomocnik murarski. Było to jeszcze przed aresztowaniem ojca, ale przez jakiś czas mało się z nim widywałem. Zanim wrócił z nocowania poza domem, ja już byłem w pracy. Chodziłem do niej w okolice Teatru Wielkiego, gdzie remontowano stary dom żydowski. Zajęciem moim było wynoszenie w wiadrze gruzu, co nie było dla mnie lekkim zajęciem. Za tak prymitywną pracę otrzymywałem marne wynagrodzenie, ale zawsze trochę grosza do domu przynosiłem. Po aresztowaniu ojca poszedłem do pracy razem z Jasiem Wiktorem - na dawnej, rozpoczętej jeszcze przed wojną budowie kościoła św. Wincentego a Paulo naprzeciw Szkoły Przemysłowej. Teraz, w bolszewickich czasach, urządzono tam bazę warzywno-owocową, a naszym zajęciem było plantowanie ziemi. Do pracy brałem jakieś pożywienie, a ponieważ nadal były kłopoty z chlebem, przynosiłem garnuszek wypełniony nieskomplikowaną strawą, którą po podgrzaniu konsumowałem w domu Jasia. W sąsiednim domu mieszkał wtedy nasz profesor E. Turkiewicz, potem ulokował się tam obecny kustosz Muzeum Czartoryskich w Krakowie prof. Zdzisław Żygulski jr, a także uciekinierzy. Na marginesie trzeba wyjaśnić, że uciekinierów z zachodniej Polski, czyli po rosyjsku bieżenców, było wówczas we Lwowie bardzo dużo. Część tych nieszczęsnych ludzi jeszcze jesienią 1939 r. powróciła przez zieloną granicę do Guberni, część pozostała we Lwowie i usiłowała wrócić do swych rodzin poprzez Komisję Repatriacyjną. Z tych część została wywieziona na dalekie tereny ZSRR, jako element niepewny politycznie i społecznie szkodliwy. [...] W nowym roku szkolnym 1940/41 przybyły nam jeszcze dwa dodatkowe, typowo sowieckie przedmioty, a to: darwinizm oraz zajęcia wojskowe, czyli wojennaja podgotowka. Na pierwszym tłukliśmy teorię badacza z wysp Galapagos, ale na dodatek doszli jeszcze Mendel, Miczurin oraz Łysenko, którego poglądy nie były traktowane jako teoria, lecz prawda objawiona przez Partię. Na zajęciach wojskowych uczyliśmy się UWS, czyli Ustaw Wojennoj Służby, a więc regulaminów wojskowych. Ponadto musieliśmy rozebrać na kawałki i złożyć kompletnie karabin typu 1894/32 (nie jestem tych cyfr już pewien) oraz umieć każdą część nazwać po rosyjsku. Ponadto nauczono nas obchodzenia się z granatem typu F-1. Byliśmy w ten sposób przewidziani do działań partyzanckich, jakie były prowadzone podczas wojny przez naszych rówieśników na terenach zajętych przez Niemców. Załamującymi przeżyciami były dla nas wszystkie sowieckie uroczystości, w których musieliśmy brać udział. W rachubę wchodziły nie tylko okropne mityngi, pełne kłamstw i głupoty. Jeszcze gorsze były manifestacje, podczas których musieliśmy nosić przerażające feretrony z gwiazdami, hasłami, portretami Lenina, Stalina i innych dostojników reżimowych. Było to tak strasznie przeciwne naszym przekonaniom i wstydziliśmy się jeden przed drugim, gdy nas tym paskudztwem obarczono. Te komunistyczne relikwie nauczyliśmy się podrzucać w bramach i za płotami podczas przemarszu przez miasto. Później jednak znaleziono na to sposób i ścisłe rozrachowanie nas z wręczonych emblematów bolszewizmu. Warto wspomnieć -jako że życie jest pełne paradoksów - iż te obrzydliwe portrety sowieckich prominentów stanowiły dobry, często jedyny dochód artystów-malarzy, tych nie najwyższej klasy oczywiście. Młodzież portretami pogardzała, starsi zaś je produkowali. A między nimi występowało bolszewickie hasło: byt określa świadomość. Co za upokorzenie dla jednych i drugich! Sytuacja zaopatrzeniowa była w 1940 r. nadal fatalna. Nie było ani jedzenia, ani odzieży, ani butów. Rzekomo było tak również w Kijowie, oprócz Moskwy, gdzie ponoć było wszystkiego w bród. Byliśmy niedożywieni oraz w coraz okropniejszych ubraniach i płaszczach, przedwojennego naturalnie pochodzenia. Rok 1941 przyniósł w tej dziedzinie wyraźne zmiany. Im było bliżej wiosny, tym więcej zaczęło się pojawiać towaru, przedtem zupełnie deficytowego. Zaczęły się pokazywać nawet takie towary jak słodycze w postaci cukierków i czekoladek, a także różnych wypieków, sprzedawanych w Chlibo-Bułocznej przy ul. Akademickiej - dawnym sklepie Wacława Kuchara z artykułami sportowymi. Pojawiły się jakieś ubrania i buty, bardzo zgrzebne, ale jednak. Pokazały się ponadto używki, jak przeróżne alkohole, w tym Sowieckoje Szampanskoje, papierosy, kawa, herbata, nie mówiąc o najzwyklejszej wódce. Szczególnie bogaty asortyment wszelkich towarów zapamiętałem w związku ze świętem 1 Maja. Mimo wyraźnej zmiany, rzeczywistość polityczna pozostała bez zmian. Do Lwowa przybyło jeszcze więcej tzw. ludzi radzieckich, którzy swym wyglądem i zachowaniem bardzo odstawali od ludności rodzimej. Lwów wypełnił się jeszcze większą ilością wojskowych. Wszystkie byłe koszary polskie zostały zajęte przez poszczególne oddziały rodzajów broni. Duża część komandirów - bo oficerów wtedy jeszcze w Czerwonej Armii nie było - mieszkała prywatnie lub samodzielnie, w zajętych siłą kwaterach. Nie wiem dlaczego, ale całe to towarzystwo ćwiczyło od najelementarniejszych ruchów i czynności począwszy, także na ulicach i placach oraz w Parku Stryjskim. Na śmiech się zbierało, gdy się obserwowało tych prymitywnych ludzi, często skośnookich, o żółtej cerze, upstrzonej bywało typowymi, azjatyckimi dziobami, którzy nie byli w stanie pojąć, że lewa noga-prawa ręka itp. Umundurowanie mieli jeszcze zimą '40 r. bardzo kiepskie, buty były prawie z reguły nie-oczyszczone i w fatalnym stanie. Zamiast płaszczy nosili najzwyklejsze kufajki, a na głowie obrzydliwe budionki, symbol bolszewizmu jeszcze z czasów Rewolucji. Tylko dół butów był wykonany ze skóry, natomiast cholewka była z jakiegoś impregnowanego płótna. Wtedy noszono jeszcze granatowe spodnie do zielonych rubaszek, a płaszcze, jeśli występowały, były z reguły nieobrębione i postrzępione. Na Persenkówce, na tyłach Targów Wschodnich, urządzono olbrzymi plac, na którym ustawiono setki samochodów ciężarowych marek ZIS-5 oraz GAZ-AA. Była to techniczna starzyzna, ale jednak poruszały się i swoja, rolę jakoś spełniały. Stały na kołkach, tak że koła znajdowały się w powietrzu. Chyba chodziło o to, by opon nie obciążać niepotrzebnie. Każda z nich była ponadto pomalowana wapnem na biały kolor, co z kolei miało prawdopodobnie chronić przed działaniem słońca. Bardzo raziły nas olbrzymie litery oraz cyfry wypisane białą farbą na burtach, w charakterze numerów rejestracyjnych. Drugi plac był zastawiony bardzo dużą ilością równiutko ustawionych czołgów typu T-26, które swą ilością oraz wyglądem czyniły na nas wrażenie, aczkolwiek mówiło się, że jakość tego sprzętu była bardzo kiepska. W pierwszych miesiącach 1941 r. została przeprowadzona prawdopodobnie jakaś reforma wojskowa, rzekomo w wyniku krytycznej oceny kampanii fińskiej. Fakt faktem, że zarówno żołnierze, jak i komandirzy otrzymali nowe, solidne mundury, a także czapki uszatki, które zastąpiły prawie w zupełności wspomniane budionki. Zaskakujące były przeróżne elementy skórzane, jak pasy, koalicyjki, mapniki itp. Były nowiuteńkie i bardzo zadbane. Nie spotykano już wtedy pasów parcianych. Wydaje mi się, że w tym okresie zaczęło się obowiązkowe salutowanie zwierzchników. Szczególnie zadbani byli i zachowywali się należycie młodsi komandirzy, którzy nosili nawet coś w rodzaju białego żabotu, który przepisowo wystawał ileś tam milimetrów ponad stojący kołnierz rubaszki. To było już zupełne novum. Zarówno w zimie, jak i potem, już wiosną uwijały się nad miastem ćwiczące samoloty myśliwskie 1-16 oraz 1-153. Potem pojawiły się latające wyżej i nie bardzo dobrze widoczne najnowocześniejsze samoloty, chyba typu JAK oraz IŁ-2. Znikły zupełnie nieruchawe TB-2, zwane przez nas „latającymi trumnami", które we wrześniu '39 pełniły stalą służbę transportową ze wschodniej Ukrainy do Lwowa. Co prawda przyzwyczailiśmy się już nieco do nowej rzeczywistości, albo te ewidentne zmiany tak zadziałały psychicznie, że nastrój w mieście, a także i w szkole stał się nieco lepszy. Od nowego roku szkolnego przyszli następni nowi koledzy, w tym tak miły „Toni", czyli Antoni Dorozik. Ponadto pojawiły się dziewczęta, przeniesione z innych lwowskich szkół, jako że szkoła średnia typu sowieckiego była koedukacyjna. Przyszła m.in. Maria Feczko, Eulalia Schaffer, Stopczyńska oraz Komenda, a także drobniutka Żydówka o nieznanym mi już nazwisku. Zwana była „Szpileczką" nie tylko ze względu na wzrost, ale przede wszystkim z powodu ciętego języka w prowadzonej ze mną w gazetce szkolnej dyskusji na temat roli kobiet w nowoczesnym społeczeństwie. Miała ona oczywiście na myśli społeczeństwo sowieckie, przeto ruszyłem do boju i ta pisana dyskusja trwała jakiś czas ku wielkiej radości reszty klasy. Zajęcia z tzw. fizkultury, czyli gimnastyki, prowadził z nami młody człowiek nazwiskiem Jamioł lub Jemioł. Ze względu na swój wiek oraz naturę łatwo uzyskał z nami dobry kontakt, tym bardziej że po południu prowadził zajęcia nadobowiązkowe z tzw. przyrządówki. Były to ćwiczenia na kółkach, na ręku oraz na innych jeszcze przyrządach, wymagających sporej siły i wytrwałości w trenowaniu. Kilku moich bliskich kolegów intensywnie ćwiczyło, ja natomiast przychodziłem na te zajęcia dla towarzystwa. Zwyczajem stało się, że po ćwiczeniach pan Jamioł szedł z nami na ulicę Akademicką i tam uprawialiśmy jakąś marną namiastkę przedwojennego corso*. Była to dla nas nie byle jaka przyjemność oraz zaszczyt chodzić ze swym nauczycielem „za pan brat", tym bardziej że częstował nas papierosami, a to miało z nas czynić ludzi już całkowicie dorosłych. Dziwny nieco był ten układ ale widać było, że panu Jamiołowi on odpowiada, nie mówiąc o nas, dalece usatysfakcjonowanych. Zjawisko to wnosiło jakieś odprężenie od szarzyzny codziennej, przeżywanej w domu i szkole. Potem doszły jeszcze różne romans z koleżankami, a te, wiadomo, zmieniaj ostrość i barwę widzenia. Po jakimś czasie zaczęliśmy się kręcić, właściwie bez celi po Parku Stryjskim i uprawiać mniej lub bardziej ostre walki grup młodzieżowych Chyba chodziło właśnie o te dziewczyny. Nigdy nie osiągnęliśmy jednak takich sukcesów, jakie uzyskała tzw. banda Rudego Dżima, zachowująca się w parku bardzo głośno, władczo i fizycznie przekonywująco. Jak widać, mimo ciężkich czasów budziła się młodzieńcza fantazja i świat nieco poróżowiał. Dużą przyjemnością była możliwość odwiedzenia Polskiego Teatru Dramatycznego przy ul. Jagiellońskiej, gdzie rej wodził Władysław Krasnowiecki. Zobaczyłem tam już kilka pięknych spektakli, które nasz smutny ówczesny los łagodziły polskim słowem, dobrym tekstem i europejską kulturą. Sowieckie instancje partyjne wiedziały, jak można Polaków ułagodzić, a niektórych nawet kupić. Z takich cieplejszych powiewów kultury muszę wspomnieć wiersz, jaki znajdował się w naszej, sowieckiej wprawdzie, wydanej w Kijowie, książce do języka niemieckiego. Była ona przepełniona komunistyczną propagandą w rodzaju: Anna Pauker, eine junge rumanische Lehrerin** itd. w podobnym stylu, jednak wspomniany wiersz tak bardzo odstawał od reszty tekstów, że dziw brał, iż się tam w ogóle znalazł. Był to chyba utwór Rilkego, a brzmiał: Es war ein Tag wie die Tagen alle, die herbstlich wolkten. Tur gingen zu, und dann kamst Du...*** Tyle mi zostało w pamięci po prawie sześćdziesięciu latach, ale na pewno nie bez powodu. W wierszu tym czuło się ciepłe, dobre, ludzkie uczucia, których byliśmy systematycznie pozbawiani na rzecz radzieckiej ojczyzny, gdie tak wolno dyszyt cziełowiek. Prawie do wszystkich przedmiotów dostaliśmy podręczniki w języku polskim, drukowane w Kijowie, przy czym te do wiedzy ścisłej były neutralne, natomiast np. literatura polska była wypełniona tylko takimi tekstami, które krytykowały szlachtę, kościół, a gloryfikowały Gromadę Grudziąż oraz innych lewicujących dość skrajnie autorów. Nic w tym dziwnego, zaskoczyło mnie tylko to, że takowe książki jeszcze w ogóle się zachowały po zlikwidowaniu Autonomicznego Okręgu Polskiego ze stolicą w Marchlewsku na Ukrainie. Chyba, że były to wznowienia. Coraz powracam myślami do swych ówczesnych kolegów z rodzimej i równoległej, tzw. francuskiej, klasy. Dobrze wspominam Jurka Pluttera oraz Wojtka Bińkowskiego. Byli to harcerze, a równocześnie nierozłączni koledzy. Z grupą innych harcerzy pełnili we wrześniu '39 służbę wartowniczą przy jakichś obiektach wojskowych. Obaj już nie żyją. Nie żyje także Adaś Baron, za którym wstawiałem się często barwnymi przemówieniami do księdza katechety F. Kmity. Podczas wojny znalazł się w partyzantce, chyba AL, potem bowiem został adiutantem późniejszego marszałka Roli-Żymierskiego. Spotkałem go zaraz po wojnie w Krakowie, gdzie występował w bardzo eleganckim mundurze oficerskim, bodajże w randze porucznika. Ojciec jego był przedwojennym oficerem. Po wojnie Adaś znalazł się we Wrocławiu i tam był znanym ginekologiem, a także aktywnym członkiem stowarzyszenia Lwowiaków. Czytałem jego lwowską poezję, pisaną nb. po wojnie. Była zupełnie dobra i oddawała jego serdeczną więź z naszym miastem. Jeśli chodzi o harcerstwo, to przy VIII Gimnazjum działała I Lwowska Drużyna Harcerska, założona chyba w 1910 r. przez A. Małkowskiego. Za moich czasów należało do niej wielu kolegów. Ci starsi to byli zastępowi, przyboczni w stopniach ćwika lub harcerza orlego, drużynowym zaś był dużo od nas starszy, Harcerz RP nazwiskiem Brylak. Drużyna była w kontakcie z jakimś bardzo starym panem, zamieszkałym w Brwinowie pod Warszawą, weteranem harcerskim z naszej drużyny. Naszej, bo i ja do niej przez jakiś czas należałem, w zastępstwie przemiłego, nieco starszego kolegi nazwiskiem Krzyworączka. Był pełen fantazji i wspaniałych pomysłów, czyniących harcerstwo ciekawym, pouczającym i pożytecznym. O ile dobrze pamiętam, tylko ta drużyna nosiła we Lwowie prawdziwe kapelusze skautowskie, takie jak Baden Powell, jednakże z jednej strony podgięte, tak jak to było na początku harcerstwa w Polsce. Ze względu na miejsce zamieszkania Jasia Wiktora ul. Snopkowska była terenem naszych działań pozaszkolnych, gdzie stykaliśmy się z kolegami z tej samej klasy oraz innymi, czasem nieco starszymi, którzy się jakoś o naszą gromadę ocierali. Bardzo dobrze wspominam Tolka Gluzińskiego, późniejszego trenera narciarskiego i poetę, zmarłego na zawał w Zakopanem. Znałem także jego starszego brata, także bardzo miłego i ustatkowanego, a także niejakiego Madurowicza, syna mojego nauczyciela języka ruskiego w Ćwiczeniówce. Pamiętam także niejakiego Biesiadeckiego, Idzikowskiego zwanego „Tuptusiem" oraz Kuchara, z tej znanej, sportowej rodziny. Grupa nasza była raczej poważna, o intelektualnym zacięciu. Na pewno była to w dużej mierze zasługa naszych pedagogów z VIII „budy". różną wiosną 1941 r. można było zaobserwować, a raczej usłyszeć, długotrwałe, nocne przemieszczania sowieckich czołgów. Równocześnie pojawiły się komunikaty TASS, czyli oficjalnej sowieckiej agencji informacyjnej, dementujące pogłoski o rzekomych ruchach wojsk sowieckich na terenie dosyć bliskim granicy z Niemcami. Była to oczywiście bujda, jako że przez dłuższy czas nocne przemarsze i przejazdy po ul. Stryjskiej były tego ewidentnym zaprzeczeniem. Wydaje mi się, że świadectwa szkolne otrzymaliśmy wówczas nieco wcześniej i być może z tego powodu nie były one sporządzone na urzędowym, nędznym formularzu, tak jak miało to miejsce w roku ubiegłym. Tym razem każdy z nas musiał według wzoru sporządzić odręcznie formularz na papierze kratkowanym i, rzecz charakterystyczna, że wypełnialiśmy go w języku polskim, a noty wpisał ktoś z naszych pedagogów, chyba jeszcze prof. J. Zakrzewski, także po polsku. Poprzedni formularz był sporządzony w języku ukraińskim i w takim też zostały naniesione noty. Tamten podpisał dyrektor A. Hodbod, ten ostatni zaś już sowiecka dyrektorka Menis. 22 czerwca '41, będąc rano u Jasia Wiktora, dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Ogarnęła nas olbrzymia radość, wiedzieliśmy bowiem, że teraz to już musi się coś stać dla nas istotnego. Mniej zachwyceni byliśmy, gdy premier brytyjski W. Churchill zapowiedział w tym dniu, że wróg Niemiec staje się automatycznie brytyjskim sojusznikiem. Potem przyszły niemieckie naloty, a wreszcie ostrzał artyleryjski. W pewnym momencie wystąpiła wśród bolszewików panika i całe rodziny, ulokowane na autach wypełnionych piernatami i tobołami, kierowały się ku ul. Łyczakowskiej, zwanej potem z tego powodu „ulica Dawaj nazad”. Niemiłym zjawiskiem był rabunek magazynów i sklepów, dokonywany przez rozwydrzony tłum, kiedy to przez kilka godzin, wśród dymów pochodzących ze zbombardowanych domów, nastała złowroga cisza. Na drugi dzień wojska niemieckie wkroczyły bez walki do Lwowa i około godziny 10 widziałem już ku memu zdziwieniu kolumnę stosownie ubranych Niemców, oczywiście wojskowych, idącą na kąpielisko „Świteź", by się wykąpać. Wyglądało to wręcz beztrosko, a tymczasem w mieście działy się przerażające sceny, kiedy to Lwowiacy poszukiwali swych bliskich we wszystkich więzieniach. Po prostu przed ucieczką ze Lwowa NKWD wymordowało w sposób bestialski setki więźniów. Taki był widocznie rozkaz, albowiem to samo działo się w dalej na wschód położonych miastach, jak Złoczów, Tarnopol i chyba jeszcze dalej ku Ukrainie. Tak to przed 60 laty zakończył się sowiecki pobyt we Lwowie, rozpoczęty w pamiętnym, tragicznym wrześniu 1939 roku. Kraków, w maju 1998 * Corso - przedwojenny zwyczaj wieczornych spotkań towarzyskich i spacerów młodzieży lwowskiej wzdłuż ulicy Akademickiej.
* Klaudiusz Filasiewicz osiadł po ekspatriacji w Gliwicach i został profesorem Politechniki Śląskiej.
ADAM TROJANOWSKI, ur. 1923 w Krakowie. Ukończył szkołę powszechną i VIII Gimnazjum we Lwowie (w r. szk. 1939/40 14. Szkoła Średnia), matura po wojnie w Krakowie. Studia na Wydziałach Politechnicznych AGH, dyplom inż. mechanika w 1951. Pracował w Krakowie jako konstruktor maszyn odlewniczych oraz projektant w specjalistycznych biurach projektowych, kierownik Ośrodka Konstr.-Badawczego przy Fabryce Maszyn Odlewniczych. Prowadził za granicą nadzory montażu i uruchomienia odlewni. Ekspert handlu zagranicznego i stypendysta UNESCO, tłumacz j. niemieckiego i serbo-chorw. w dziedzinie techniki. Od 1981 na emeryturze. |