Jest decyzja! W tym roku zwiedzamy Polskę południowo-wschodnią i zahaczamy o Lwów. Mieliśmy co prawda w planie Wrocław, Karkonosze i Czechy, ale zostawiamy to na przyszłość. We Lwowie nie byłem od ostatniego zjazdu absolwentów Politechniki czyli od 1985 roku, ciągle go wspominam, czasami śni mi się, że jestem tam na krótko i z przerażeniem konstatuję, że nie zdążam wpaść na Łyczaków (każdy ma swoje straszne sny), więc moja młodzież namawia: pojedźmy tam wreszcie! Rodzina i znajomi ostrzegają: gdzież wy się pchacie, przecież to niebezpieczne!
Ale wiem już, że rok wcześniej była tam Basia, koleżanka ze studiów, więc skoro ona wróciła szczęśliwie, to dlaczego nie my? Najpierw próba znalezienia kwatery we Lwowie - znajduję w Internecie adresy i telefony hoteli, pamiętając, że na Ukrainie obowiązują dwie ceny za te same warunki: jedna dla miejscowych, druga dla obcokrajowców, ta ostatnia kilka razy większa. Ceny oczywiście były na tyle odstraszające, że zrezygnowałem z hotelu.
Dzwonię do „Szefa”, który mieszka w Przemyślu, często jeździ do Lwowa i może mi w tym pomoc: faktycznie, trzeba się zgłosić do Konsulatu RP, tam mają czekać Panie z Polskiego Towarzystwa Kulturalnego Ziemi Lwowskiej, u których można znaleźć nocleg w kwocie ok. 10 USD od osoby. OK - to jest to!
Wyruszamy w dwa samochody z Gdańska: w jednym my z Grażynką i dwaj młodsi synowie, w drugim nasz najstarszy - Marek z dziewczyną i kędzierzawym kolegą z roku, Tomkiem. Pierwszy nocleg u rodziny w Warszawie, następnie nadwiślańską trasą do Kazimierza, później via Nałęczów do Lublina, gdzie mamy kolejny „popas”.
Późnym popołudniem zwiedzamy lubelską Starówkę, piękną - lecz zaniedbaną.
Następnym rankiem bierzemy azymut na Zamość, który znaliśmy tylko z pocztówek lub telewizji, a który okazał się znacznie mniej pompatyczny, za to piękny i efektowny. Po obiedzie ruszamy do Przemyśla, gdzie w biurze turystycznym "Chortycia" przez Internet zamówiliśmy kwaterę, parkowanie samochodów przez czas pobytu we Lwowie i rezerwację na przejazd do Lwowa autobusem tej właśnie firmy.
Przemyśl jest też piękny. Wędrujemy na Zamek Kazimierzowski, gdzie teatralne towarzystwo "Fredreum" wystawia co jakiś czas komedie Fredry, później schodzimy w dół, zahaczając o stłoczone na Starówce kościoły, zamkniętą już niestety katedrę greckokatolicka (o którą kilka lat temu tuż przed wizytą Papieża w Przemyślu rozgorzał spór katolików z unitami rozsądzony dopiero mądrym wyrokiem Ojca Świętego), seminarium duchowne, kurię biskupią, Rynek z pięknymi kamieniczkami i podobne do krakowskich czy lwowskich ulice z secesyjnymi kamienicami, bogato zdobionymi, czasami od tych zdobień nieco przyciężkimi.
W czasach lwowskich Przemyśl jawił się nam jako miasto w pełni „cywilizowane”: z kulturalną obsługą w pełnych towaru sklepach, zaopatrzonych w niespotykane w lwowskich sklepach towary: cytryny, pomarańcze, normalnie pachnące kosmetyki, mydła i szampony, zupki w proszku, ratujące nasze żołądki przed akademickimi stołówkami.
Niedaleko dworca PKP serwowano w zwykłym barze wspaniałe placki ziemniaczane. Miasto pachniało tez inaczej, ludzie na ulicach ubrani byli elegancko i zachowywali się kulturalnie, słowem człowiek czuł się tu dobrze.
Nocleg w skromnym hoteliku "Chortyci" w podprzemyskich Prałkowcach (przy trasie na Krasiczyn) nie był najlepszym pomysłem, bo wcześnie rano zbudził nas swoim tubalnym głosem jakiś ukraiński kierowca autobusu, warunki sanitarne zaś trochę przypominały realia sowieckie sprzed kilkunastu lat. Przepakowaliśmy bagaże, by nie nosić wszystkiego we Lwowie i ruszyliśmy na przystanek autobusu do centrum Przemyśla. Przechodząc przez targowisko pełne przybyszów zza wschodniej granicy, co chwilę byliśmy zaczepiani słowami: "papierosy, wódka", powtarzanymi na okrągło scenicznym szeptem. To tzw. "mrówki", czyli drobni handlarze przekraczający codziennie tłumnie granicę z Ukrainą, by zarobić na życie. Nie tak dawno nasi handlowali w podobny sposób w okolicach dworców i targowisk Berlina, Wiednia, Budapesztu. Teraz my jesteśmy "Zachodem" dla sąsiadów zza wschodniej granicy.
Na przystanku oprócz nas czekają m. in. ubrane w czarne habity dwie młode zakonnice - jak się później okazało - obywatelki Ukrainy. To pierwszy znak nowych czasów - za moich studenckich lat widok niespotykany we Lwowie. Kierowca sadza naszą siódemkę na przedzie autobusu, jak się okazuje - nie bez powodu. Mam m.in. rozdawać paszporty po kontroli. Włącza głośno swojskie "disco-polo" i wio... jedziemy w kierunku Medyki.
Jak zdążyliśmy się od lat przyzwyczaić, że polska kontrola celna i paszportowa to dla nas zwykła formalność - pełen "wersal".
Przekraczamy kordon i jesteśmy już na Ukrainie. Niby z zewnątrz wszystko jak należy; porządek, okazałe budynki, żółto-niebieskie flagi, tryzuby, no ale... Po pierwsze kierowca zbiera od nas po kilka dolarów na "ubezpieczenie", które dla Polaków jest obowiązkowe. Wręcza je komu trzeba i kontrola celna i paszportowa idzie całkiem sprawnie.
Na nasze nieszczęście jednak jeden z pasażerów z ukraińskim paszportem, studiujący podobno w Szczecinie, ma podrobioną pieczęć wyjazdową z Ukrainy, więc trwają długie konsultacje pograniczników, co z tym fantem zrobić.
W międzyczasie z okien autobusu obserwujemy z zazdrością inne samochody i autobusy opuszczające bez większych przeszkód przejście graniczne. W jednym z ukraińskich samochodów osobowych jakieś nadzwyczajne poruszenie: młody mężczyzna dostał krwotoku. Krew leje mu się z ust - towarzysze podroży próbują pomóc, ale nie dają rady, krzyczą na pograniczników, aby szybciej odprawili samochód, ale nic z tego. Chory słania się na nogach, wreszcie upada na trawnik, cały czas krwawiąc.
Tomek probuje wezwac z komorki pogotowie ratunkowe z Przemysla, ale jestesmy juz za granica i nie ma na to szans. Podobno wezwano juz pomoc ukrainska. Atmosfera jest goraca - wszyscy oburzeni,nawet obywatelki Ukrainy glosno zlorzecza, ze na przejsciu nie ma lekarza ani pielegniarki, a tu czlowiek umiera w tlumie ludzi.
Wreszcie po jakiejs pol godzinie przyjezdza "miedsiestra". Oglada chorego, daje mu chyba jakis zastrzyk, pakuje po jakims czasie do swojego zaporozca i odjezdzaja z granicy.
Denerwujemy sie przymusowym postojem w upale i rytmie "disco" - wreszcie jest decyzja: podejrzanego o nielegalne przekroczenie granicy wysadzaja z autobusu i mozemy jechac.
Mijamy kolejne wioski i miasteczka, jakze inne od naszych. Czas tu jakby sie zatrzymal i wracamy do lat 70-tych. Ludzie ubrani skromnie, tabor samochodowy i maszynowy tez niewiele sie zmienil, kolchozowe pola obsiane, ale jakies smutniejsze i skromniejsze od naszych.
Ale sa tez widoczne zmiany: wiele zbudowanych z czerwonej cegly, niewykonczonych, pietrowych domkow jednorodzinnych (wiele stoi tak w stanie surowym od kilku lat, bo dekoniunktura), okazale odnowione cerkwie z blyszczacymi kopulami, gdzieniegdzie slady indywidualnego gospodarowania: zaprzegi konne, pasace sie krowy i kozy.
Gdzies w oddali majaczy nieczynna obecnie, jedna z niewielu czy nawet jedyna na Ukrainie fabryka guzikow. Wiemy, ze przemysl na Ukrainie, pozbawiony zaplecza i ochrony panstwa, praktycznie nie istnieje.
Do Lwowa niedaleko - z Przemysla przeciez tylko okolo 80 km, a wyjezdzajac o 9 rano i przestawiajac zegarki na czas wschodnioeuropejski jestesmy okolo 14-tej na rogatkach Lwowa. Mijamy przedmiescia, wjezdzamy na Grodecka, przejezdzamy obok fabryki rowerow, przy ktorej stoja dlugim szeregiem jej pracownicy z rowerami dzieciecymi i duzymi: probuja je sprzedac, bo fabryka wyplate realizuje nie w pieniadzach, lecz w wyprodukowanym towarze.
We Lwowie bylo kilka duzych fabryk: autobusow, telewizorow, maszyn budowlanych itp, lecz w nowej sytuacji politycznej i ekonomicznej wszystkie praktycznie nie produkuja juz nic, stad wysokie bezrobocie i duza bieda, bo nawet zatrudnieni albo nie dostaja skromnej wyplaty, albo przychodza do pracy na wezwanie - zaleznie od potrzeb. Jak mi mowiono, bezrobocie siega tam wsrod zdolnych do pracy 80%. Powszechna biede dostrzec mozna juz na pierwszy rzut oka, choc nie brak i widocznego bogactwa innych.
Widac juz na szczescie neogotyckie wieze kosciola Elzbiety (w piosence zolnierskiej bylo: "z dala widze juz niestety wieze kosciola Elzbiety", bo oni opuszczali Lwow idac na wojne, a ja wracalem!), skrecamy wiec z Grodeckiej w lewo i zajezdzamy na dworzec glowny. Dworzec jest pieknie odnowiony - wymieniamy tam czesc dolarow na hrywny i kupujemy karte telefoniczna. Dzwonimy do Konsulatu: mamy potwierdzenie, ze nasze gospodynie czekaja tam na nas, wiec wsiadamy w tramwaj nr 2 i jedziemy na ulice Jablonowskich. Tramwaj taki sam, jak przed 25 laty, konduktorka przeciskajaca sie w tlumie taka sama, ludzie jakby niezmienieni.
Jest piekna lipcowa pogoda, Lwow z okien tramwaju wyglada slicznie. Mijamy nowe gmachy Politechniki (m.in korpus Nr 5 - siedzibe mojego Wydzialu Automatyki), skrecamy w znana nam z pieszych wedrowek uczelnia-akademik ulice Na Bajkach, wzruszenie sciska krtan, przecinamy Potockiego, gdzie na rogu jadalo sie pyszny barszcz ukrainski ze smietana podana w szklance - tak gesta, ze lyzka stala,wjezdzamy na skrzyzowanie Wuleckiej i Kopernika z Kadecka, jedziemy dalej Pelczynska no i jestesmy na miejscu - przy targowisku obok wejscia do Parku Stryjskiego.
Z gospodyniami umawiamy sie co do ceny, warunkow (z posilkami, czy bez) i po krotkiej dyskusji, czym jechac - marszrutka, czyli mikrobusem jezdzacym po ustalonej trasie czy tramwajem, ruszamy do tramwaju, ktorym przez ulice Zyblikiewicza, Pilsudskiego i Czarnieckiego, Rynek, objezdzajac tak mile sercu miejsca, zajezdzamy na Slowackiego - przed poczte glowna, gdzie wysiadamy.
Nasze kwatery sa tuz obok poczty: dzielimy sie wiec na grupy - ja z najmlodszym synem ląduję u p. Krysi - lekarki neurologa, do nas dołącza spotkany w autobusie i zagadniety na dworcu -tez szukajacy kwatery - Piotr - mlody prawnik z Gniezna o posturze judoki, od Lwowa rozpoczynajacy swoja samotna peregrynacje po Ukrainie, zona ze srednim synem ląduje u przesympatycznej pani Krzysi, Marek ze swoim towarzystwem zas u pani Danuty kawaleniek dalej. Umowilismy sie na 3 noclegi z dwoma posilkami dziennie (sniadanie i obiado-kolacja) po 10 USD od osoby. Warunki sa domowe - pelna swoboda, lazienka z woda w okreslonych porach dnia (wieczorem 18:00-21:00 i rano 6:00-9:00), bo Lwow cierpi na chroniczny jej niedostatek. Moi gospodarze maja zbiornik, ktory zapewnia wode caly czas. Ciepla woda z junkersa jest jednak tylko wieczorem i rano. Goscinnosc gospodarzy wynagradza nam wszelkie niedostatki kwatery - spimy bowiem we dwoch na szerokim tapczanie -czujemy sie nie jak obcy, lecz jak mile widziani goscie. Jedzenie jest smaczne, pozywne i roznorodne. Miesa niewiele, ale przeciez nikt tu nie przyjechal sie objadac. Za to sa wspaniale racuszki, pierogi ruskie, smaczne zupy, owoce i warzywa. Pani Krzysia dodatkowo raczy swoich gosci codziennymi ciastami, wiec i cala pozostala piatka tez korzysta z jej wspanialych paczkow i sernikow, a ostatniego dnia - gdy okazalo sie, ze zjedlismy "na miescie", oburzona na taki afront pani Krzysia nakarmila nas wspanialymi swojskimi pierogami z serem.
Wieczorami i podczas posilkow duzo rozmawiamy z gospodarzami. Nie zyje im sie lekko, chociaz perspektywa mozliwego teraz wyjazdu na stale do Polski tez budzi ich obawy. W kraju traktuje sie przybyszy zza wschodniej granicy jak "Ruskich", a tam jakos wrosli w miejscowa spolecznosc, moga liczyc na sasiadow - Ukraincow, Zydow, Rosjan. Przykro im tylko, ze np. Zydom - nawet tym bez rodziny, starym i niedoleznym, pomogl w wyjezdzie Izrael, sciagajac ich na swoj koszt, a Polacy ze Lwowa musza miec albo zaproszenie z kraju albo dobra sytuacje materialna. Glosno jest o repatriacji Polakow z Kazachstanu, a ci z Ukrainy traktowani sa po macoszemu...Ciulaja wiec do swoich pensyjek czy emerytur w wysokosci 60-80 hrywien, aby przezyc i ewentualnie odlozyc na wyjazd do kraju (1 hrywna jest warta okolo 1 zlotego, zas ceny sa porownywalne do naszych! Czy ktos w Polsce majacy dochod rzedu 100 zlotych miesiecznie dalby rade przezyc? Oni daja rade! - wiec nie targujmy sie az tak bardzo o kazdy grosz za kwatere - nam jednak jest znacznie lzej!)
Po odswiezeniu sie ruszamy na miasto. Nasze kwatery sa tak blisko centrum, ze oczywiscie idziemy pieszo spod poczty w kierunku Uniwersytetu - dawniej Jana Kazimierza, teraz Iwana Franko. Wokol wejscia gromada odswietnie ubranej mlodziezy - trwaja wlasnie egzaminy wstepne. Wejscia do gmachu bronia porzadkowi, wiec nie udaje sie nam wejsc do srodka. Pokazuje mlodziezy pomnik na skraju Parku Kosciuszki - naprzeciwko Uniwersytetu i pytam, czyj?
Wiedzieli, ze nie moze byc Pilsudskiego, choc do zludzenia go przypomina. To pomnik obecnego patrona Uniwersytetu - poety ukrainskiego Iwana Franko, "Kamieniara" - wykuwajacego swiadomosc ukrainska w czasach austro-wegierskich, zmarlego w 1916 roku, pochowanego na Lyczakowie.
Tuz za Uniwersytetem - na Mickiewicza pokazuje mojej wycieczce piekny Klub Ziemian ("Kasyno Konskie", Dom Uczonych, gdzie kilka razy bywalem na wieczorkach narodowych studentow zagranicznych Politechniki) ze wspanialymi rzezbami na zewnatrz, okazalym wjazdem dla karet lub samochodow oraz pieknymi wnetrzami. Probujemy wejsc do srodka, ale pracujacy tam robotnicy nie pozwalaja - zgode musi wydac kierownik, ktory bedzie dopiero nastepnego dnia.
Idziemy wiec dalej Jagiellonska do Centrum, wchodzimy na aleje Legionow i kierujemy sie do Opery. Jak zwykle na lawkach w cieniu wielkich drzew alei prowadzacej od niegdysiejszego pomnika krola Jana III ku Operze, alei przykrywajacej smrodliwa i niepozorna ponoc lwowska rzeke - Peltew, stoja lawki, na ktorych siedza emeryci w jasnych kapeluszach, grajacy masowo w szachy. Na szczescie w miejscu pomnika Lenina jest teraz wypozyczalnia samochodzikow dla dzieci, ktore w tym pieknym miejscu zazywaja radosci zycia.
Opera jest pieknie odnowiona - fasada az kluje w oczy czystoscia, ciepla barwa i bogactwem rzezb. Podchodzimy blizej, zeby sprawdzic, czy nie udaloby sie zwiedzic jej wnetrza. Jest zamknieta, ale czynne sa kasy i wywieszony repertuar. Kaze zonie uszczypnac mnie, bo nie wierze jeszcze, ze to nie sen... Jestem we Lwowie!
Okazuje sie, ze za dwa dni bedzie wystawiana "Carmen" Bizeta. Kupujemy wie czym predzej bilety, ktore kosztuja smiesznie tanio, bo cos okolo 10 hrywien, czyli mniej niz u nas bilet do kina. Moze uda sie nam zobaczyc wspaniala kurtyne Henryka Siemiradzkiego?
Kierujemy sie ku Rynkowi, zahaczamy o placyk z wyrobami rekodziela ludowego: piekne haftowane reczniki i biezniki, biale haftowane bluzki, rzezby, kasetki, obrazy, widoczki, drewniane orly-sokoly - obiecuje tu sobie wrocic przed koncem lwowskiej eskapady (i juz na to zabraklo czasu). Mijamy piekny gmach Muzeum Przemyslowego, skazony w moich lwowskich latach paskudnym epizodem - byl mianowicie filia Centralnego Muzeum Wlodzimierza Iljicza Lenina. Przechodzimy na ulice Krakowska i mijajac cerkiew Przeobrazenia i oltarz przy katedrze Ormianskiej, pod ktorym i w latach 70-tych zawsze lezaly lub byly wetkniete w zamknieta na glucho krate liczne wiazanki kwiatow. Skrecamy na chwile w ulice Ormianska, aby zajrzec na piekne kameralne podworeczko Katedry Ormianskiej. Miejsce to, oprocz placyku przy kaplicy Trzech Świetych Cerkwi Woloskiej i Placu Kapitulnego przy Katedrze lubilem najbardziej. Katedra Ormianska jest w dalszym ciagu zamknieta, wiec nie zobaczymy jej starego wnetrza z pieknymi nowoczesnymi freskami Rosena. Prowadze wycieczke do kameralnego podworeczka obok dzwonnicy. Jest to kawalek Wschodu przeniesiony daleko na Zachod. Katedra byla budowana od XIV wieku na wzor katedry w Ani (Armenia). Ogladamy piekny, rzezbiony w drewnie oltarz, wylozony plytami nagrobnymi z ledwie widocznymi ormianskimi napisami renesansowy kruzganek.
Obiecujemy sobie przyjsc tu jeszcze raz, teraz to tylko wstepny spacer po ulubionych miejscach.
Idziemy na Rynek. Nie zmienilo sie tu chyba nic. Jedynie przy wejsciu do ratusza zaskoczyl nas rozbity namiot, w ktorym mieszkali - protestujac dzien i noc - pracownicy ktorejs z duzych firm, oszukani przy jej prywatyzacji.
Podchodzimy do najciekawszych kamieniczek - kiedys w "czarnej" kamienicy miescilo sie muzeum historyczne, do ktorego wchodzilo sie tam wlasnie, a wychodzilo dopiero dwa domy dalej - w przepieknej kamienicy krolewskiej. Teraz czarna kamienica, ktora swoja nazwe wziela od naturalnego ciemnego koloru pokrywajacego ja piaskowca, byla przerazliwie i dokladnie czarna od ... czarnej farby, ktora jej fasade pomalowano, aby juz nikt nie mial watpliwosci co do jej koloru. Troche bylem zaszokowany, ale coz!
W srodku natomiast muzealna funkcja pozostala, lecz tym razem dotyczy losow UPA, wiec daruje sobie zwiedzanie. Wchodzimy wiec do Kamienicy Krolewskiej, ktora ogladana z zewnatrz jest piekna i dostojna, ale dopiero po wejsciu do srodka odslania to, co najpiekniejsze: wspanialy renesansowy dziedziniec z kruzgankami, ktorych nie powstydzilby sie krakowski Wawel. W renesansowym podworeczku jest teraz zaciszna knajpka, gdzie w spokoju przesiaduja obecni Lwowianie, my zas- zeby wejsc, placimy po kilka kopiejek. Zwiedzanie muzeum historycznego zostawiamy sobie na inny dzien. Kamienica nalezala najpierw do greckiego kupca Korniakta, ktory ufundowal renesansowa wieze Cerkwi Woloskiej, dlatego obecnie i za czasow moich studenckich nazywana byla "domem Korniakta". Dla nas jednak pozostaje "Kamienica Krolewska", bo po Korniakcie jej wlascicielami byli Sobiescy - rodzice krola Jana III, ktory urodzil sie w niedalekim od Lwowa Olesku, zas we Lwowie bywal bardzo czesto i kamienica ta byla jego wlasnoscia.
Cofamy sie do apteki-muzeum, ktora stoi na rogu Rynku, wchodzimy na chwile do srodka, aby zobaczyc rozne zabytkowe naczynia i narzedzia apteczne sprzed wielu lat. Nie wiedzielismy jescze wtedy, ze za pare kopiejek mozna wejsc i do innych pomieszczen apteki, gdzie znajduja sie rowniez ciekawe eksponaty, wiec obejrzelismy tylko pomieszczenie, gdzie sprzedawane sa medykamenty. Swoja droga w moich lwowskich czasach na wystawie jednej z aptek (chyba na Walowej) zobaczylem duzy, chyba 3-litrowy sloj szklany, w ktorym plywaly jakies czarne robale. Okazalo sie, ze byly to ... pijawki, ktorych lecznicze zastosowanie bylo znane naszym przodkom przed wiekami.
No i wedrujemy dalej ku kosciolowi Dominikanow. Jest to jeden z piekniejszych lwowskich zabytkow. Jego charakterystyczna zielona kopula widoczna jest na kazdej liczacej sie panoramie Lwowa obok wiezy Korniakta, Katedry, Ratusza. Tym razem bez problemu wchodzimy do srodka, bo kosciol pelni role cerkwi greckokatolickiej i oprocz zwiedzajacych, tak jak i w naszych kosciolach, znajdowaly sie tam rozmodlone staruszki. Dwadziescia kilka lat temu pod kopula, siegajac az do podlogi prawie, wisiala tam ogromna kula wahadla Faucault, ktore mialo dowodzic niedowiarkom, ze Ziemia kreci sie wokol Slonca. Byl to jeden z eksponatow muzeum ateizmu i religii, o ktorym nieco wiecej pisze w podstronie "Zabytki". Wnetrze kosciola pelniacego znowu funkcje swiatyni, przedstawia sie pieknie. Pozny, dojrzaly barok, harmonia wspanialego wnetrza, piekna plaskorzezba Thordvaldsena (tworcy pomnika Chopina w Warszawie) hrabiny Dunin-Borkowskiej, liczne epitafia z polskimi inskrypcjami - wszystko to sprawia, ze opuszczamy to miejsce bardzo usatysfakcjonowani. Dobrze, ze muzeum ateizmu i religii skurczylo sie teraz nie tylko w nazwie (do jedynego na Ukrainie muzeum religii), ale i terytorialnie - do pomieszczen klasztornych, ustepujac ze swiatyni.
Tuz obok Dominikanow "zaliczamy" Arsenal Krolewski, zbudowany za czasow Wladyslawa IV przez artylerzyste Piotra Grodzickiego w pieknym stylu niderlandzkiego renesansu. Przed Arsenalem stoi ogromny pomnik Iwana Fiodorowa, ktory jako pierwszy wydrukowal we Lwowie wlasnie ksiazke po rosyjsku. Przed Arsenalem funkcjonuje teraz rynek bukinistyczny, gdzie za pare groszy mozna kupic stare i nowe ksiazki. Szukalismy czegos dla siebie, ale oprocz kilku przedwojennych polskich ksiazek z dziedziny prawa i administracji, tonacych w masie rosyjskojezycznych powojennych wydawnictw, nic ciekawego nie znalezlismy.
Pedzimy dalej w slad za jakas wycieczka z Polski prowadzona przez przewodnika, wchodzimy przez brame na niepozorne podworze Cerkwi Woloskiej. Pamietam moment, gdy kiedys odkrylem to miejsce i zachwyt, jaki mnie wtedy ogarnal. To bardzo kameralne miejsce, gdzie w kamieniu wykuta jest bizantyjska sztuka sprzed wiekow. Podazamy za wycieczka i wchodzimy do Cerkwi Woloskiej. Tu prawdziwa atmosfera Wschodu, pachnaca woskowymi swiecami, nieco przyciemniona, bogata zloconymi zdobieniami i pieknymi choragwiami.
Wracamy ulica Ruska na Rynek. Tramwaje skrzypiac niemilosiernie zaliczaja powyginana trase Ruska-Rynek i dalej, obok Katedry, przecinajac Waly tocza sie ku Poczcie. No, ale my przechodzimy obok Ratusza, przed ktorym stoi namiot protestujacych i idziemy do Katedry. Zdawalo mi sie, ze do Katedry mozna wejsc od Rynku - chyba kiedys tak bylo, albo mi sie zdaje - tym razem jest tu wejscie do zakrystii, wiec idziemy obok Kaplicy Boimow, skrzacej sie w popoludniowym sloncu, do jednego z bocznych wejsc.
Kaplica Boimow jest zamknieta - kilkunastoletni chlopiec (Polak?) niesmialo probujac nawiazac z nami kontakt mowi, ze ktos tu ma klucz i otwiera kaplice na zyczenie. Tym razem dajemy sobie spokoj (bo nie ma czasu, bo to tylko rekonesans) i wchodzimy do Katedry. Jakze zmienily sie czasy we Lwowie! W katedrze akurat konczy sie wieczorne nabozenstwo. Starsze panie, ale i mlodzi ludzie z dziecmi, mlody ksiadz, ministranci -wszystko tak bardzo podobne do atmosfery naszych kosciolow. Katedra jest jakby jasniejsza - trwa jej renowacja - przechodzac obok Boimow spotkalismy przeciez pania konserwator z Polski, barokowe rzezby zakonnikow czy swietych na zewnatrz Katedry sa takze w trakcie renowacji.
Chwila modlitwy i refleksji w historycznym wnetrzu i idziemy dalej - ku pomnikowi Mickiewicza. Towarzyszy nam spotkany przed Katedra niesmialy chlopiec, proszac o jakies polskie pieniadze. Nie znajac jeszcze lwowskiej biedy, dajemy mu jakies monety - sadzac, ze kolekcjonuje, ale cel tej prosby byl chyba inny. Za Katedra pokazuje mlodziezy dom, w ktorym na wysokosci I pietra sa popiersia trzech naszych poetow: Adama Mickiewicza, Jana Kochanowskiego i Juliusza Slowackiego. Nie wiem, czy w jakims innym polskim miescie mozna znalezc tyle sladow polskosci, co we Lwowie. Czyzby ktos przewidzial, ze nadejda czasy, gdy kamienie, rzezby, dekoracje, nagrobki beda tak dobitnie swiadczyly o polskich losach tego wspanialego miasta?
Przechodzimy do placu Mariackiego, mijamy ksiegarnie, ktora kiedys nazywala sie "Druzba" i byl w niej wcale pokazny dzial polski. W latach 70-tych kupowalo sie tam calkiem niezle, czesto niedostepne w kraju wydawnictwa. Mielismy tam nawet uklad z kierowniczka ksiegarni, ze z zapowiedzi wydawniczych wybieramy interesujace nas pozycje, ktore zamawiano i odkladano dla nas.
Na placu Mariackim w miejscu bylej fontanny znowu stoi figurka Najswietszej Marii Panny - widok ten byl mi znany jedynie ze starych fotografii. Sam plac Mariacki, nazywany teraz placem Mickiewicza, wyglada teraz jednak zupelnie inaczej niz w czasach studenckich. Jedna z kamienic stojacych na polnocnej stronie placu ulegla zniszczeniu (nie wiem dokladnie, czy w wyniku pozaru czy zawalenia) i straszy w tym miejscu "dziura" oslonieta drewnianym parkanem. Jest to miejsce zbyt atrakcyjne, by dlugo moglo pozostac puste, wiec pewnie luka ta bedzie (albo jest juz) wkrotce wypelniona.
Idziemy do pomnika Mickiewicza, robimy zdjecia. Znowu niesmialo towarzyszy nam spotkany przed Katedra chlopak. Od pomnika kierujemy sie w ulice Kopernika. Mijamy apteke Mikolascha, w ktorej pracowal kiedys znany z innej dzialalnosci lwowski aptekarz: Ignacy Łukasiewicz, wynalazca lampy naftowej i procesu destylacji ropy naftowej.
Przez plot ogladamy zniszczony brakiem nalezytej konserwacji palac Potockich. Kiedys byl tam palac slubow, nie wiem, czy jeszcze funkcjonuje tam jeszcze. Ciekaw jestem, czy zyjacy jeszcze potomkowie tego wspanialego rodu magnackiego doczekaja sie kiedys zwrotu swojego majatku. Sprawa dotyczy nie tylko palacu we Lwowie, ale rowniez pieknego zamku w Lancucie.
Za palacem Potockich wybudowano nowoczesny obiekt galerie sztuki wspolczesnej - z kawiarnia, restauracja, kwiaciarnia. Ulica Kopernika nie stracila jednak z tego powodu swojego charakteru. Za skrzyzowaniem z ulica Slowackiego - po lewej Ossolineum, po prawej poczta glowna. Idziemy w kierunku Ossolineum, gdzie na skwerku w poblizu ulicy jest bar piwny na swiezym powietrzu. Kupujemy lody dla dzieci, piwo dla starszych i chwile odpoczywamy na siedzaco. Nie wzbudzamy specjanego zainteresowania tubylcow, staramy sie tez nie zachowywac zbyt glosno pamietajac z Gdanska, jak przyjmowani sa tam glosno perorujacy niemieccy turysci, ktorzy czuja sie pewnie w Gdansku podobnie, jak my we Lwowie. Wracamy obok poczty glownej do swoich kwater - nasze gospodynie przygotowaly obiadokolacje, na dodatek jest juz po 18-tej, wiec jest nadzieja, ze po meczacym dniu uda sie nam wykapac. Chetnie korzystamy wiec z mozliwosci wypoczynku i regeneracji sil. Dzien byl meczacy, jutro tez czeka nas od rana wedrowka po miescie.
Nasi gospodarze pokazali nam, jak pokonac sprytne zamkniecie bramy wejsciowej, ktore - ze wzgledu na bliskosc poczty i licznych wedrujacych tu w poszukiwaniu ustronnego miejsca obcych, jest konieczne. W starej, przedwojennej kamienicy mieszkaja obok siebie przedstawiciele roznych nacji, zasiedziale tu od wielu lat, w duzych mieszkaniach, przedzielonych teraz na kilka czesci, wiec z wejsciami sprytnie wymyslonymi tak, aby sobie nawzajem nie przeszkadzac. Dzieci, w tym wnuczka mojej gospodyni, mieszkajaca od kilku lat wraz ze swoimi rodzicami na stale w Lublinie, ale co ferie czy wakacje wracajaca do Lwowa, bawia sie zgodnie od rana do wieczora na podworzu - studni, gwar ich zabaw slychac do wieczora. Wszyscy wiedza tu o sobie wszystko, kazda obca postac jest natychmiast "wylapywana" i identyfikowana. Moi gospodarze udzielaja schronienia coraz to nowym wedrowcom z Polski, wiec od razu wiadomo, do kogo ida ci z plecakami czy torbami podroznymi... Gospodyni, na co dzien lekarka-neurolog, wspomina roznie kolejnych swoich lokatorow. Zdarzaja sie rowniez i tacy, na pierwszy rzut oka nobliwi panowie, ktorzy spedzaja wieczory rozrywkowo: z przygodnie poznanymi panienkami i obficie polewane alkoholem. Samo zycie... Wiem, ze moi gospodarze mogliby juz wyjechac na stale do kraju, ale ciagle sie wahaja, wiedzac od corki, ktora od kilku lat mieszka z rodzina w Lublinie, o powaznych problemach aklimatyzacji, o ktorych wczesniej sie nie myslalo - wydawalo sie, ze grunt to jakos zakotwiczyc sie w Polsce. Spoleczenstwo polskie jest na ogol nietolerancyjne wobec obcych (a tak sa traktowani ludzie mowiacy ze wschodnim akcentem), niechetnie dopuszcza ich do poufalosci i dzieli sie prawami, do ktorych zdazylo juz przywyknac. Chyba dopiero pokolenie dzieci, w ktorych mowie nie bedzie sladu ich wschodniego pochodzenia, wzrastajace we wspolczesnej Polsce, beda mialy szanse czuc sie w Ojczyznie pelnoprawnymi obywatelami. Bolesne to stwierdzenie, ale jakze sluszne: starych drzew sie nie przesadza.
Idziemy grzecznie spac, umawiajac sie na pobudke okolo 8-mej, aby zdazyc skorzystac z lazienki, zjesc sniadanie i wyruszyc na Lyczakow.