Józef Słotwiński

WIDZIANE Z BALKONU


Czterdzieści lat minęło od chwili, gdyśmy z moim pryncypałem, dyrektorem Teatru Powszechnego na warszawskiej Pradze, Karolem Borowskim, siedzieli na małym - dziś nie istniejącym - balkonie tegoż teatru i gapiąc się bezmyślnie na duży ruch uliczny brzydkiej stołecznej dzielnicy, rozważali możliwości repertuarowe naszej sceny.

Borowski - należy wspomnieć - należał do ludzi wyraźnie nie docenianych na warszawskiej teatralnej giełdzie i nawet mnie, dość zielonemu adeptowi teatru, chociaż już sekretarzowi miesięcznika "Teatr" i kierownikowi literackiemu "Powszechniaka" - nieraz spowiadał się ze swych żalów. Oczywiste była to duża niesprawiedliwości na pewno nie jedyna, jaką ówczesny sanhedryn teatralny miał na sumieniu. Na szczęście pan Karol należał do ludzi mądrych i nie pozbawionych humoru. Znosiliśmy to poklepywanie po ramieniu z filozoficznym spokojem.

- Panie Józiu - przerwał milczenie szef- ja już wiem, co powinniśmy pokazać ludziom w tym sezonie. Niech pan tylko spojrzy z tej ambony i już Pan będzie mądrzejszy. Ot, tutaj na lewo - mamy bardzo rozrywkowy kawałek Pragi. Cyrk! Wprost przed nami, masz pan, wrzaskliwy handel ulicy Targowej, zaś tam, na prawo, jest fabryka Wedla, wielki kościół z biskupem oraz sześć zakładów, w których szyją ubrania bardzo pracowite kobiety. Odzieżowa Jasne? Nie było to dla mnie takie jasne, bo dyrektor, który lubił być również pedagogiem, kończył:

- Gdybyś pan - co nie daj Boże - został kiedyś kierownikiem teatru? zanim pan wymyśli, obieca i nie dotrzyma władzy jakiejś propozycji repertuarowej - niech pan pofatyguje się na najbliższy balkon i zastanowi chwilę nad tym, gdzieśmy są! W naszym wypadku - mówił bardzo zadowolony. - zagramy coś do śmiechu, potem coś do płaczu, a W środku tego damy pana hrabiego Aleksandra Fredrę. Jasne?

- Teraz jasne - odrzekłem - Ale gdzie pan dyrektor na Targowej widzi jakiego hrabiego? Borowski uśmiechnął się.

- "Fredro", to oryginalny pomysł mojej żony. A balkon, jako taki, jest dla światłych ludzi rzeczą nader ważną. I w życiu i w teatrze, i to nie tylko ten balkon na widowni...

Ta mądra sentencja profesora nie była mi obca od wielu lat, bo pewien balkon już od wczesnej młodości, bardzo zaważył na moim życiu.

Było to w ukochanym Lwowie, gdzie przez lat dwadzieścia miałem do dyspozycji własny balkon. Od roku 1919 aż do ostatniej wojny.

Moja matka, wdowa po dyrektorze gimnazjum w Jaśle, otrzymała przy ulicy Długosza 12 mieszkanie po wuju Stanisławie Pawłowskim, profesorze uniwersytetu lwowskiego, wybitnym geografie. Zamordowali go hitlerowcy w Poznaniu w 1940 roku.

Mój lwowski balkon był niepowtarzalny: na pierwszym piętrze, narożny, z wglądem w lewo i prawo (numer 12 to była kamienica w połowie ulicy) oraz w bardzo tajemniczą bocznicę ulicy Długosza i - co ważne dla podglądacza - w duży kawał leworęcznej przecznicy błogosławionego Jakuba Strzemię.

Było to dla dwunastolatka oszałamiająco wspaniale, bo widziałem wszystko i to zarówno panów profesorów, jak i świeżych, bohaterskich obrońców Lwowa, sklepikarzy i garbatych szewców, kolegów z gimnazjum Batorego i kistryniaków, przepiękne koleżanki na randkach, przyjaciół ze "Świtu" i przemykającą baletowym krokiem uroczą wodewilistkę - Zuzię Łozińską.

Ale spokojnie, spokojnie, bo kardiolog ostrzegał, że dla osiemdziesięciolatka (z górą!) wspomnienia, nawet mgliste i strzępiaste...

Najbliższe otoczenie jest często najtrudniejsze do wglądu. Najciemniej jest Pod latarnią i dlatego pracownia szewska pana Stajury, mieszcząca się tuż pod balkonem, była bez kontroli. Wiedziałem i widziałem tylko, że pan Stajura żył krótko, a gdy żył, miał psa i był garbaty.

Nad moją amboną wisiał balkon radcy prokuratorii, pana Bartla, który mieszkał wraz z żoną na piętrze drugim i wieczorami grywał pięknie Szopena, stwierdzała moja matka, uczennica ucznia pana Mikulego, który - jak wiadomo był uczniem samego Mistrza. Na parterze, po stronie lewej mieszkał potężnej budowy historyk - Stanisław Łempicki, z przepiękną żoną i dwójką urodziwych dziatek; jego okna wychodziły na skład drzewa i węgla ostro trunkowego dozorcy naszej kamienicy, pana Twardowskiego, z którym długie rozmowy miewał sam pan profesor Wilhelm Bruchnalski, a czasami nawet pan profesor - geograf Eugeniusz Romer.

Oko w oko z moim balkonem miałem szereg otwartych okien profesora-historyka, Adama Szelągowskiego, który rankami bardzo głośno ziewał, ale miał niezwykle urodziwą i w odpowiednim wieku córkę, Hankę. Osoba ta, z niewiadomych powódce manifestacyjnie lekceważyła wszelkie moje umizgi, zamykając na mój widok i okna, i opuszczając nawet story. Nietakt.

To byłby rzut pierwszy, topograficzny, najbliższego sąsiedztwa. W rzucie drugim moich balkonowych penetracji muszę ująć dwie kamienice, które czule obejmowały wspomniany skład węgla. Pierwsza, po stronie lewej, to bezstylowa jednopiętrówka Eugeniusza Romera. Ten znakomity i wesoły pan profesor był naszym powinowatym, a może nawet i krewnym, bo jego siostra ciocia Junia, była żoną rodzonego brata mojej matki - Romana Kamińskiego syna Kazimierza, bohaterskiego powstańca z 1863 r., któremu zamieniono rosyjski wyrok śmierci na trzysta nahajek. To był ojciec mojej matki. Po drugie - żoną mego protoplasty, oficera napoleońskiej artylerii, wybitnego politologa i naukowca, dyrektora Ossolineum, Konstantego Słotwińskiego, była Julia Romerówna - chyba babka Eugeniusza.

Konstanty Słotwiński wydawał w przyzakładowej drukarni tajne patriotyczne druki (Mickiewicz, Goszczyński) -z tym, że na wydawniczych stopkach widniał nie zakład Ossolińskich, ale zagranica. Ktoś sprawę zdradził, mój pradziad miał długotrwały proces polityczny, w którym skazano go na osiem lat najcięższego więzienia, które odbył w tyrolskim Kufsteinie jako więzień stanu.

Romer bywał częstym gościem u mojej matki. Człowiek i uczony wielkiej klasy, błyskotliwy wykładowca i rozmówca, burzliwy brydżysta, toczący cotygodniowe walki ze swoją żoną, generałem Neugebauerem, moim szwagrem Stanisławem Adamskim i profesorem Kuryłowiczem. Mnie wujek obdarzał - mogę się pochwalić - łaskawą uwagą podczas przypadkowych ulicznych spotkań i nawet zwierzał się smarkaczowi ze swoich rozważań nad nauką, polityką i światem. Pamiętam naszą "dysputę" religijną,... kiedy zapytał mnie, czy jestem wierzący. Sam bolał nad tym, że nie wierzy, a - jak wiadomo - pod koniec życia studiował teologię i - jak mi opowiadały kuzynki - zmarł z Biblią w ręku.

Pamiętam też inny fragment, kiedy po wypadkach majowych 1926 r. - rozjuszony profesor wybiegł na ulicę z gazetą w ręku i bardzo niewybrednymi słowami atakował, w gronie przypadkowych przechodniów, marszałka Piłsudskiego za to, że po zamachu, który kosztował tylu poległych, nie był konsekwentny i nie objął kierownictwa państwem.

W kamienicy drugiej, przylegającej do składu węgla, zwanej "profesorską", był na klatce schodowej spis lokatorów. Można było dostać zawrotu głowy: same magnificiencje, profesory, docenty... A więc na parterze mój ukochany Juliusz Kleiner, słynny historyk literatury, który tolerował moją obecność na wykładach i na seminarium aż do doktoratu. Mogę powiedzieć, Kleinera podglądałem jak diakon papieża. Chodził w czarnym kapeluszu z szerokim rondem i zawsze, nawet w letnie upały, miał na ramionach narzutkę chroniącą przed przeciągami i chłodem mrocznych murów starego uniwersytetu. Była to indywidualność o wiedzy i pamięci wprost przerażającej, przy ogromne) kulturze i wyrozumiałości na nasze studenckie niedostatki. Bałem się go ogromnie już od pierwszego egzaminu proseminaryjnego, który oblałem rzec można - bez zająknienia. Chodziło o angielską powieść Richardsona i Fieldinga... Okropność!

Po wojnie, kiedy wymienialiśmy korespondencję, a profesor był już w Krakowie, każdy list do niego był dla mnie torturą i lękiem aby nie rąbnąć jakiego głupstwa, nad którym by on bolał serdecznie. A korespondowałem wtedy również z profesorem Pigoniem, który - podobnie jak Hugo Steinhaus i Rudolf Weigl - był uczniem mego ojca w jasielskim gimnazjum.

W tejże samej kamienicy mieszkał znakomity badacz, sybirak i profesor - Benedykt Dybowski i - również na parterze - profesorowie: romanista i tłumacz - Edward Porębowicz oraz profesor filologii sanskryckiej - Andrzej Gawroński. Na piętrze drugim pamiętam dwa lokale: jeden zajmował wspomniany profesor Wilhelm Bruchnalski, a drugi - rodzina państwa Postępskich, którzy mieli trzy córki. Synami najstarszej z nich są nasi dzisiejsi ministrowie - Stefan i Krzysztof Kozłowscy.

W kamienicy narożnej, ale już z wejściem od Jakuba Strzemię, mieli swoje gniazdo moi dobrzy znajomi - profesorostwo Ernstowie. W ich mieszkaniu spędziłem wiele miłych chwil i to dzięki inicjatywie pani profesorowej, której dom był pełen rozbawionej młodzieży. Mieli córkę Zosię i syna Janka - twórcę popularnego chóru "Eryana".

Każdy, kto czyta tę gawędę, pomyśli, że to może już koniec tych profesorskich lokatorów na skromnej uliczce, mające] stare latarnie i - poza kilkoma zakładami naukowymi - budynki bezstylowe, szare, nijakie. Nic z tego.

Pora teraz spojrzeć z balkonu we wspomnianą krótką bocznicę, idącą w kierunku wzgórza Cytadeli. Tam był numer 14, 16 i 18, a na końcu zakątka stała willa z frymuśną wieżyczką. Po drugiej stronie uliczki mieliśmy ogrodowy mur i wielki parterowy dom, który frontem wchodził ostro w główny nurt Długosza. Typowy zawalidroga.

W zawalidrodze tej mieszkał naturalnie następny uczony, tym razem filozof i logik - Kazimierz Sośnicki. Zaś w głębi mieli swoje gniazdo historycy literatury - Mazanowscy oraz profesor Władysław Abraham z swoim synem, Romanem, znanym obrońcą Lwowa. Największą i mało znaną sensacją było to, ze pod numerem 16, już w roku 1898, zameldował się wraz z żoną Jadwigą i córkami Janiną i Anną pan Jan Kasprowicz. Było to chyba pierwsze mieszkanie poety we Lwowie. Nie koniec na tym, bo w jednej z trzech kamienic zakątka mieszkał też swego czasu pan Józef Beck z synem Józefem - naszym przedwojennym ministrem spraw zagranicznych. Tych panów niestety z balkonu nie widywałem, bo mnie jeszcze na świecie nie było. To byłby rzut drugi.

W rzucie trzecim pojawiają się w starczej pamięci już nie tylko duże figury uniwersyteckich potentatów, ale i bibliotekarze, artyści, koledzy futboliści z którymi hulałem po górkach Pohulanki. Naszym idolem sportowym był legendarny Wacek Kuchar, który na meczu "Pogoni" z "Victorią Żiżkow" Strzelił takiego gola, iż, po triumfalnym wrzasku, wysiadły mi struny głosowe i zaniemówiłem na dwa tygodnie. Natomiast w naszym i długo szewskim "Świcie" Maradoną był środkowy napastnik, Lolo Głowacki, który mieszkał w trzeciej kamienicy od rogu ulicy Mikołaja. Ojciec Lola był pod piątką dozorcą. W tejże samej kamienicy na drugim piętrze zdawałem historiografię u profesora Stanisława Zakrzewskiego. Kilka domów wyżej, gdzie mur Ogrodu Botanicznego miał się ku końcowi, mieliśmy pierwszą przecznicę Długosza - ulicę Świętego Marka.

Na rogu Marka miał sklep ojciec mojego długoletniego kolegi - Wacka Frydmana. Nie był to poważny "handel artykułami", ale mały kram, którego jedynym godnym uwagi towarem były "kanoldy". Dzisiaj to się nazywa "krówka", ale kuda jej do tych u starego Frydmana. Taki kanold w ogóle nie odrywał się od zębów i słodka słodkość trwała w tobie przez kilka godzin.

Ważnym wspomnieniem z tych lat była moja przyjaźń ze synem Frydmana - Wackiem. Był to wspaniały facet i - gdyby go znał Dumas-ojciec - byłoby pięciu muszkieterów, chociaż Wacek mierzył w kapeluszu i dobrze podbitych "mesztach" może metr czterdzieści. Może pięćdziesiąt...

Dość nietypowe były początki naszej znajomości z tym niepozornym chłopiną. Pewnego dnia wracałem codziennym szlakiem z trzeciego gimnazjum w towarzystwie kolegi, Kazia Neumana, bratanka potężnego prezydenta Lwowa - Neumana Józefa. W pewnej chwili wyrwała mi się głośna uwaga pod adresem facecika idącego przed nami w gronie nieznanych mi kolegów: "Patrz Kazek - rzekłem - jaki "konus" merda się nam pod nogami!" W tym momencie cały kondukt stanął, a "konus", czyli człowieczek, był to nie znany mi wówczas Wacio Frydman, błyskawicznie się odwrócił. Jednym gestem naciągnął mi dęciak na oczy i kopnął mnie szpicem w zadek. Następnie dołączył spokojnie do ryczącej ze śmiechu gawiedzi.

Oniemiałem! Zalała mnie troista krew- jak piszą nasi realistyczni twórcy. Chciałem się rzucić w wir walki, ale rozsądny Kazek, który chyba znał Wacka bliżej, zatrzymał mnie inteligentną uwagą:

- Daj spokój! Spójrz, ilu ich jest! Znajdziesz inną okazję. On szpila w "Świcie" na Pohulance.

Ja w "Świcie" jeszcze nie kopałem, ale tak zaczęła się nasza przyjaźń - syna biednej wdowy i biednego sklepikarza. Przyjaźń ta polegała na dużym poczuciu realizmu naszych małych możliwość i na trzeźwej ocenie naszych minimalnych szans w zdobywaniu serc niewieścich wobec kolosalnej konkurencji synów profesorskich, którzy miewali poważne miesięczne "kieszkonkowe", ładne rowery, nie mówiąc o motocyklach z siodełkami dla narzeczonych. Kobiety bardzo wcześnie oceniają te dysproporcje i wiedzą z góry na co można liczyć.

Ja - spowiadając się ze spraw sercowych - miałem to szczęście w nieszczęściu, że przez kilka lat umieściłem swoje akcje w sercu panienki spod numeru 29, która też dobrze liczyła i trzymała mnie na uwięzi. Natomiast Wacek - człowiek wysoki duchem, ale niski wzrostem - nieco krzywonogi, miał normalnym tokiem rzeczy - upodobania romansowe w anielicach choinkowych, to znaczy niebieskookich, blondwłosych i rosłych jak nadwiślańskie topole...

Łączyły nas więc klęski uczuciowe równie mocno jak porażki sportowe, bo klub spadał coraz niżej, a sam Lolo Głowacki nie ratował sprawy. My z Wackiem mieliśmy talenty, ale małe - taka lekko-półśrednia klasa podwórzowa, mówiąc językiem złośliwców.

Wacek był bardzo bojowy i kochał każdą walkę jako taką. Stawiał więc nieraz naszą przyjaźń w trudnych sytuacjach. Były to już nasze lata uniwersyteckie, ja siedziałem w Ossolineum i na seminariach, a Wacek studiował "Lądówkę" na Politechnice. Pewnego wieczoru wpadła do nas sąsiadka z hiobową wieścią, że syn kupca nie powrócił do domu po wczorajszej burdzie z policją na Placu Akademickim, gdzie brał udział w jakichś rutynowych zamieszkach. Sąsiadka dodała jeszcze plotkarskie przypuszczenie, że "młody Frydman siedzi w "kiciu".

Ojciec Wacka był pełen rozpaczy. Widział już oczyma duszy relegowanie syna z Politechniki; ja zaś byłem bezsilny i moja interwencja... No... może poza jedną jedyną możliwością nie wchodziła w grę. Możliwość zaś była bardzo niepewna i mglista. Jakąś figurą wśród powinowatych mego wuja był niezwykły przystojniak, rumiany brunet, z zawodu nadinspektor czy nadkomisarz policji, o nazwisku - Parylewicz. Wszyscy rozumieją, że takich nazwisk się nie zapomina, tym bardziej, że tę osobistość widywałem czasami wśród notabli i prezesów, wysoko w loży na trybunie "Pogoni" oraz raz na rok na imieninowych przyjęciach u tegoż wuja, sędziego Aleksandra Kozioła. Wiedziałem też mgliście, że chyba jakaś krewna siostry wuja, mieszkająca na Nabielaka, była siostrą żony policjanta. Jasne?

Najpierw pojechałem tramwajem obejrzeć więzienie na Kazimierzowskiej. Rozpacz i przygnębienie zmusiły mnie do natychmiastowego działania i nie zwierzając się matce i siostrom - udałem się do tegoż wuja na ulicę Murarską. Potem odnalazłem jego krewniaków na Nabielaka i z kolei - siostrę wymienionej żony. Na końcu znalazłem się w Komendzie Policji na Kopernika.

Nadinspektor przyjął mnie uprzejmie, kazał siadać, wiedział kim jestem i uśmiechał się pod przystrzyżonym wąsikiem. Trwało to aż do momentu, kiedy z moich ust padło słowo: "Wacław Frydman". Tu czerstwy i rumiany brunet zbladł, spoważniał, przeszedł się po dywanie i patrząc w moje oczy - zapytał: Pan zna tego karła?

Zmrowiałem po zniewadze przyjaciela.

- Panie Nadkomisarzu - on jest niewinny! Wplątał się jako przechodzień... To jest mój przyjaciel.

Nadinspektor uśmiechnął się zjadliwie:

- Panie Józefie, pan wie, że ten niedorostek rzucił się z gołymi rękoma na konnego posterunkowego na służbie i ściągnął jeźdźca z wierzchowca na oczach rozwydrzonej gawiedzi?!

Przyznam się, że wysłuchałem tych słów z dużą admiracją dla bohatera... On był mężny!

- Pan zdaje sobie sprawę - grzmiał Parylewicz - czym to grozi? O ile się orientuję, ten "pański Frydman" zostanie usunięty z Politechniki i będzie odpowiadał przed sądem z paragrafu... Już nie pamiętam!

Wyobraźnia moja przybrała gigantyczne rozmiary: bezrobocie, kraty, łańcuchy... A ten policjant, jak każdy zresztą policjant, nie znał się na żartach!

Na szczęście i we mnie pękła bomba polonistycznej elokwencji. Chyba przerosłem sam siebie- Była to jedyna, choć bardzo kłamliwa, mowa adwokacka w moim życiu "w obronie niewinnej i słabej jednostki, rokującej jedyne nadzieje w rezerwach ukochanej przezeń "Pogoni". Powołałem się na najmłodszego brata Wacka Kuchara, Zbyszka, z którym lata sąsiadowałem w ławce szkolnej, gdzie solidarnie odpisywaliśmy zawilsze kwestie z zeszytu sąsiada - Stefka Rozmarina.

Nadinspektor "okazał się być" wiernym kibicem Pogoni. Zmiękł, załamał się, w końcu napisał przepustkę na Kazimierzowską. Szlachetna postać.

Nie wiem czyje pióro, może Stryjkowskiego, może Tadzia Konwickiego byłoby zdolne opisać moje spotkanie z przyjacielem w grubych murach więzienia. Dlatego ograniczę się do kilku zdań i powiem, że zamiast Michała Wołodyjowskiego lub d'Artagnana ujrzałem w drzwiach aresztu nędzne pokurcze, ogolone milką, w pasiaku, przygotowane na najwyższy wymiar kary. Był wstydliwy, załamany jak panienka przed poślubną nocą. Padliśmy sobie w objęcia.

Pomogłem mu się przebrać, wyprowadziłem z kazamat i nawet pożyczyłem własny kapelusz, by mógł ukryć hańbę bezwłosia. Nie muszę dodawać - o ile pogłębiła się nasza przyjaźń, a ulica Długosza we Lwowie mogła zapisać w kronikach - o ile takowe były - nowy rozdział... Piękny, aczkolwiek okoliczni złośliwcy rozsiewali nędzne plotki, że Wacek sypia w kapeluszu. Kłamstwo!

Przechodząc od poezji do prozy opisowej przekazuję jeszcze ważne balkonowe informacje, że gdzieś w okolicy sklepiku Frydmana mieszkał swego czasu znakomity kompozytor Ludomir Różycki, ale chyba było to w latach, kiedy nie miałem tego terenu w ewidencji. Natomiast wiem na pewno, że mieli tu swoje gniazda dwaj wybitni ossolińczycy: Kazimierz Tyszkowski - na Marka i Władysław Tadeusz Wisłocki w jednej z ostatnich kamienic mojej ulicy. Tam też mieszkał drugi obrońca Lwowa, pułkownik Czesław Mączyński i znany lwowski baletmistrz - Faliszewski wraz z Zuzią Łozińską!

Kto nie wie, kim była Zuzia - nie może być policzony w poczet znawców lwowskiego teatru. Najpierw była baletnicą a potem aktorką Teatru Wielkiego na Hetmańskich Wałach. Było to duże zjawisko sceniczne, obdarzone nieprzeciętnym talentem komediowym. Pełna "wdzięcznej gracji" - jak pisano w gazetach - o wielkim humorze, lekkości i temperamencie. Zdążyłem jeszcze obejrzeć i zachwycić się fredrowskimi "Ślubami panieńskimi" z Janem lewackim jako Albinem i Ireną Trapszo w roli Klary. Tej pary nie zapomnę do śmierci, bo to był super-teatr. Ale pamiętam na tejże samej scenie w roli Klary - Zuzię Łozińską, o kilkadziesiąt lat młodszą od Wielkiej Ireny - i urok Łozińskiej dzielnie walczył z fenomenem legendarnej wiedzy aktorskiej.

Czas wreszcie kończyć tę przydługą gawędę, a chciałbym jeszcze powrócić do dwu wspomnianych a bliskich mi postaci, mieszkających obok mego domu: kustosza Kazimierza Tyszkowskiego i również kustosza Ossolineum, znakomitego bibliografa, Władysława Tadeusza Wisłockiego. Chodzi o moją pięcioletnią pracę w Zakładzie Narodowym imienia Ossolińskich.

Wiosną 1926 r., po maturze, matka moja kazała mi się udać do Ossolineum i: przedstawić kuratorowi, prezesowi Dębowskiemu, jako kandydat na stypendystę w bibliotece tegoż zakładu. Do dzisiaj nie wiem kto zajął się w tych kryzysowych czasach moim losem i podejrzewałem o to któregoś z dwu wymienionych kustoszy. Okazało się jednak, że Dębowski znał dobrze mego ojca z czasów, gdy kurator był prezesem Rady Szkolnej Krajowej. Cenił ojca jako wybitnego pedagoga.

Poszedłem. Prezes był bardzo łaskawy, wspomniał o śp. ojcu i o moim pradziadku, a przy końcu krótkiej wizyty zadzwonił do innej persony - tym razem do aktualnego dyrektora biblioteki Ludwika Bernackiego.

Pamiętam ten smutny i deszczowy dzień. Stroskana i walcząca o nasz byt matka, znająca nieźle swoje ostatnie, ósme dziecię, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania dla poważnego traktowania życia, kazała mi wziąć kalosze i zachowywać się jak człowiek dojrzały.

Poszedłem i znalazłszy się w olbrzymim korytarzu poklasztornym, zapukałem do dyrektorskich drzwi. Przyjęła mnie bezszelestna sekretarka, pani Fastnachtowa, zaanonsowała i stanąłem przed obliczem Bernackiego w jego Majestatycznym gabinecie.

Nie zrobiliśmy na sobie najlepszego wrażenia. Od początku miałem pecha, gdyż schowany za ogromnym biurkiem pan dyrektor zwrócił mi uwagę na kalosze, które - przekraczając próg świątyni - należy zostawić w przedpolu. Duży błąd. Przyznam, że rozmowa - i bez kaloszy - raczej się nam nie kleiła i tak właściwie było przez lat pięć, to znaczy do końca mego pobytu jako stypendysty w tym cudownym zakładzie.

Teraz, po latach, rozumiem mniej więcej na czym sprawa polegała. Chyba na tak zwanej różnicy charakterów, chociaż to był duży pan, na dużym stanowisku, a ja, po prostu, smarkacz.

Kustosz Tyszkowski był wielki, zamaszysty, wesoły i absolutnie życzliwy. Wisłocki chodził po życiu na palcach, był przeuprzejmy, maleńki, dyskretny, bezgłośny. Tyszkowski nosił duże rogowe okulary, Wisłocki miał błyszczące ukradkiem cwikiery. Trzeci kustosz, kierownik muzeum Lubomirskich, Mieczysław Gębarowicz okularów nie nosił i był skończonym dżentelmenem, Przystojniak, ktoś - jak się później okazało - o niezłomnym patriotycznym charakterze. Wszyscy trzej to dużej klasy naukowcy i bibliotekarze.

A jaki był Bernacki?

On prowadził się pod rękę - jak zwykł mawiać o pewnych ludziach Jan Brzechwa. Był wychowankiem jezuickiego gimnazjum i zakładu w Chyrowie, skąd wychodzili młodzieńcy doskonale przygotowani do życia, o nienagannych manierach i znacznym poczuciu dystansu.

Poza tym nie było łatwo być dyrektorem Ossolineum. Poprzednicy to ksiądz Franciszek Starczyński, Konstanty Słotwiński, August Bielowski, Wojciech Kętrzyński... Znamienici patrioci, działacze, uczeni, a mój pradziad mógł kompetować nawet do miana bohatera, bo wydawanie tajnych druków, polityczny proces, osiem lat w Kufsteinie... to duży zapis w życiorysie.

Bernacki zdawał sobie z tego sprawę. Nasze młode grono stypendystów nieraz dość krytycznie szpilkowało facon d'etre naszego szefa. Grono młodszych to późniejszy dyrektor biblioteki, bardzo zasłużony przy częściowej rewindykacji zbiorów ze Lwowa do Wrocławia - Franciszek Pajączkowski, dalej Marian Jakóbiec, Edward Kiernicki, Władysław Skoczylas - czy przedwcześnie zmarły Emil Hebetynek. Starsi i na dorobku - to Stefan Inglot, Jan Bronisław Richter, Eugenia Kurkowa,- wymieniłem tylko kilku, pomijając wielu nader ciekawych pracowników,

Lulu (tak nazywaliśmy Bernackiego) witał się z nami przy pomocy dwu palców, a w najlepszym razie - trzech. Umiał podkreślać swój majestat dystansu, co przychodziło mu tym łatwiej, bo był nienagannie ubrany i wyprasowany, buty "w lustro", zimą na rękach jasno-żółte pekary, na uczesanej łysinie "borsalino" i to wszystko owiane kadzidłem najlepszej wody kolońskiej. I to - mój Boże - miał być bibliotekarz? A mieszkał w stylowej secesyjnej kamienicy na Nabielaka, którędy nieraz z zazdrością przechodziłem. Ożeniony był z córką wybitnego malarza-portrecisty, parającego się robienie"1 świetnych konterfektów dworskiej, wiedeńskiej arystokracji- Zięć miał więc wzory niezłe, a ja - bijąc się w piersi - przyznaję, że jeden z bardzo pięknym portretów Kazimierza Pochwalskiego wisi w gabinecie mojej żony. Czyżby któraś z babek?

Chociaż wszystko wokół dyrektora zatopione było w meandrach wyszukanych manier, był to nie tylko bibliofil, ale wybitny zawodowy bibliotekarz, uparty badacz, szperacz i przyczynkarz, a jego Teatr, dramat i muzyka za Stanisława Augusta, to dzieło poważne, zawierające materiały, które spłonęły w czasie wojny w Warszawie. Zresztą na terenie Lwowa miał Bernacki znakomitych kompanów, którzy nas w Zakładzie z różnych okazji odwiedzali w osobach Rudolfa Mękickiego, Rudolfa Kotuli, Eustachego Gaberle, Franciszka Biesiadeckiego, Stefana Vrtel-Wierczyńskiego, Kazimierza Piekarskiego czy Aleksandra Semkowicza - nie mówiąc już o Janie Kasprowiczu, wielkim bibliofilu. W tym momencie przypomniała mi się niezwykła przygoda, ukazująca bibliofilstwo w nieco innym świetle.

Otóż po trudach wypisywania kart katalogowych, co było dla mnie udręką, zważywszy koślawy charakter pisma, po okresie segregowania czasopism i po kilku "szkontrach" w głównej książnicy, zlitował się nade mną kierownik Pracowni Naukowej, doktor Richter i wziął mnie do siebie. Praca polegała na pilnowaniu porządku w drugiej sali, gdzie przeważnie siadywali poważni badacze.

W pewnym momencie wezwał mnie do siebie kierownik i mówi: - Pan widzi - panie Józefie - ten starodruk, który idzie do pana pracowni dla... (tu padło nazwisko wybitnego profesora). Niech się pan nie kręci i nie opuszcza swego miejsca, póki druk nie wróci do mnie.

Byłem zaskoczony, bo niby "firma" zamawiająca gwarantowała...

— Pan nie zna bibliofilów - uspokoił mnie kochany pan Jan - bo gdy taki jegomość ujrzy cudnie iluminowaną kartę... wszelkie hamulce moralne zanikają, to jakby człowiek w pańskim wieku ujrzał w cudzym albumie konterfekt swojej ukochanej...

Po tym epizodzie, który zresztą nie wymagał mojej interwencji, ale podkopał wiarę w pewne zasady - powróćmy - obgadawszy niecnie szanowanego Lula, do nędznej postaci najmłodszego ze stypendystów.

Obrazek nie będzie najweselszy, bo nie szukam usprawiedliwień dla swoich antybibliotecznych skłonności, które przejawiły się nawet w poszukiwaniu innego zawodu, np. ułana. W odpowiedniej komendzie poinformowano mnie jednak, że wsiąść na konia mogę dopiero w roku następnym.

Tymczasem nadszedł rok 1927, stulecie Ossolineum. Duża frajda, bo zostałem wciągnięty w tok uroczystości, spotkań i bankietów. Poznałem Wielkich tego świata, a między innymi Tuwima, Zegadłowicza, Staffa. Na bankiecie w Hotelu Krakowskim wypiłem wraz z Frankiem Pajączkowskim dużo cytrynówki i wydawało mi się, że nawet Lulu Bernacki do mnie się uśmiechnął. Równocześnie próbowałem jakoś oswoić się z polonistyką. Pierwsze egzaminy u Kucharskiego, Lehra-Spławińskiego, Gaertnera... Ukochana "Poogoń" została chyba mistrzem Polski, do Teatru Wielkiego przymierzał się Horzyca, a w operetce śpiewali Miłowska, Korabianka i Kuligowski. Na dobitek zakochałem się nieszczęśliwie i zacząłem pisać okropne wiersze. Sprawę ratowały pierwsze moje recenzje teatralne, pisane dla "Gazety Lwowskiej", u Hrabyka. Zimą pojechałem na narty do Sławska i należałem do tych, którzy odkopali z lawiny, na zboczach Wysokiego Wierchu, zwłoki Ludwika Rajskiego.

Chyba tego za wiele jak na bibliotekarza i musiało się skończyć katastrofą.

I skończyło się. Pewnego dnia woźny, pan Pawełek, wezwał mnie przed oblicze pana Dyrektora. Jestem szczęśliwy, że tej wizyty nikt nie widział z mojego balkonu.

Była haniebna. Po pierwsze Bernacki nie podał mi ręki i nie kazał siadać. Natomiast dał mi kilkumiesięczny bezpłatny urlop, co uderzało nie we mnie, ale w moją matkę. Nie otrzymałem też żadnej rozsądnej i konkretnej motywacji za co ponoszę tak dotkliwą karę, bo obowiązki stypendysty były dość nieokreślone a cóż dopiero mówić, gdy te obowiązki spełnia rozwichrzony facecik...

Bernacki nie miał zdolności pedagogicznych, ale po kilku tygodniach, które miałem spędzić na studiowaniu bibliotekoznawstwa, zostałem wezwany ponownie, tym razem na egzamin, który był oczywistą groteską, bo co może wchłonąć kilkunastoletni szczeniak w ciągu kilku tygodni z wiedzy o inkunabułach, cymeliach i o katalogowaniu impressów sedecimi saeculi?

Po tej wizycie nastąpiła Treuga Dei - na kilka lat - aż do powołania mnie do wojska. Pomimo tylu przygód, wspominam owe czasy w Ossolineum ze starczym rozczuleniem. I to nie tylko dlatego, że mój pradziad musiał nieraz przewrócić się w grobie, obserwując start życiowy prawnuka...

Mam tylko słuszny żal do dzisiejszego kierownictwa kochanej biblioteki, że mój pradziad nie doczekał się monografii i pełnego opracowania życia i działalności.


Copyright © 1991 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.


Powrót

Licznik>