Helena Olszewska-Pazyrzyna

MÓJ LWOWSKI MIKROKOSMOS
Część I - DOM I SZKOŁA



Pani Helena Olszewska Pazyrzyna (rocznik 1908) mieszka do dziś w Warszawie. Oprócz opublikowanych w "Roczniku lwowskim" wspomnień jej opowiadania można przeczytać w biuletynach warszawskiego oddziału Towarzystwa Miłosników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich.
We wrocławskim Ossolineum złożyła rękopis największej swojej - 2-letniej pracy: "Kalendarium Lwowa". Niestety "Kalendarium" na razie nie zostało wydane - z braku funduszy. Jest ono jednak dostępne w dziale rękopisów.
Pani Helena mimo sędziwego wieku zachowała jasność umysłu i świetny słuch Rozmawiałem z nią dziś (26.II.2003) telefonicznie. Jest w dalszym ciągu chętna do udzielania pomocy w kwestiach dotyczących Lwowa.

Stanisław Kosiedowski


Mieszkam we Lwowie przy ul. Akademickiej 11, w kamienicy sławnego okulisty, prof. dr. Emanuela Macheka, do którego zjeżdżają się pacjenci nie tylko z różnych stron Polski, ale też często z Wiednia i całej Austrii. Profesor z żoną zajmuje cale I piętro — 12 pokoi, z pięknym balkonem, ocienionym dzikim winem. Mieści się też w nich mała, prywatna lecznica profesora, w której leżą czasami znamienitsi pacjenci po operacji katarakty, w której usuwaniu prof. Machek jest specjalistą.

Na parterze mieszka po stronie prawej profesor prawa konstytucyjnego Uniwersytetu im. Jana Kazimierza, dr Stanisław hrabia Starzyński, który będąc już w starszym wieku, jako bardzo szanowany pan jeździ tylko dorożką (po lwowsku Fiakrem zwaną), z której wysiada nie przodem — lecz tyłem, co mnie i mego brata zawsze ogromnie śmieszy. Po drugiej stronie sieni, lewej zajmuje mieszkanie małżeństwo lekarzy: dr Max Jonas, chirurg i Celestyna Heller-Jonasowa, świetna specjalistka chorób kobiecych, z dwiema córkami — Myszką i Inką. Ciekawym zbiegiem okoliczności z panią Myszką Jonas-Sztakielską po latach, obecnie, już w późno dojrzałych latach, sąsiadujemy znów w Warszawie, mieszkając nie w tej samej kamienicy, lecz vis a vis siebie i często wspominamy naszą młodość.

Na drugim piętrze mój Ojciec, dr Witold Lis-Olszewski ma kancelarię adwokacką, połączoną z naszym mieszkaniem, zajmowanym przez Rodziców, brata mego, Witolda i mnie. Po drugiej stronie klatki schodowej mieści się elegancka pracownia sukien damskich p. Godlewiczowej, występującej pod firmą „Amalii Stein". Bardzo ładne zdjęcie tej kamienicy znalazło się obecnie w albumie, wydanym w roku 1986 w Londynie przez Koło Lwowian pt. Lwów w naszej pamięci, na stronie 32. Wszystkie frontowe okna naszego mieszkania znalazły się tu na pierwszym planie. Na drugim planie widoczne jest też najbliższe nasze sąsiedztwo — Kasyno Miejskie. Natomiast widok z naszyć okien na parzystą stronę ulicy Akademickiej, który będzie przedmiotem mego opisu, znalazł odzwierciedlenie w fotografii międzywojennego wydania pracy zbiorowej pod redakcją B. Janusza pt. Lwów dawny i dzisiejszy (Lwów 1928, s. 81).

Jest jeszcze w tej kamienicy kilka mieszkań w oficynach, wśród których na parterze mieszkała przez pewien czas świetna historiografka Lwowa, późniejszy docent UJK i kustosz Muzeum Historycznego m. Lwowa, dr Łucja Charewiczowa, w czasie II wojny światowej ofiara Oświęcimia. Nieraz spotykałyśmy się w sieni lub bramie. Znajomość nasza datuje się od czasu, kiedy jeszcze jako panna Łucja Strzelecka uczyła w mojej I klasie gimnazjalnej, w szkole pani Zofii Strzałkowskiej, historii i języka łacińskiego. Drobna, lecz bardzo energiczna, o znakomitej swadzie, wyglądem zewnętrznym prawie nie różniła się od nas. Uczyła nas jednak bardzo krótko.

Mój dom rodzinny przy ulicy Akademickiej, to nasze pierwsze mieszkanie z oświetleniem elektrycznym. Zawisły tu teraz śliczne, majolikowe lampy naftowe, przerobione i dostosowane do nowych źródeł światła. Przewody elektryczne są tu prowadzone jeszcze wierzchem po ścianach i sufitach, ponieważ właściciel kamienicy, wcześniej wybudowanej, przez wprowadzenie nowego oświetlenia unowocześnił mieszkanie.

Domową atmosferę tworzą Rodzice — atmosferę niepowtarzalną pod względem serdeczności i patriotyzmu. Od dzieciństwa pamiętani ich znajomość z dwoma powstańcami z 1863 r. Są to dwaj bracia — Leon i Karol Bratkowscy. Obydwaj są klientami mego Tatusia. Leon, siwiuteńki jak gołąbek, nie opuszcza już domu, mieszkając w swej kamienicy za pl. Cłowym, przy rogu ul. Łyczakowskiej, młodszy, Karol właściciel pięknego, miniaturowego „Zakładu Wodoleczniczego" w Brzuchowicach, spalonego później przez Ukraińców w 1918 r., często nas odwiedza. Chodzi zawsze w czamarze. Tatuś z radością zaprasza nieraz tego staruszka na obiad, a „dzieciska" z zapartym tchem słuchają jego barwnych opowieści — żywej lekcji historii. Powstańcy z 1863 r., to już ostatni Mohikanie. Zostało ich niewielu. Podziwiamy ich też, jak w swoich galowych mundurach i rogatywkach w wolnej już Polsce odbierają defilady na pl. Mariackim, pod pomnikiem Mickiewicza, w dniach świąt narodowo-państwowych: trzeciomajowym i jedenastolistopadowym. Z roku "a rok jest ich mniej, aż wreszcie całkiem zabrakło. Pan Bratkowski, po śmierci swej żony, jako pamiątkę po niej ofiarował mojej Mamusi własnoręcznie wykonane biurko, zdobne intarsjami z sęków drzewnych, które Mamusia mnie dała. Przy nim odrabiam lekcje przez wszystkie lata szkolne i będzie mi ono Służyć aż do skończenia studiów uniwersyteckich.

Często też bywają u nas goście, tak rodzina, jak i znajomi. Serdeczna przyjaźń już od lat łączy moich rodziców z rodziną generała Mieczysława Lindego. Sąsiadowaliśmy bezpośrednio ze sobą w poprzednim naszym mieszkaniu przy ul. Zielone] 51 i ta zażyłość będzie trwać aż do tragicznego kresu życia wszystkich Lindów w czasie II wojny światowej.

Brat przyjaźni się ze starszym od siebie Jurkiem Bitschanem, z którym zetknął się w szkole im. Henryka Jordana, prowadzonej przez dyrektora Mieczysława Kistryna, Jurek spędza nawet jedne wakacje w naszej majętności w Hołosku Wielkim. Obydwaj chłopcy urządzają wtedy wesołe eskapady. Jeżdżą na oklep konno, urządzają wypady do lasu, skąd przynoszą rozmaite okazy roślin i żywych, małych stworzeń. Jurek ma ich cale zbiory. Czasy i okolice są tak bezpieczne, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Wspólnie czytają książki i robią różne doświadczenia. Jurek ma żywą wyobraźnię — interesuje go wszechświat. Nie zna uczucia lęku. Skala jego zainteresowań jest ogromna, znacznie przekracza rozmiarami jego młodziutki wiek i zainteresowania rówieśników. Długie godziny przesiadują w sadzie na drzewach, korzystając z owoców i obserwując życie w przyrodzie. Szereg porobionych tu obserwacji wykorzysta Jurek później w swoim miniaturowym laboratorium, które urządził mu ojczym, dr med. Roman Zagórski. Cudownie zapowiada się to młode Orlę lwowskie, które tak prędko odda swe życie w walkach o wolność Lwowa w 1918 r.

Wracam do opisu mojej kamienicy, która ma również po obu swych stronach godne sąsiedztwo. Ujmują ją jakby pod ręce z jednej strony z numerem 9 stary gmach jedynego we Lwowie państwowego gimnazjum żeńskiego im. Królowej Jadwigi (poza nim istnieją tylko prywatne z prawami publiczności), z drugiej — z numerem 13 — Kasyno Miejskie i Koło Literacko-Artystyczne. Nie należy utożsamiać Kasyna Miejskiego z Kasynem Narodowym, zwanym powszechnie Końskim, czyli Ziemiańskim lub arystokratycznym, przy ul. Mickiewicza 6, w którym w przyszłości miałam przyjemność być tylko jeden raz w życiu z Ojcem, już jako studentka Uniwersytetu, na Ogólnopolskim Zjeździe Bibliofilów, do których należał też mój Ojciec.

Tatuś ma ogromną bibliotekę, bardzo wiele poloników. Bywa też częstym klientem w antykwariacie Zygmunta Igla przy ul. Batorego, świetnego znawcy książek, od którego za wyśrubowane ceny, specjalnie dla amatorów — wykupuje nieraz unikalne egzemplarze starodruków. Stoją więc w szafach bibliotecznych Tatusia rzędem obok siebie niesłychanie cenne, pierwsze wydania najstarszych kronik polskich i roczników w oryginałach łacińskich, podobnie jak i komplet dzieł Jana Długosza oraz inne. Ja — będąc już w wyższym gimnazjum — korzystam ze wspaniałego słownika polsko-łacińskiego autorstwa Grzegorza Knapiusza- Grube i wielkie tomisko w skórę oprawne -i rzeczywiście zgodnie z tytułem prawdziwy Thesaurus (skarbiec). Jego zasoby leksykalne przekraczają inne znane glosaria zagraniczne. Toteż dobrze służyły mnie i moim koleżankom w pracy domowej do szkoły przy tłumaczeniu na język łaciński fragmentów Pana Tadeusza.

Ma też Tatuś i inną ciekawostkę w swym księgozbiorze, jedyny w Polsce egzemplarz napisanej przez króla Syjamu, Ramę VI, Historii wojny sukcesyjnej polskiej, wydanej w 1908 r. w Londynie jako dysertacja doktorska kończącego studia w Oxfordzie młodego, przyszłego króla (1910—1925). W książce tej, wydanej w dwóch tomach, pisanej po syjamsku i po angielsku, przechowuje też list z prywatnej kancelarii królewskiej, pisany po angielsku na przepięknym papierze z tłoczonym znakiem wschodzącego słońca- W liście tym król Syjamu, jako bibliofil, ofiarowuje memu Ojcu, jako bibliofilowi, swą pracę z własnoręcznym podpisem. Niestety, cała ta biblioteka, stanowiąca moje wiano, przywieziona przeze mnie później do Warszawy, w czasie II wojny światowej spłonęła wraz z moim mieszkaniem przy ul. Żurawiej 8.

Na razie nie wiem, co mnie czeka i cieszę się radością mego dziecięco-młodzieńczego, lwowskiego życia. Często słyszę przez ścianę dochodzące do mnie odgłosy orkiestry wojskowej, grającej na podium wielkiej sali kasynowej.

W Kasynie Miejskim bowiem w czasach II Rzeczypospolitej odbywają się w karnawale wspaniałe bale, jak: „Prasy", „Dublańczyków", „Prawników", „Architektów", „Ormian" i inne, a także aranżowane przez samo Kasyno, które rokrocznie urządza „Zabawę Sylwestrową" i „Ostatki", w czasie których o północy zawiesza się śledzia, oznaczającego początek Wielkiego Postu. Kasyno patronuje również w czasie karnawałowym wielkiemu balowi kostiumowemu, podczas którego premiuje nagrodą najlepsze przebranie. Przez dwa lata odznaczany był nią jeden z koncypientów, przygotowujących się do zawodu adwokata w kancelarii mojego Tatusia, wziętego cywilisty, najgrubszy mężczyzna we Lwowie, dr Link. Chodził on stale z monoklem i do swojej figury dostosowywał kostium. W jednym roku wystąpił jako cesarz Neron z monoklem zamiast szmaragdu, w drugim zaś jako Ursus. Oba kostiumy pozostawały pod urokiem i wpływem sienkiewiczowskiego Quo vadis.

W pierwszych latach dwudziestych naszego stulecia na bale chodzą moi Rodzice. Mamusia stale przynosi mi z nich malutkie karnety, ręcznie malowane, z przywiązanym na jedwabnym sznureczku, ozdobionym kutasem, malutkim ołóweczkiem, którym wpisują się paniom zapraszający je do poszczególnych tańców panowie. Miałam tych karnetów ciekawy zbiorek, ale podzielił on los biblioteki i uległ spaleniu w czasie okupacji hitlerowskiej.

Na bale wstęp jest tylko za imiennymi zaproszeniami, które są kontrolowane przy wejściu. Opłacenie wstępu nie wystarcza. Obowiązuje strój balowy. Panie w toaletach i w prawdziwej biżuterii, panowie we frakach z orderami, z białą muszką na sztywnym gorsie koszuli. Ci z panów, którzy Przychodzą w smokingach — bo taki strój też jest dopuszczalny — muszą mieć Muszkę czarną. Biała muszka przy smokingu oznacza kelnera. Wojskowi w mundurach galowych. Panny nie przychodzą same, lecz w towarzystwie rodziców, lub przynajmniej jednego rodzica, który towarzyszy im do końca Zabawy, siedząc najczęściej na ciemnowiśniowych, aksamitnych kanapkach, Ustawionych rzędem pod lustrami wzdłuż ścian wielkiej sali kasynowej. Ojcowie często wymykają się do restauracji lub bufetu, zostawiając mamom pilnowanie córek. Stąd dla nich swawolni danserzy urobili złośliwą nazwę „babozwierza kanapowego". Do tańca grają orkiestry wojskowe. Bal zawsze rozpoczyna polonez, którego pierwsze pary formują się z osobistości zaproszonych do przyjęcia protektoratu nad balem.

Wśród walców i modnych tańców ognistego „Mazura" tańczy się dwa razy w ciągu wieczoru. Ten drugi, tzw. „Biały Mazur", nad ranem kończy nocną zabawę. Niezrównanym mistrzem w tym tańcu jest pułkownik Śniadowski. Ale do dobrego tonu należy opuścić zabawę na długo przed jej końcem.

W Kole Literackim panowie — członkowie Kasyna (mam dotąd legitymację członkowską Ojca z lat 1927/1928) schodzą się w czytelni, aby przejrzeć bieżącą prasę. Nazywa się to potocznie „chodzeniem na gazety", W naszym domu należy to też niemal do codziennego rytuału.

Nad wszystkim w tej instytucji czuwa prezes Hojnacki, czynną rolę odgrywa tu też sędzia Zgóralski. Ale przecież Kasyno nie byłoby kasynem, gdyby nie mogli się tu schodzić amatorzy gry w karty. Grają tu więc w brydża adwokat Leopold Tesznar, ginekolog Kazimierz Bocheński, profesor patologii i świetny internista Roman Rencki (zamordowany później wraz z innymi profesorami na Wzgórzach Wuleckich) i inni.

Zarówno do czytelni, jak i do gabinetu gry — zgodnie z przyjętym zwyczajem — panie nie mają wstępu, natomiast na balach i wieczorach artystyczne-literackich udział kobiet jest znaczny i zawsze mile widziany. Uczestniczą one również w teatrach amatorskich i okolicznościowych scenkach historycznych, organizowanych przez wiceprezesa Kasyna, prof. Seweryna Lehnerta.

Na wieczory literackie składają się najczęściej występy autorskie, których tytuły zapowiadają umieszczone po obu stronach kasynowej bramy wejściowej afisze reklamujące. Na przykład wieczór Paula Cazina, tłumacza Mickiewicza (zwłaszcza Pana Tadeusza)., a także Norwida oraz innych pisarzy i poetów na język francuski, znakomitego zresztą znawcy literatury polskiej, a później po II wojnie światowej członka PAN. To znów wieczór poświęcony deklamacji Lesława Krzyżanowskiego, albo koncertowi skrzypka Wacława Kochańskiego, innym zaś razem prelekcji Jana Parandowskiego o Oskarze Wildzie, lub przedstawienie przybyłego z Moskwy teatru „Sinaja Ptica". Z kasynowego podium płyną też ostre słowa prezesa lwowskiego Związku Literatów, Ostapa Ortwina (Oskara Katzenellenbogena), polemizującego z Boyem-Żeleńskim na temat zbyt śmiałych poglądów tego ostatniego w dziedzinie etyczno-moralne), a także krytykującego nowatorskie kierunki w literaturze, zwłaszcza futuryzm.

Tak wygląda moje najbliższe otoczenie i sąsiedztwo.

Wspomnieniem na chwilę cofam się do czasów pierwszej wojny światowej i przywołuję z pamięci ówczesny obraz ul. Akademickiej. Kiedy sprowadziliśmy się do tego mieszkania w 1916 r., wyglądała ona zupełnie inaczej. Nie była jeszcze aleją topolową, ale śródmiejskim skwerem pośrodku ulicy. Między zielonymi trawnikami kilka przejść dla pieszych umożliwiało przechodzenie z jednej strony ulicy na drugą. Przed Kasynem i po obu stronach Izby Przemysłowo-Handlowej były okrągłe klomby, przy czym stojący już pomnik Kornela Ujejskiego, dłuta Antoniego Popielą, był nieco inaczej usytuowany niż po założeniu pięknej alei. Przed samym gmachem Izby Przemysłowo-Handlowej był przejazd, umożliwiający pojazdom konnym wjazd w ul. Zimorowicza.

Ponieważ były to jeszcze czasy zaboru austriackiego, na trafikach (ówczesnych sklepach odpowiadających kioskom „Ruchu") widniały w barwach austriackich, czarno-żółte, ukośne pasy, okalające szyldy i wejścia — zamalowane po roku 1918. Pocztę bagażową rozwoził w krytym, żółtym wózku, zaprzęgniętym w jednego konia „pocztylion", wygrywający na okrągłej trąbce charakterystyczną, wciąż powtarzaną melodię. Wizerunki tej trąbki na ścianach wózka były emblematem poczty. Jeszcze jeden wóz jeździł codziennie rano ulicą Akademicką. Była to jednokonka lodziarza, rozwożącego białe i bladoróżowe, czworograniaste sztaby sztucznego lodu. Wozak oznajmiał swój przyjazd ręcznym dzwonkiem. Na jego dźwięk służąca zbiegała na dół z pojemnikiem, do którego lodziarz wkładał odrąbane ze sztaby kawałki lodu i w zależności od żądanej ilości towaru otrzymywał zapłatę — 10 lub 20 centów, później tyleż samo groszy. Lodówki na sztuczny lód były wtedy jeszcze wielką nowością i nie wszystkie domy mogły się nimi poszczycić. I tu jeszcze mała dygresja. Nie znano jeszcze nie tylko lodówek elektrycznych; ale też i kuchenek — ani elektrycznych, ani gazowych. Typowa, lwowska kuchnia była węglowa, ale nie tak prymitywna, jak kuchnie warszawskie. Nie zapalało się jej przez odsłonięcie tzw. fajerek, ale do tego celu służyły drzwiczki, takie same, jak w ozdobnych piecach kaflowych w pokojach. Fajerki służyły jedynie do regulowania nasilenia ognia. Ogień kuchenny ogrzewały też dwie tzw. bratrury (z niemieckiego Bratroehre), w których można było piec lub zapiekać potrawy. One też długo utrzymywały ciepłotę. Obok nich znajdował się piec piekarski, czyli piekarnik. Tu wypiekało się zawsze ciasta świąteczne, a w czasie walk z Ukraińcami w 1918 r. piekło się świetny, żytni chleb domowy.

W dniu 22 XI 1918 r., w dniu oswobodzenia Lwowa, po usłyszeniu - o godzinie 6 rano z ulicy — polskiej pobudki wojskowej, świadczącej o tym, że miasto już jest w polskich rękach, znosiło się naszym żołnierzom i walczącej młodzieży tace z kromkami tego chleba, posmarowanymi przez Mamusię grubo smalcem, dobrze osłodzoną herbatę w kubeczkach (po lwowsku w garnuszkach) dla rozgrzewki oraz jabłka, których mieliśmy pod dostatkiem z naszego sadu w Hołosku Wielkim. Cały ich zapas zimowy leżał na drewnianych półkach w sąsiednich piwnicach szkoły im. Królowej Jadwigi, Wynajętych przez Tatusia do przechowywania owoców w zimie.

Był wtedy mróz siarczysty, szyby w oknach zamarznięte w przecudne, srebrzystobiałe liście paproci uniemożliwiały zobaczenie ulicy. Zbudzony dzień i wschodzące, ostre słońce, po otwarciu okna, raziły odblaskiem od wysokich hałd śnieżnych, zalegających ulicę. Radość rozpierała nam serca: Nasz Lwów już wolny!" Lwów już znowu polski!!! Pełnię szczęścia zamgliła jednak wiadomość o poniesionych w walce ofiarach, wśród których znaleźli się najbliżsi, zwłaszcza Zygmunt Popowicz. Kiedy mówię o zwycięstwie, muszę przedstawić stojące mi w pamięci jego antecedencje.

W piątek, dnia l listopada 1918 r., w sam dzień Wszystkich Świętych, rano, około godziny 9, kiedy stałam w jadalni na krzesełku i zmieniałam kanarkowi wodę w klatce. Tatuś, który był inwalidą wojennym z walk stoczonych pod Kamionką Strumiłową między 28 VI a 7 VII 1915 r. (w których armia austriacka wyparła wojska rosyjskie za Bug), bardzo zmieniony na twarzy wyszedł ze swej kancelarii, mieszczącej się w sąsiednim pokoju i powiedział o zajęciu Lwowa przez Ukraińców i o toczących się walkach w mieście. Wiadomość tę przyniósł były kolega szkolny Tatusia, niejaki Stećkow, Rusin, którego zobaczyłam przez otwarte drzwi do kancelarii. Na ramieniu miał ukraińską kokardę żółto-niebieską. Nie rozumiałam wtedy niczego, ale z zatroskanego wyrazu twarzy Tatusia domyśliłam się, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Tatuś wyszedł zaraz z domu i po chwili wrócił, potwierdzając tę wiadomość. Teraz dopiero uświadomiliśmy sobie, co oznaczały słyszane z miasta detonacje. Przez okno nic nie widać. Ulica pusta. Wtem padł strzał. Na ulicy upadł człowiek, odziany w ciemny, cywilny płaszcz, bezbronny przechodzień, którego zastrzelił nie dostrzeżony przez nas przedtem milicjant ukraiński z opaską żółto-niebieską na ramieniu. Jakiś wstrząs i drżenie ogarnęło mnie całą pod wpływem widoku tej pierwszej widzianej przeze mnie ofiary walki.

W domu zapanowała atmosfera przygnębienia.

Na zaproszenie Rodziców sprowadziła się do naszego mieszkania samotna, zaawansowana wiekiem pianistka, pani Klotylda Dragasowa, teozofka, zaprzyjaźniona z całą naszą rodziną. Często przy jej akompaniamencie na fortepianie malował obrazy nie żyjący już, najmłodszy brat Tatusia, stryj Marian Kazimierz Olszewski. Pani Dragasowa zamieszka u nas przez cały cza5 Walk o Lwów i z nami w grudniu wyjedzie do Krakowa.

Jeszcze dwa, a właściwie trzy bardzo silne przeżycia łączą się w mych wspomnieniach z tymi czasami.

Podczas zawartego przez strony walczące kilkugodzinnego rozejmu, gdy ucichły odgłosy strzałów. Mamusia z nami, jeszcze wtedy dziećmi, stanęła przy zamkniętym (ponieważ nie wolno było otwierać) oknie jadalni.

Patrzyliśmy na naszą — jakże smutną wtedy — ulicę. W tej chwili idący drugą stroną ulicy milicjant ukraiński zmierzył do nas z karabinu. Kula na szczęście utkwiła w murze obok futryny okna.

Drugi niezapomniany wstrząs — to pożar (10 XI) Poczty Głównej przy ulicy Słowackiego, niewidocznej z naszych okien. W późny wieczór, kiedy na dworze szalał rzadko we Lwowie spotykany listopadowy huragan, widać było z okien ciemnego pokoju płonące żagwie, wylatujące z palącego się gmachu pocztowego, które wicher przenosił aż poza naszą ulicę, ponad dachami kamienic. Ciemne, listopadowe niebo gorzało łuną. Była to noc grozy i strachu.

Również taki sam lęk ogarnął mnie, kiedy po zakończeniu zwycięskich walk o Lwów, ale jeszcze w czasie ciężkich działań wojennych w obrębie pierścienia okalającego miasto, wyjeżdżaliśmy w grudniu 1918 r. do Krakowa. Ukraińcy ostrzeliwali wtedy pociągi. Jadąc w zupełnie ciemnych wagonach mijaliśmy całe wsie polskie, podpalone przez Ukraińców. Widać było nawet iskry skaczące z ognia, jego łakome języki, pożerające wszystko bez litości i ciemne sylwetki uwijających się ludzi, usiłujących opanować straszliwy żywioł i uratować co nieco dobytku. Zajęci paleniem wsi, Ukraińcy nie ostrzeliwali naszego pociągu. Ogromna łuna, wywołana pożarem oświetliła czerwonawą jasnością wnętrze wagonu, a mimo zamkniętych okien wdzierał się duszący swąd i dym. Pociąg chwilami przyspieszał, chwilami zwalniał swój bieg. Przejeżdżając pomiędzy pożarami, mknął bardzo szybko. Mimo to dojechaliśmy do Przemyśla dopiero po kilku godzinach, A w Krakowie zadziwiło mnie normalne życie i zwykły, miejski ruch.

Wracam do oglądanego przeze mnie widoku z okna mego domu, który odsłania przede mną już spokojny, pełen radości życia mój świat.

Tak lubię stanąć na chwilę w oknie naszego salonu i popatrzeć na tę- moją Akademicką ulicę — czyli Korso. W zależności od pory dnia zmienia ona swoje oblicze. To, co jest stale — to ta nowa w centrum Lwowa, piękna aleja Akademicka — ciąg pieszy, czyli obsadzona topolami promenada. Topole w dwóch rzędach łączą girlandy pnących się po drutach krzewów dzikiego wina, zmieniającego jesienią zieloną barwę liści na czerwonozłotą.

Obejmuję wzrokiem najpierw prawą stronę. Za wąską uliczką św. Szymona i skrawkiem końcowym Chorążczyzny rozsiadł się szeroko ogromny na owe czasy gmach drugiej kamienicy Sprechera o trzech frontach, w której mieści się Bank Cukrownictwa, a na dole w lokalu sklepowym cukiernia Hieronima Welza. Po drugiej, parzystej stronie Sprecher zasłonił nam widok z okien na tyły hotelu George'a łącznie z mieszczącą się na parterze kawiarnią tego hotelu, będącą w porze popołudniowej miejscem spotkań lwowskiego high life. Tu o godzinie piątej po południu, przy zarezerwowanym na stałe stoliku siedzą wyższe władze wojskowej miasta: dowódca korpusu nr VI, generał Bolesław Popowicz, słynny ze swego przejścia przez Azję, komendant miasta, gen. Walerian Czuma, gen. Juliusz Zulauf, o profilu kościuszkowskim oraz inni wyżsi oficerowie sztabowi.

Okna kawiarni wychodzą na ulicę Klementyny z Tańskich Hoffmanowej i bezpośrednio zaglądają w witryny usytuowanej na drugim jej rogu księgarni Bernarda Połonieckiego. Na tym rogu od południa do wieczora stoi zawsze ociemniały kataryniarz, wygrywający na swej katarynce z ustawioną na niej klatką z białymi myszkami tak dobrze mi znaną melodię. Melodia ta, gdy mam otwarte okno, towarzyszy mi przy odrabianiu lekcji, zwłaszcza wczesnym niedzielnym popłudniem, gdy w porze obiadowej cichnie szum spacerujących po Korsie.

Z mojego okna — odkąd stoi nowa kamienica Sprechera — widać tylko kawałek wystawy sklepu z pasmanterią (używam tu terminu warszawskiego) Antoniego Pawłowskiego oraz, bliżej, sklep z zabawkami Klaftena i jeszcze bliższy, narożny sklep Karola Kurpińskiego z kawą i herbatą. Wejście do niego jest u wylotu ulicy Chorążczyzny, która dawniej była częścią wielkiej jurydyki, sięgającej aż poza plac Akademicki i późniejszą ulicę Łozińskiego. Z rozległą Chorążczyzną, po której pozostała tylko nazwa ulicy, wiąże się również pamięć o pałacyku, w którym mieszkał i pisał swe komedie Aleksander hrabia Fredro.

Z samą ulicą i skwerkiem na pl. Dąbrowskiego wiąże się także nazwisko innego pisarza, już z XX w., również lwowianina, później długoletniego prezesa Polskiego Pen-Clubu, Jana Parandowskiego, który tu się urodził.

Chorążczyzną! — Po drugiej stronie, nieparzystej, pod numerem 7 kino „Apollo" oraz Towarzystwo Muzyczne i Konserwatorium. Tu rodzice chodzą z nami na koncerty: ulubienicy Lwowa, śpiewaczki Stanisławy Korwin-Szymanowskiej, występującego gościnnie skrzypka Talmaniego, czy też na wieczory deklamatorskie Kazimiery Rychterówny. Tu wreszcie w sali wspomnianego kina „Apollo" wykłada o godz. 7 rano (bez kwadransa akademickiego) prof. Kazimierz Twardowski, twórca lwowskiej szkoły filozoficznej) którego słuchaczy nie mieści żadna sala Uniwersytetu.

W tym samym gmachu, obok bramy wejściowej, mieści się też sklep i pracownia grawerska Ungera. Tutaj w 1920 r., został wykonany order Virtuti Militari V klasy, z numerem l, którym Marszałek Józef Piłsudski w dn. 22 XI dekorował uroczyście miasto Lwów za zasługi w obronie polskości.

Na drugim, bliższym roku ulicy Chorążczyzny jedna z topól alei zasłania mi wejście do znanego „pokoju do śniadań" „cioci" Teliczkowej. Wszyscy wiedzą, że tu przez cały dzień jest ruch ogromny. Świetne śledziki na mnóstwo sposobów, jajka z kawiorem, sałatki, pasztety, kanapki i inne pyszności znane są ogólnie, tak jak znana jest korpulentna postać zawsze pięknie uczesanej pani Zofii Teliczkowej i dyskretna czujność jej córki, która z matką wymiennie siedzi przy kasie po lewej stronie wejścia i udowadnia słuszność powiedzenia, że „pańskie oko konia tuczy". Tu zawsze można przekąsić coś dobrego i zakropić czymś dobrym, a przy tej okazji spotkać znajomych, a nawet załatwić z postawionymi wysoko osobistościami jakieś ważne sprawy. „Ciocia" Teliczkowa jest bezkonkurencyjna pod względem jakości i wyboru serwowanych potraw. Obsługa działa sprawnie, szybko i grzecznie. W ogóle nie może być mowy o jakimkolwiek, choćby najmniejszym uchybieniu czy niedociągnięciu w sposobie załatwiania klientów, gdyż wszelkie wykroczenie w tym kierunku grozi usunięciem z pracy.

Ten narożnik ulicy upamiętnia pewne smutne wydarzenie. Uliczne afisze ogłosiły niezwykłą imprezę. W piękne, ciepłe niedzielne południe, po dwunastówce (msza św. o godz. 12 w katedrze), kiedy po Korsie — jak zwykle -— spacerowały wyelegantowane tłumy, „Człowiek—Mucha" miał na rowerze przejeżdżać po dachach kamienic od hotelu George'a aż do pl. Akademickiego, zwanego również potocznie placem Fredry. Przestrzeń nad przecznicami miał przemierzać po zawieszonych linach. Widowisko opóźniało się. Okazało się, że „Człowiek—Mucha" uległ śmiertelnemu wypadkowi, spadając na bruk ulicy. Lwów, który każde wydarzenie kwitował piosenką, upamiętnił również i ten smutny fakt w śpiewanej na nutę Kamień na kamieniu strofie, autorstwa Heschelesa—Hemara:

Przyjechał do Lwowa
wielki Człowiek—Mucha,
wlazł na Teliczkową
i wyzionął ducha.

Sama ul. Akademicka w dalszym swym ciągu chlubi się jeszcze dwoma takimi „pokojami do śniadań", z których jeden jest własnością Musiałowicza, a drugi, o nazwie „Zakopane" — Antoniego Moora.

Wracam do widoku z mego okna.

Parzysta strona Akademickiej jest handlowa. Tulą się tu do siebie sklep do sklepu, przeważnie bardzo eleganckie.

Patrzę teraz na wprost mego okna: jubiler Buszek, sklep papierniczy „Sarmacja", czynny nawet w niedzielę do godz. 11, aby zapominalska młodzież mogła zaopatrzyć się w potrzebne na poniedziałek przybory szkolne. Obok wytworny magazyn kapeluszy damskich „Romana", pani Romany Korzeniowskiej, która po swoje modele jeździ do Paryża i zegarmistrz Stanisław Woźniak, świetny fachowiec, którego witrynę zdobi duża tarcza zegara. Zegar ten, to mój przyjaciel, zawsze na nim sprawdzam czas, tak jak później będę mogła to zrobić połączeniem się z zegarynką telefoniczną.

Teraz też przekonuję się, że mam jeszcze chwilę wolnego czasu przed wyjściem do szkoły.

Sklep zegarmistrza graniczy już z szeroką bramą, opatrzoną numerem 8, wiodącą do kina „Chimera", mieszczącego się w oficynie. Reklama kina nad bramą. W oficynie tej znajduje się też łaźnia „Zakład Kąpielowy św. Anny". Po drugiej stronie bramy sklep i pracownia jubilerska Jana Wojtycha, również Poważna i solidna firma.

Prosperujące świetnie trzy „pokoje do śniadań" i trzy sklepy jubilerskie, bo jeszcze firma „Dąbrowska i Rozwarzewski" w gmachu hotelu George'a, na centralnej, lecz niezbyt długiej ulicy Akademickiej świadczą same o zamożności mieszkańców.

Teraz przede mną już tylko duża drogeria i skład farb Sudhoffa. Pan Jan Sudhoff jest radnym miejskim i wraz z resztą rajców miasta bierze udział w corocznych uroczystościach wyboru „króla kurkowego" w Bractwie Strzeleckim na Strzelnicy. Po skończonej imprezie wszyscy radni w strojach polskich — barwnych kontuszach z karabelami i w kołpakach, najczęściej z kitą, wracają do Ratusza jadąc przez całe miasto w powozach, których sznur tylekroć mam możność oglądać na naszej ulicy, bo obowiązkowo „dla fasonu" muszą jechać przez Korso. Tu oddaje im honory wojskowe nieodłącznie związany z Korsem były wojskowy austriacki, nieszkodliwy mente captus Mayer, powszechnie zwany Mussolinim, znający musztrę wojskową. On to salutuje wszystkich przechodzących Akademicką oficerów oraz prowadzi idące orkiestry wojskowe, wydając komendy. Otoczony hurmą małych baciarzyków przyśpiewujących w takt muzyki piosenkę: „Idzie wojsko, banda (orkiestra) gra", szpicrutą jak batutą naśladuje ruchy kapelmistrza. Przechodzą też tędy często oddziały hallerczyków w swych siwoniebieskawych mundurach, dowborczycy z I Korpusu Wschodniego gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego, w długich szynelach i inni.

Wiele radości sprawia również widok jadącego tędy na uroczystości i defilady oddziału konnego „Sokoła". Jadą chłopcy i dziewczęta w swych pięknych, amarantowych koszulach atłasowych, z przerzuconą przez ramię mundurową kurtką koloru khaki, w rogatywkach z sokolim piórem, przypiętym z boku biało-amarantową rozetką sokolą. Kiedy przejeżdżają, odprowadzam ich wzrokiem, słuchając tupotu kopyt końskich na bruku ulicznym.

I znów patrzę przed siebie. Naprzeciw mnie z numerem 10 piękna kamienica adwokata Tuckiego, który zamieszkuje całe II piętro, ujęte po obu bokach w dwie zwieńczone małymi, ściętymi wieżyczkami loggie. Na jednej z nich mecenas lubi wieczorami — w świetle wiszącej lampy — grać w karty z przyjaciółmi — emerytami. Sam również jest emerytem. Wśród czterech graczy bywa zawsze wspomniany przyjaciel Rodziców, były dowódca OK VI, generał Mieczysław Linde, uwięziony wraz z innymi generałami we wrześniu 1939 r., w pierwszym dniu wkroczenia Armii Czerwonej do Lwowa (22 IX) i zamordowany później w więzieniu wojskowym na Zamarstynowie.

Pierwsze piętro tej kamienicy prezentuje wielka wywieszka, reklamująca gabinet dentystyczny Zenona Wachlowskiego. Parterowy, bardzo duży sklep miał różne przeznaczenia. Najpierw mieścił się w nim „Bazar Krajowy” z wyrobami ludowymi, później Bank, który wywieszał codziennie notowania giełdowe. Pod nim gromadziło się grono śledzących kursy walut. Wśród nich przeważali ludzie w czarnych chałatach i w jarmułkach na głowach. Ostatnio opanował to wygodne i eleganckie pomieszczenie właściciel największe) cukierni lwowskiej. Ludwik Zalewski, który tu prowadzi sprzedaż swoich znakomitych wyrobów, przewożonych też codziennie samolotem do własne) filii w Warszawie przy Nowym Świecie 57.

Dziwnym zrządzeniem losu mimo późniejszych spaleń wojennych moich mieszkań warszawskich, jak również mimo tylokrotnych wojennych moich wędrówek warszawsko-lwowskich i lwowsko-warszawskich przez zieloną granicę, zachowało mi się aż do dziś bardzo estetyczne, blaszane, firmowe pudełko po cukierkach „Tajojkach" Zalewskiego. Stanowi ono miłą pamiątkę czasów, które mam przed oczyma i które opisuję.

Zanim jednak zajmę się cukiernią Zalewskiego, warto tu wspomnieć jeszcze choćby kilka sklepów, jakie znajdują się na tym odcinku Akademickiej, przed rogiem ul. Zimorowicza. Są to: magazyn obuwia, występujący pod firmą Lafayette, księgarnia „Oświata", a pod numerem 16 fryzjer damski Pitołaj, którego córka tańczy w zespole baletowym Teatru Wielkiego i dalej z narożnym wejściem sklep innego Zalewskiego z pasmanterią.

Właściwa cukiernia Ludwika Zalewskiego mieści się na dalszym odcinku parzystej strony Akademickiej pod numerem 22, między ul. Zimorowicza a pl. Fredry, przy którym — za sklepem z artykułami sportowymi Rosenmanna — kończy się moja Akademicka numerem 28 z narożną, dużą apteką dr. Józefa Pilewskiego. Witryny cukierni w okresie wiosennym, przedmaturalnym zdobią, zgodnie z tradycją, tableaux arbiturientów lwowskich szkól gimnazjalnych, męskich i żeńskich. Matury nie odbywają się równocześnie we wszystkich gimnazjach, w związku z tym każda szkoła ma inne tematy egzaminu pisemnego, wybrane i zatwierdzone przez Kuratorium Okręgu Szkolnego Lwowskiego. W maju i czerwcu można spotkać od czasu do czasu na ul. Akademickiej o godz. 7.30 dziwny korowód uczniów idących gęsiego — bo tak każe zwyczaj — abiturientów z rulonami zwinięte] bibuły w ręku (kolory bibuły przyjmują dla siebie dowolnie poszczególne klasy). Wąż ten nie idzie prosto, lecz wije się, przechodząc z jednej strony ulicy na drugą, zamieniając w ten sposób w serpentynę prostą drogę z kościoła, w którym zazwyczaj arbiturienci uczestniczą we mszy św. o godzinie 7 w intencji matury. Nikt się temu marszowi nie dziwi i nikomu on nie przeszkadza. Przechodnie ustępują miejsca tym „bohaterom" danego dnia.

Wracając do omawianej cukierni Zalewskiego, to jest ona o godzinie 16 "uejscem codziennych spotkań mych późniejszych, wielkich profesorów uniwersytetu Jana Kazimierza: Władysława Podlachy, Mieczysława Gębarowicza i Kazimierza Tyszkowskiego, związanych również z Ossolineum i Muzeum Lubomirskich. Tu też często zagląda dyrektor Wydawnictwa Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Antoni Lewak. Po „małej czarnej" profesor Podlacha, wspaniały historyk sztuki idzie do nowego gmachu Uniwersytetu przy ul. Marszałkowskiej, dawny gmach Sejmu Galicyjskiego), gdzie na II piętrze mieści się jego Zakład Historii Sztuki Polskiej i Wschodnioeuropejski. Gdy oświetlony zegar, na widocznej przez okno jego gabinetu Dyrekcji Kolei na rogu ulic Mickiewicza i Zygmuntowskiej, wskaże godzinę 17.15, a więc z kwadransem akademickim, schodzi do sali na wykład.

Teraz patrzę na mój zegar — dochodzi pół do ósmej. Na mnie już czas: trzeba iść do szkoły. Biorę teczkę z książkami i pożegnawszy Rodziców zbiegam po schodach, wychodzę za bramę, w której obrzeżeniu widnieją tabliczki z nazwiskami adwokata oraz trzech lekarzy i skręcam w lewo. Mijam opisane poprzednio Kasyno Miejskie z wejściem nakrytym półokrągłym, szklanym daszkiem i pozostawiając za sobą po prawej stronie, w alei topolowej pomnik z popiersiem Kornela Ujejskiego (obecnie przeniesiony do Szczecina), przechodzę pod wielki kolorowy gmach Izby Przemysłowo-Handlowej, na zapleczu której mieści się Instytut Technologiczny z wejściem od ulicy Bourlarda. Po tej stronie Akademickiej jest zaledwie kilka sklepów. Wśród nich, przed Izbą Przemysłowo-Handlową, kwiaciarnia pani Pawłowskiej, a za Izbą, niewielki sklep spożywczy pani Osostowiczowej, której mąż, profesor gimnazjalny języka polskiego był obrońcą Lwowa w 1918 r., dalej maleńki magazyn kapeluszy damskich pani Michalikowej i okazalszy, o dwóch wystawach, 2 bucikami damskimi i męskimi, należący do Chmielika. Natomiast cały narożnik zbiegający się z ul. Fredry zajmuje wielowitrynowa kawiarnia „Roma", miejsce spotkań literatów. Tu zwykle młodym ludziom pióra przewodzi wspomniany już poprzednio głośny, a nawet krzykliwy Ostap Ortwin. Tutaj też przychodzą na partyjkę szachiści.

Tuż obok, w widłach ulic Fredry i Łozińskiego, równie wielka kawiarnia „Szkocka" z wejściem już z pl. Akademickiego. Kawiarnię tę obrali sobie za miejsce spotkań wielcy matematycy. Przesiadują tu zwykle twórcy Lwowskiej Szkoły Matematycznej, profesorowie Politechniki Lwowskiej i Uniwersytetu Jana Kazimierza: Stefan Banach, członek korespondent Polskiej Akademii Umiejętności i jego mistrz i współpracownik, światowej sławy Hugo Steinhaus, a także Julian Paweł Schauder, w przyszłości ofiara hitlerowców w 1943 r.; Politechniki: profesorowie — Antoni Łomnicki i Włodzimierz Stożek, obydwaj zamordowani później wraz z innymi profesorami lwowskich uczelni w czasie eksterminacyjnej akcji hitlerowsko-ukraińskiej na Wzgórzach Wuleckich w lipcu 1941 r. W spotkaniach tych uczestniczą też: Stanisław Ulam i młodsi nieco profesorowie Uniwersytetu — Stanisław Mazur i Władysław Orlicz oraz docent Uniwersytetu, współpracujący ze Steinhausem, Stefan Kaczmarz, późniejsza ofiara Katynia. W sympozjach tych o niezwykłej atmosferze, często uczestniczą także dwaj profesorowie filozofii, związani zainteresowaniami z logiką matematyczną: Kazimierz Ajdukiewicz i Leon Chwistek. Spoza obu uczelni bierze tu zawsze udział fenomenalny, „żywy kalkulator” — Herman Auerbach w charakterze znacznie później wynalezionego komputera. Początkowo serwetki bibułkowe i marmurowy blat stolik kawiarnianego służą do zapisu wyników dyskusji. Te uległy zniszczeniu; zmięte i wyrzucone do kosza na śmieci lub starte ścierkami kelnerów. Dopiero zapisywane w grubym zeszycie, ofiarowanym przez panią Banachową, stanowią tzw. „Księgę Szkocką" — trwały dowód ich nieprzeciętnych, nowych osiągnięć w różnych dziedzinach matematyki. „Księga Szkocka" będzie długo jeszcze oryginalnym eksponatem na światowych zjazdach matematyków.

Kawiarnia „Szkocka" cieszy się dużą frekwencją. Przychodzi się tu „na szachy” i „na gazety". Wieczorem koncertuje tu na fortepianie Artur Mueller, kompozytor polskiej, a ściśle mówiąc lwowskiej operetki — o ile się nie mylę — pod tytułem Jedynaczka króla kawy. Czyje libretto — nie pamiętam. Kawiarnia w chwili, kiedy ją mijam, jest jeszcze zamknięta. Jestem na pl. Akademickim, na środku którego stoi piękny pomnik Aleksandra hr. Fredry, dłuta Leonarda Marconiego (obecnie przeniesiony do Wrocławia), usytuowany na skwerku, w otoczeniu zielonych krzewów. Za jego plecami wyloty ulic: Koralnickiej, równoległej do Akademickiej i prostopadłej do niej Lelewela oraz zawartych między nimi ulic Małeckiego i Friedrichów, z boku kino „Pan".

Będąc w niższym gimnazjum, wchodziłam stąd od razu w ul. Romanowicza; w klasach starszych — zbaczam w prawo pod wywieszkę zegarową zegarmistrza Targalskiego i wchodzę w ul. św. Mikołaja, biegnąc pod górę do kościoła pod wezwaniem tego świętego, aby tu wstąpić na pacierz. Z lewej strony nawy głównej ciekawa ambona w kształcie biało-złotej „łodzi Piętrowej". Stąd płyną do nas egzorty, czyli kazania. Szybko wychodzę. Tą samą drogą zbiegam na dół i z ul. św. Mikołaja skręcam w lewo w uliczkę Marii Dulębianki, która prowadzi do ul- Romanowicza. I tu zaraz wyrasta przede mną reprezentacyjny gmach Prokuratorii Generalnej. Gmach ten miał to szczęście, że na jego szczycie po raz pierwszy we Lwowie, po czasach zaborów, znalazł się orzeł polski w koronie. Gmach urzędu zajmuje połowę ulicy.

To moja codzienna droga do szkoły. Mały zakręt w ul. Zyblikiewicza, przy której po lewej ręce pozostaje prywatne gimnazjum żeńskie Olgi Filippi-Żychowiczowej i skręt w prawo w ul. Zieloną, przy której mieści się moja szkoła — Zakłady Naukowe Zofii Strzałkowskiej. Trzeba jeszcze minąć wylot ul. Jabłonowskich, na której rogu jest bursa, kierowana przez dyrektora Kubrakiewicza. Teraz tylko kilka kamienic i już numer 22 z pięknym ogrodem pełnym krzaków bzu, okolonym ozdobnym ogrodzeniem o dwóch furtkach i wjeździe pod sam cofnięty w głąb ogromny gmach najpiękniejszej na świecie, mojej szkoły.

Na frontonie rzuca się w oczy mozaika, w której na złotym tle skrzyżowane dwie narodowe chorągwie biało-czerwone spięte są — jakby wspaniałą klamrą - tarczą ze wspólnym godłem Polski, Litwy i Rusi oraz napis: „Módl się i pracuj". Ta szkoła jest nie tylko zewnętrznie piękna. Chlubne są jej tradycje patriotyczne. Jeszcze w czasach zaboru austriackiego, ale już u zarania odzyskiwanej niepodległości, uczennice tego Zakładu Naukowego, niezapomnianej założycielki, wielkiej Polki, Zofii Strzałkowskiej, ufundowały i wyhaftowały sztandar dla Strzelców, walczących w Królestwie. Poświęcenia sztandaru dokonał kapłan—żołnierz, sufragan lwowski ks. biskup Władysław Bandurski w auli szkolnej dnia 29 sierpnia 1914 r. Odebrał go porucznik Marian Kukiel. Był to moment tworzenia się Legionu Wschodniego. Fakt ten upamiętnił płk Zygmunt Zygmuntowicz w tomie 34 „Biblioteki Lwowskiej" wydanym w 1934 r., pt. Józef Piłsudski we Lwowie (rozdz. II, s. 27—28).

Przez główną bramę wchodzę do wnętrza budynku szkolnego. Po lewej stronie portiernia, w której mieszka tercjan, zwany pospolicie „Wujcio". On to ręcznym dzwonkiem oznajmia początek i koniec każdej lekcji. Czasem pertraktujemy z nim, aby skrócił lub przedłużył — zależnie od naszych zapotrzebowań — poszczególne godziny lekcyjne.

Jeszcze jedne drzwi wahadłowe i westybul, z którego po kilku schodach w dół schodzi się do wielkiej, wspomniane] wyżej auli, służącej w niedzielę za kaplicę. Podwyższony o kilka schodków ołtarza można zasłonić zsuwaną żaluzją i wtedy proscenium staje się sceną dla szkolnych przedstawień amatorskich. W maju, przed lekcjami schodzimy się tutaj na litanię do Matki Boskiej, tak samo, jak wieczorem schodzą się naprzeciw naszej szkoły przed usytuowaną w niszy narożnika ulic Zielonej i Wagilewicza figurą Matki Boskiej okoliczni mieszkańcy, aby śpiewać przy zapalonych świecach tę samą litanię.

Sama nasza aula ma w dwóch rzędach ustawione ławki dla uczennic z przejściem wolnym pośrodku. Tutaj zwykle w czasie mszy św. oparta o wstawione krzesło klęczy sama, nasza kochana pani Przełożona. Niestety, nie było jej dane doprowadzić naszej klasy do matury. Odeszła na zawsze po ciężkiej chorobie w 1923 r. W ostatnich dniach życia odwiedziła jeszcze wszystkie klasy i pożegnała swe uczennice bez smutnych słów rozstania, lecz swym łagodnym uśmiechem, cichym błogosławieństwem i życzeniami.

Ściany auli mają po obu stronach loże parterowe i pierwszego piętra. Nad drzwiami wejściowymi chór. Wszystkie ściany, loże i chór zdobią ręczne malowidła pani Miki Tomaszewskiej, siostrzenicy pani Przełożonej. Przedstawiają one powtarzający się w różnych wersjach motyw stylizowanych, zielono-błękitnych pawi. Aula w dzień powszedni jest zamknięta.

Z westybulu wahadłowymi drzwiami na lewo wchodzi się na korytarz, prowadzący do klas szkoły podstawowej, na prawo zaś wchodzi się do klas seminarium nauczycielskiego. Przestrzeń pomiędzy drzwiami do klas wypełniają rzędy szafek, zastępujących szatnię, po jednej na dwie uczennice, które dostają do nich klucze. Analogiczny jest rozkład sal na I piętrze, które od słonecznej strony skupia uczennice niższego gimnazjum, od zachodniej zaś strony klasy wyższego gimnazjum i salę konferencyjną, pełniącą na co dzień rolę pokoju nauczycielskiego. Klasy są obszerne, o trzech ogromnych oknach z uchylonymi u góry wietrznikami, z podnoszonymi tablicami, obok których w obsadzie kafelkowej wmurowane są umywalnie z bieżącą wodą, umożliwiające zmywanie tablic; obok kranu pojemnik z płynnym mydłem do mycia rąk. Świetnie zaprojektowane, wygodne ławki stoją w trzech rzędach — zawsze tak, aby dostęp światła dla uczennic był z lewej strony. Ściany klas i w ogóle wszystkich sal zdobią pod sufitem fryzy o motywach roślinnych, również dzieło p. Miki Tomaszewskiej.

Pośrodku klatki schodowej drzwi do gabinetu dyrektora gimnazjum i do buchalterii.

Za moich czasów dyrektorem jest „kochany Medzio", czyli Aleksader Medyński, autor przewodnika po Lwowie i organizator wspaniałych wycieczek nie tylko po okolicach Lwowa i po Polsce, ale nawet do Włoch i Jugosławii, co jest nie byle jaką nowością. Poza tym „Medzio" jest silnie zaangażowany w pracach redakcji „Słowa Polskiego", organu prasowego stronnictwa narodowo-demokratycznego. Stamtąd wyławia też niektórych naszych profesorów, takich jak np. Wacława Mejbauma i dr Stefana Mękarskiego, porucznika, obrońcy Lwowa w latach 1918—1919, autora wielu prac dotyczących Lwowa i Ziemi Czerwieńskiej, wydanych przed wojną we Lwowie, a w czasie i po II wojnie światowej również i w Londynie. Roczny epizod jego pracy w szkolnictwie dotyczy właśnie lekcji literatury polskiej w mojej klasie. Obaj ci profesorowie cieszą się dużą sympatią uczennic. O ile bardzo elegancki Mejbaum prowadzi lekcje historii „po dziennikarsku", mówi o wszystkim, nie bardzo respektując zalecenia programu nauczania, o tyle Mękarski wypełnia jego postulaty z całą sumiennością. Dużo heurezy, w której to metodzie pracy pedagogicznej prześcignie go uczący dopiero w następnym roku Juliusz Zaleski, pracujący z nami nad polskim romantyzmem. Mękarski swoją dewizę życiową wpisuje często uczennicom do pamiętników: „Cieszmy się z życia, póki stać nas na złudzenia" i nieraz wyraża ją głośno swym lekko szepleniącym sposobem mówienia.

Jeszcze jeden obrońca Lwowa wchodzi w skład naszego grona nauczycielskiego. Jest nim profesor gimnazjalny, były hallerczyk, porucznik Ignacy Roman Roskosz, dowódca VIII kompanii 240 pułku piechoty w walce z bolszewikami w 1920 r. O jego chlubnej karcie wojskowej pisze w swej książce pt. „Bój o Lwów” dr Jerzy Pogonowski (Gdańsk 1921), zamieszczając w niej również, doskonały pod względem uchwycenia podobieństwa, jego szkic portretowy, wykonany przez żonę autora, Wandę Żegulską-Pogonowską, „Icio" Roskosz jest rzeczywiście roskoszą pisaną przez „s", tzn., że jego lekcje języka łacińskiego w mojej klasie szóstej nie mają nic wspólnego z rozkoszą pisaną przez „z". Jest też naszym gospodarzem klasy, czyli wychowawcą. Przeżywamy razem wspólne niepowodzenia. On nie potrafi znaleźć się wobec Wręczenia mu przez nas w dniu jego imienin utworu poetyckiego naszego pióra pt. „Oda do Roskoszy", my zaś nie potrafimy się zachować w sytuacji, kiedy zaproszony przez nas do Teatru Wielkiego — jako nasz wychowawca — na przedstawienie popołudniowe dla szkół, kładzie przed nami w loży ogromne pudło czekoladek od Zalewskiego. Ponieważ nic przy tym nie mówi, żadna z nas nie otwiera bombonierki. Przedstawienie dobiega końca, wychodzimy, zostawiając doskonałe czekoladki na poręczy loży, sprawiając tym niesłychaną radość starej kobiecie, sprzątaczce, która — w przeciwieństwie do nas —wie, co z nimi zrobić. Fakt ten „Icio" potraktował jako zemstę za jego afront imieninowy.

Liczbą wielbicielek przewyższa wszystkich profesorów znakomity matematyk, mający nas prowadzić do matury, Seweryn Bilinkiewicz, znany powszechnie jako „Punio". Świetny wykładowca, bardzo wymagający, uczy nas matematycznego myślenia. Jęzor ma niewyparzony, boimy się jego ostrych powiedzonek, ale wszystko mu wybaczamy, ponieważ bardzo nam się podoba i jest nieprawdopodobnie sprawiedliwy. Toteż uczymy się wzorowo, aby się nie narazić na kpiny, bo mamy wielkie ambicje. Do pamiętników wpisuje się matematycznie w postaci równań, np. zz kobieta, przy czym pierwszy symbol oznacza złość, drugi — zazdrość. Punio, mimo takich ujemnych osądów o płci pięknej, nie ukrywa; że z tej mojej klasy jest zadowolony i że tę klasę bardzo lubi.

Moja klasa i moja ukochana szkoła!

Na pierwszym piętrze — oprócz klas — na końcu korytarza znajduje się też sala gimnastyczna, zaopatrzona we wszelki na owe czasy sprzęt gimnastyczny. Ma ona wejścia z obu korytarzy, obok tylne schody, prowadzące do pięknie utrzymanego, bardzo dużego ogrodu z dwoma boiskami gimnastycznymi w otoczeniu ogromnych kasztanów, pod którymi są też dwa miejsca, przeznaczone i przystosowane do majowych, czerwcowych i wrześniowych „lekcyj pod chmurką". Jak widać, lekcje na wolnym powietrzu nie są dopiero zdobyczą szkół Polski Ludowej.

Drugie piętro gmachu, z gipsowym pomnikiem Słowackiego naturalnej wielkości pośrodku; po prawej stronie sala muzyczna z fortepianem, gdzie odbywają się lekcje śpiewu lub próby występów wymagających akompaniamentu muzycznego. Z lewej — pokoik do lekcji gry na fortepianie i sala do nauki, w której pensjonarki odrabiają lekcje pod opiekuńczym i czułym okiem „Zelusi" (zdrobniały skrót od mademoiselle siostry pani Przełożonej. Pełni ona takie same funkcje jak 25 lat wcześniej w gimnazjum Wiktorii Niedziałkowskiej pełniła „Klimusia", tj. Klementyna Niedziałkowska, również siostra przełożonej Zakładu. U nas, po śmierci Zelusi, obowiązki te sprawuje, panna Kraftówna, higienistka szkolna.

W opisie szkoły nie może zabraknąć wzmianki o zupełnie awangardowe), amfiteatralnej sali fizyko-chemicznej i o gabinecie z pomocami do nauki fizyka chemii i przyrody.

Jest to tym bardziej ważne, że gimnazjum będąc humanistycznym uwzgzględniało też — choć w znacznie mniejszym stopniu — typ matematyczno- przyrodniczy.

Skrzydła boczne wyższych pięter zajmują sypialnie pensjonarek i infirmeria, czyli izba chorych. Tu też, na III piętrze jest ogromna i przepiękna jadalnia w kolorze głęboko błękitnym, w której pod arkadami stoją w rzędzie wysokie palmy, pod każdym łukiem jedna.

Z tej jadalni korzystają uczennice poszczególnych klas, urządzające tzw. „podwieczorki", czyli spotkania z profesorami. Panuje wtedy nastrój odświętny. Na program składa się część wokalno-muzyczna, inaugurująca spotkanie, a następnie przyjęcie. Inicjatywa, organizacja i program wieczorku należą do uczennic i podlegają tylko aprobacie naszej pani wychowawczyni, drogiej pani Jadzi Zduńczyk-Jaroszowej, geografki, uczennicy wielkiego Eugeniusza Romera.

W ogóle grono nauczycielskie mamy wspaniałe, któremu warto by poświęcić więcej słów. Bo przecież nie mury — które stanowią ramy — lecz środowisko ludzkie tworzy prawdziwą atmosferę i kształtuje wewnętrznie człowieka. Myślę też i o najbliższym otoczeniu, o naszym uczniowskim zespole klasowym, który jest serdecznie przyjacielski i zgrany. Nie są tu ważne ani narodowość, ani wyznanie. Łączy nas wszystkie, przy różnych czasem sprzeczkach, szczere koleżeństwo, którego nakazem jest pomoc, polegająca na podpowiadaniu i użyczaniu do odpisania zrobionych zadań matematycznych, nie tylko większości polskiej (29 uczennic), lecz także Żydówkom (6) i Rusince (l).

Nie znaczy to, aby nie było wśród nas bliższych i serdeczniejszych przyjaźni, które trwać będą poza lata szkolne.

Mam to szczęście, że jestem w klasie, która jest najlepszą w szkole pod względem nauki i zachowania i jako taka jest oczkiem w głowie szkoły. Nasza tradycja też przejdzie do historii szkoły.

Trzeba przyznać, że na tę opinię zapracowujemy uczciwie. Nie posługujemy się „brykami", wydawnictwami Zuckerkandla, które sprzedają na ul. Batorego wszystkie antykwariaty Bodeków; mimo ich nędznej szaty zewnętrznej, pod względem opracowania merytorycznego są doskonałe. Zwłaszcza jeśli chodzi o pisarzy i poetów łacińskich. Ale nam, prowadzonym od VII klasy przez prof. Władysława Szujskiego, są niepotrzebne. Idziemy o własnych siłach. Z pogodą, radością i wiarą patrzymy w przyszłość. Wydaje się nam, że nasza cudowna rzeczywistość nigdy nie może się zmienić, W najkoszmarniejszych snach nie możemy sobie wyobrazić tego, co nas czeka i że kiedyś złowrogie losy wyrzucą nas z naszego gniazda i rozrzucą w dalekich promieniach pod różne szerokości geograficzne, skazując na wieczną nostalgię.

Te lata szkolne będą kiedyś należeć do najszczęśliwszych. Zwracam się teraz mym wspomnieniem po latach do Was, nasi drodzy Profesorowie-wychowawcy! Ile wdzięczności czuję dla Was i dla Waszej pełnej Poświęcenia pracy. Trzeba było przejść przez całe życie, aby wartość Waszego oddania nam i pracy nad nami ocenić i docenić. Wybaczcie więc nam nasze niekiedy wybryki, jeśli nimi sprawiłyśmy Warn jakąś przykrość. I dzisiaj dopiero dziękuję Warn za trud zaszczepienia w nas głodu wiedzy i prawdy. wyście zawsze świecili nam przykładem sumienności, obowiązkowości, punktualności i przede wszystkim uczciwości.

Dziś z rozrzewnieniem myślę o tych wielkich pedagogach i doskonałych nauczycielach, z którymi zetknęła nas szkoła. Wyście kształtowali nasze charaktery i postawy, budząc w nas gorącą miłość do rodzinnego miasta i Ojczyzny oraz kult dla ich trudnej, lecz pięknej przeszłości, zawsze wiernej, I tu za Tuwimem powtórzę słowa:

[„.] Szkoło! Szkoło!
Ilekroć cię wspominam,
Oczy mam pełne łez! [...]


Druga część wspomnień z roku 1999


Copyright © 1991 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.


Powrót

Licznik