Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Karolek

Dla mnie i mojej siostry Hanki najbardziej “atrakcyjnym” dorosłym, pojawiającym się stale w naszym dziecinnym życiu, był brat naszej mamy – Karolek Lang. Nie nazywałyśmy go nigdy wujem, lub wujkiem, lecz nieodmiennie aż do końca jego życia Karolkiem. Był młodszy od mamy o jakieś pięć lub sześć lat i, choć fizycznie, zwłaszcza jeśli chodzi o rysy twarzy, do niej podobny, całkowicie różnił się od niej usposobieniem i charakterem. Niewysoki, bardzo szczupły, o świetnie prezentującej się sylwetce, bardzo przystojny i ze wspaniałym, często pojawiającym się szelmowskim uśmiechem. Gęste, świetnie układające się włosy, doskonale przylegające do jego zgrabnej głowy pięknie posiwiałej, gdy jeszcze był całkiem młody, w wieku trzydziestu kilku lat, dlatego już nie pamiętam go jako nie siwego.

Karolek, ten młodszy brat dwójki bliźniaczek, Róży i Marylki, w czasie I wojny światowej jako siedemnastolatek wstąpił do Legionów Piłsudskiego i bił się ponoć bardzo dzielnie. Ciężko ranny w którejś z bitew nie powrócił już na front. Na skutek postrzału noga jego, jakkolwiek wyleczona, na zawsze pozostała już krótsza od drugiej. Mimo tego, jego “utykania” prawie się nie dostrzegało. Twierdził, że dzięki profesji tancerza, którą obrał nieco później, tak potrafił nogę naciągnąć w biodrze, że prawie zrównał ją z drugą.

Ten młody, pełen życia i fantazji chłopak, typowy, jak się wówczas mówiło, lekkoduch, żyjący z dnia na dzień, nie myślący o przyszłości, musiał swej mamie, a mojej babci, przysparzać nie mało zmartwień i kłopotów, gdy została wdową. Zapisany na lwowską Politechnikę, rzadko chyba na tej uczelni się pokazywał, oblewał większość egzaminów i w rezultacie nigdy jej nie ukończył. Mając wrodzone zdolności taneczne stał się tzw. tancerzem salonowym (dziś mistrz tańców towarzyskich ). Ożenił się, jak na tamte czasy młodo, w dodatku bez grosza przy duszy, z Janiną Strieglówną, dziewczyną śliczną i zgrabną, o uzdolnieniach i skłonnościach jeśli chodzi o styl życia podobnych do jego. Razem stworzyli Duet Salonowy Ninon & George ( zgodnie z posiadanymi przeze mnie afiszami ) i rozpoczęli życie barwnych motyli nie znających kresu dnia, nie troszczących się o dzień następny. Angażowali się w nocnych lokalach typu lwowskiego “Dancing Oaza”, wyjeżdżali na występy do podobnych lokali w innych miastach Polski, a nawet do Berlina. Potem stworzyli małą szkołę taneczną, którą prowadzili w sezonach letnich i zimowych na podstawie umowy z Domem Zdrojowym w Krynicy. Zarabiali dobrze w krótkich okresach zawartych umów, ponieważ jednak od razu wszystko wydawali na bardzo elegancka i drogą garderobę, którą zmieniali co sezon, wystawne kolacje i zabawy z przyjaciółmi, w okresach nie będących tzw. sezonem powracali do Lwowa, do jednopokojowego mieszkania matki Żanety przy ul. Żyżyńskiej (krótka ulica, równoległa do ulicy Snopkowskiej), ponieważ własnego nie mieli i najzwyczajniej w świecie “klepali biedę”.

Beztroskiemu, nieodpowiedzialnemu i tak bardzo różniącemu się od własnego stylu życia bardzo niechętnie przyglądał się mój, bardzo pracowity ojciec, który zresztą swego stosunku do czarującej lekkomyślności swego szwagra nie ukrywał przed nim samym ani przed mamą.

Zupełnie inaczej patrzyłyśmy na Karolka i Żanetę my obie z Hanką. Każde ich pojawienie się w naszym domu witałyśmy radosnymi okrzykami, wiedząc już z góry, że czeka nas wspaniała, ciągle inna zabawa. Podczas gdy Żaneta pogrążała się w długiej rozmowie z nasza mamusią, Karolek harcował z nami po całym domu. Zamieniał się nagle w groźnego lwa czającego się na czworakach za którymś z foteli i wypadającego nagle na nas z głośnym rykiem przy akompaniamencie naszych okrzyków autentycznego strachu i podniecenia, stawał się dzikim koniem, na którego grzbiecie przemierzałyśmy w podrygach salon i przedpokój, wypadał zza firanki okryty prześcieradłem jako duch, strzelał z nami z korkowej pukawki, piał jak kogut karząc nam biegać za sobą jako gdaczące kury lub gulgoczące indyki.

Nigdy nie zapomnę przypadkowo podsłuchanego strzępu rozmowy, który został w mojej dziecinnej pamięci, a potem wrócił w pamięć już dorosłą, kiedy wczołgując się bezszelestnie przez drzwi pokoju, w którym rozmawiały mamusia z Żanetą kryjąc się za szafą w trakcie zabawy w chowanego z Karolkiem wpadło w moje ucho: “... nie wiem jak dociągniemy do nowego sezonu. Jesteśmy zupełnie bez pieniędzy”. I zaraz potem nieco mentorski ton głosu mojej mamy – “Bo też jak możesz zgodzić się, aby Karolek wszystkie krawaty, koszule i kapelusze kupował wyłącznie u Gabriela Starka. Przecież to najdroższy sklep we Lwowie”.

Zamarłam. Dotąd zawsze lokowałam Archanioła Gabriel gdzieś w sferach niebieskich, oczywiście uskrzydlonego i z mieczem w dłoni. A teraz nagle – sklep ? I to z krawatami ? (wiedziałam, że jest taki sklep na pl. Mariackim, piękny i z dużą ilością wystaw, ale zupełnie mnie nie interesował, chyba tylko może jeszcze te parasole z bambusową rączką... Bo żeby chociaż sprzedawał święte obrazki, albo medaliki....

Ale ze wszystkich zabaw z Karolkiem najbardziej lubiłyśmy, ku strasznemu zgorszeniu mamy, zabawę w kościół. Ołtarzem stawała się piękna, antyczna i duża komoda o trzech głębokich szufladach i złoconych, bocznych kolumienkach, na której stał równie stary, stojący alabastrowy zegar. Karolek, zarzuciwszy na plecy białą kapę z naszych dziecinnych łóżek, stawał się księdzem, a my po nałożeniu na normalne sukienki koszul nocnych – ministrantami.

Ksiądz Karolek stawał zwrócony do komody przekładał z jednej strony na drugą jakąś grubą książkę, mrucząc pod nosem po łacinie modlitwy, my klęczałyśmy w naszych koszulach po obu stronach ołtarza – komody, wołając od czasu do czasu “amen”. Gdy jedna z nas chwytała za mały dzwonek, by mocno nim potrząsnąć, Karolek porywał w obie ręce alabastrowy zegar, odwracał się do nas wznosząc go do góry i śpiewając głośno “Dominus vobiscum”. I to był punkt kulminacyjny naszej zabawy, po którym z reguły wpadała do pokoju mamusia z kategorycznym żądaniem zaprzestania dalszych heretyckich działań i nie powtarzania ich nigdy więcej, na co Karolek wybuchał swym głośnym młodzieńczym śmiechem, któremu wtórowałyśmy. “Przecież to tylko zabawa, Marylko, nie bierz wszystkiego tak poważnie”.

Na dwa lub trzy lata przed wojną Karolek z żoną przenieśli się do Warszawy i zamieszkali przy ulicy Elektoralnej. Żaneta podjęła stałą pracę w Polskiej Agencji Telegraficznej (późniejszej PAP), a więc “ustatkowała się”, tylko Karolek nadal spędzał zimy i lata w Krynicy, gdzie prowadził swoje kursy tańca i stale uczęszczał na popołudniowe fajfy i wieczorne dancingi w Domu Zdrojowym, na których niezmordowanie tańczył ze swymi uczennicami, jak też nadzorował poprawność taneczną swoich uczniów. Rzadko więc widywałyśmy go w naszym domu we Lwowie, A ponieważ podrosłyśmy, nawet gdy się pojawiał nie było już tych szaleńczych, dziecinnych zabaw. W zamian za to, to on wprowadził nas w świat tańca, kiedy w domu pp. Szybalskich przy ul. Św. Marka odbywały się prywatne lekcje tańca towarzyskiego prowadzone przez niego. Pisałam o tym w moim wspomnieniu zatytułowanym “Precle i fortepiany”.

Na początku wojny, gdzieś z końcem września 1939 r. Karolek z żoną i zaprzyjaźnioną warszawianką p. Czarnocką z córką znów pojawili się we Lwowie jako wojenni uciekinierzy, odbywszy długą, tułaczą wędrówkę z Warszawy, aż do granicy południowej. Nie mogli się jednak zdecydować na opuszczenie kraju powrócili do Lwowa, do matki, do jej mieszkanka przy ul. Żyżyńskiej. Nie mieli wówczas dosłownie nic, poza osobistymi rzeczami. Codziennie przychodzili do nas na Stalmacha wraz z p. Czarnocką i jej córeczką na kolację, na które mama każdego wieczoru podawała nam wszystkim barszcz z ziemniakami, a potem jakąś kasze, udało jej się bowiem tuż przed wybuchem wojny kupić m.in. worek buraków i dwa worki kaszy. Te kolacje u nas, trwające dwa lub trzy miesiące, niejednokrotnie były ich jedynym gorącym posiłkiem, ponieważ stara pani Striglowa nie zdołała żadnych zapasów.

A potem, po wojnie, kiedy wszyscy wylądowaliśmy w Krakowie, życie Karolka, który przestał już być tancerzem potoczyło się zupełnie inaczej. Może torem takim, jaki pochwaliłby mój, wówczas już nie żyjący ojciec.

Do końca życia Karolka (zmarł w listopadzie 1978) byliśmy bardzo blisko. On z żoną bardzo często nas odwiedzał, przychodząc do mnie już zamężnej, jak i do mamy, która ze mną mieszkała. My z kolei byliśmy częstymi gośćmi w ich pokoju, w mieszkaniu przy ulicy Krzywej. Kochali nas, byli cząstką mojej i Hanki rodziny.

Nie chcę pamiętać gasnącego spojrzenia Karolka, które padło na mnie wraz z leciutkim drgnięciem powiek tak, jakby chciał mi przekazać swoje ostatnie pożegnanie, gdy stanęłam w drzwiach pokoju w momencie jego śmierci. Chcę ten obraz przesłonić jego młodzieńczym, słonecznym uśmiechem i głośnym, radosnym śmiechem, który pamięta ta mała, tkwiąca we mnie a przez nikogo nie widziana dziewczynka, ciągle jeszcze beztrosko podskakująca w oczekiwaniu wspaniałej zabawy z Karolkiem.

Copyright 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik