LWÓW I JEGO MIESZKAŃCY

Wydanie specjalne tygodnika Przekrój

(1991)

Józef Wittlin

Mój Lwów

JÓZEF WITTLIN, ur. w 1896 na Podolu, zm. w 1976 w Nowym Jorku, poeta, powieściopisarz, tłumacz i krytyk; po studiach filozoficznych i językowych w Wiedniu, przerwanych udziałem w I wojnie światowej, kontynuował je we Lwowie, gdzie rozpoczął też pracę nauczycielską. Związany początkowo z grupą ekspresjonistów poznańskiego Zdroju (tu opublikował „Hymny"), a od 1920 ze Skamandrem, przeniósł się do Łodzi, gdzie był przez lat kilka kierownikiem literackim Teatru Miejskiego. W 1927 zamieszkał w Warszawie, poświęcając się wyłącznie pracy literackiej. W 1935 za przekład Odysei Homera otrzymał nagrodę Pen-Clubu, w roku następnym jego powieść „Sól ziemi" uzyskała nagrodę „Wiadomości Literackich", a w 1937 — Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury. Zamierzona jako pierwsza część cyklu epickiego „O cierpliwym piechurze" (dalsza jej część zaginęła w czasie wojennej wędrówki) przedstawia losy prostego żołnierza uwikłanego w światowy konflikt, prezentuje typowe dla owych lat tendencje pacyfistyczne. 

Oprócz poezji uprawiał też Wittlin twórczość krytyczną, eseistyczną i wspomnieniową. Najważniejsze pozycje weszły w skład wielkiego tomu „Orfeusz w piekle XX wieku". 

Prezentujemy wybrane fragmenty pierwszej części gawędy „Mój Lwów", o której tak pisał Kazimierz Wierzyński: »Dla mnie osobiście szczególnie bliska jest książeczka Wittlina pt. „Mój Lwów". Mógłbym pretendować do praw ojcostwa chrzestnego tej przepięknej i niepokojącej pieśni pisanej prozą. Wyszła nakładem „Tygodnika Polskiego", który w czasie wojny wydawaliśmy w Nowym Jorku.


Mój Lwów! Mój, chociaż wcale się tam nie urodziłem. Z dokładnych obliczeń wynika, że wszystkiego spędziłem we Lwowie osiemnaście lat. Nie tak wiele, jak na człowieka, który słusznie czy niesłusznie uchodzi za lwowianina i sam się tym chlubi. Co prawda były to lata chłopięce i lata pierwszej młodości, a więc decydujące o całym późniejszym życiu. I zapewne gdyby nie tzw. wielka wojna, jakże malutka w porównaniu z ostatnią, po dziś dzień siedziałbym sobie na Wałach Hetmańskich lub na Wałach Gubernatorskich jako jeszcze jeden centuś, jeszcze jeden emeryt któregoś c.k. gimnazjum z językiem wykładowym — polskim. Grzecznie by mi się kłaniali siwi i łysi panowie, których niegdyś za karę stawiałem do kąta; lecz dawnym moim uczennicom kłaniałbym się pierwszy, a nawet niekiedy całowałbym ręce tych poważnych matron. Albo karmiłbym preclami (z solą zakrzepłą na chrupkiej glazurze) nie istniejące już rybki w od dawna osuszonym malarycznym stawku na dole parku Kilińskiego. Nawet lwowscy szewcy nigdy tego parku tak nie nazywali, gdyż jest to po prostu — park Stryjski. Albo spacerowałbym sobie każdego rana na czczo, z gołą -głową, w słotę i w skwar, zimą i latem — po alejach Wysokiego Zamku, nad fantastycznie zadrzewionymi przepaściami, jako rzeczywisty członek „Klubu Idiotów". (...)

Od czasu do czasu chodziłbym sobie pokibicować młodszej generacji przy kwitnącej na bardziej zakazanych przedmieściach grze towarzysko-sportowej zwanej: kiczki. Za moich młodych lat uprawiano tę grę ze szczególną pasją na stokach Hycla Góry, zwanej od parady „Górą Stracenia Teofila Wiśniowskiego i Józefa Kapuścińskiego". Już sam fakt, że zaszczytnie pamiątkowe miejsca inaczej, bardziej poufale nazywały się w życiu Lwowa, a inaczej w przewodnikach turystycznych, świadczy o wspomnianej powyżej niechęci do wszelkiej pompy. Uroczystym durniem nazywano u nas każdego, kto nazbyt serio traktował siebie i swoje zajęcia. A więc, gdyby nie pierwsza „światowa" oraz jej następstwa, siedziałbym sobie do końca tzw. ziemskiej wędrówki na jednej z magistrackich ławek król. stoł. miasta Lwowa. Bo niektórzy lwowianie odbywają tę wędrówkę w pozycji siedzącej. Niekoniecznie zaraz — w Brygidkach. (...)

Opuściłem Lwów jesienią 1922 r. Czyli że „mój Lwów" był głównie Lwowem z czasów zaboru austriackiego, stolicą „Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim, Księstwem Zatorskim i Oświęcimskim". Co? Tak jest — Oświęcimskim. (Czarno się robi dziś przed oczyma na dźwięk tego słowa.) Następnie „mój Lwów" — to wojna polsko-ukraińska w latach 1918—1919 i pierwsze, krwawiące jeszcze lata odzyskanej niepodległości.

Później, co najmniej raz w roku, przyjeżdżałem tam w radosną gościnę. A jechałem z bijącym sercem (o ile coś podobnego w ogóle posiadam), jak staromodny oblubieniec do ślubu. Niecierpliwie wyczekiwałem w oknie wagonu. aż ukażą się podmiejskie lasy, a potem z falistej zieloności wyskoczą, jedna za drugą, tak bliskie sercu (o ile je posiadam) wieże św. Jura, św. Elżbiety, Ratuszowa, Katedralna, Korniaktowska, Bernardyńska. I kopuła Dominikanów, i kopuła Teatru Miejskiego, i kopiec Unii Lubelskiej, i łysa Piaskowa Góra. (W latach okupacji niemieckiej piaski tej góry wchłonęły krew tysięcy męczenników.) Rzadko bywałem przytomny, gdy pociąg zwalniał pędu i triumfalnie wjeżdżał do jednej z bliźniaczych, jak syjamskie siostry, przywartych do siebie hal wjazdowych — do jednej z tych półkoliście i bardzo harmonijnie sklepionych, szklanych hal Dworca Głównego. Na wiele już stacji zajeżdżałem w tej męczącej podróży zwanej życiem, lecz żadna, z wyjątkiem może Gard du Nord w Paryżu, nie budziła we mnie takiego podniecenia, takich „metafizycznych dreszczów", jakby powiedział śp. Stanisław Ignacy Witkiewicz.

Dworzec Główny był chlubą każdego lwowianina. Doskonale pamiętam, jak się budował na początku naszego kochanego, dwudziestego stulecia. Pędrakiem chodziłem w towarzystwie tzw. bony doglądać robót przy wznoszeniu tego cudu techniki i architektury, który miał zaćmić samą nawet Panoramę Racławicką. I zaćmił. Bo w całej ówczesnej Galicji i Lodomerii z Wielkim, itd. nie było równie bogato i rzęsiście oświetlonego gmachu. W późniejszych latach Dworzec Główny służył mi nieraz za refugium przed matematyką i fizyką. Jesteśmy zaś refugies przez całe życie: od kołyski do grobu zawsze przed czymś uciekamy. Podówczas wiałem tylko „poza szkołę" lub, wyrażając się bardziej po lwowsku, chodziłem hinter.

Tramwajem ŁD jeździłem z Łyczakowa na Gródek i zamiast brać dwóje w którejś tam klasie c.k. VII gimnazjum przy ulicy Sokoła, spędzałem bardzo mile poranne godziny w wytwornej poczekalni II klasy kolejowej. Nie była to poczekalnia, lecz istny salon pełen kandelabrów, luster, złoceń oraz miękkich, pachnącą skórą obitych kanap i kozetek. Pachniała ponadto dalekością świata, czarem obczyzny. Czekało się tu nie tylko na odejście pociągu, lecz jak gdyby na samo szczęście, do którego kasy dworcowe biletów w owym czasie nie sprzedawały. Poczekalnia pierwszej klasy w ogóle nie była dostępna śmiertelnikom poniżej ekscelencji lub Baczewskiego. A zatem w poczekalni II klasy, pod opiekuńczym, naturalnej wielkości portretem arcyksięcia Karola Ludwika w paradnym mundurze oficera ułanów i z blond brodą, czytałem sobie tzw. szerloki, czyli zeszytowe edycje arcydzieł piśmiennictwa detektywnego. Nabywało się tę, jak mawiali rodzice i wychowawcy, „niezdrową lekturę" bądź w koleżeńskim handlu wymiennym, bądź u samych kastalskich źródeł wszelkich we Lwowie lektur, czyli w antykwariatach ojca Bodeka, syna Bodeka, ojca Menkesa, syna Menkesa, tudzież ojca, syna i wnuka Iglów. Ach, wy ojcowie, synowie i wnuki lwowskich antykwarzy, godnie rozsiadłych dynastiami wzdłuż całej parzystej strony ulicy Batorego! Jakąż nieludzką śmiercią przyszło wam ginąć w haniebnych latach masakry Żydów polskich. (...)

Dziwna rzecz, ile miejsca w folklorze tego miasta zajmuje policja, sąd i kryminał. Bo też nigdzie chyba morderstwa, kasiarstwa, a nawet drobniejsze, bardziej kieszonkowe delikty nie były owiane takim romantycznym czarem, jak w tej śpiewającej stolicy batiarów i nadradców, co żyli, choć nie najlepiej, ze wsadzania batiarów do kozy. Istota lwowianizmu, którą usiłuję tu z grubsza naszkicować, to przedziwna mieszanina wzniosłości i łobuzerii, mądrości i kretynizmu, poezji i pospolitości. Cierpki jest smak lwowszczyzny i przypomina smak tego niezwykłego owocu, co dojrzewa jakoby jedynie na przedmieściu Kleparów i zowie się: czerecha. Ni to wiśnia, ni czereśnia. Czerecha. Nostalgia lubi fałszować także i smak, każąc nam dziś odczuwać samą tylko słodycz Lwowa. Znam jednak ludzi, którym Lwów był czarą goryczy. (...)

II

Obok batiara zasłynął także lwowski kołtun. Typ to, jak wszystko co lwowskie, złożony i trudny do zdefiniowania. Bo co to jest kołtun? Dosłownie: choroba uwłosienia spowodowana brudem. Po łacinie: plica polonica. W przenośni — człowiek nieoświecony, nieokrzesany, zacofany. Skrzywdzilibyśmy lwowską kołtunerię tą definicją. Albowiem nasz kołtun — to przede wszystkim członek Bractwa Kurkowego „Strzelnica". Większość braci stanowili, co prawda, nie bardzo biegli w humaniorach majstrowie i starsi różnych cechów, nie wyłączając rzeźnickiego, lecz obok nich należeli do „Strzelnicy" także ludzie wykształceni, delikatni, a nawet — jak się przekonamy — uczeni. Na ogół lwowski kołtun — to poczciwy gbur, niewybredny łyk, bohater sztuk Gabrieli Zapolskiej. Przy tym patriota, przeważnie lokalny, z odcieniem tromtadracji. W patetycznych momentach bywał kołtun skłonny do wielkich ofiar — z cudzego życia i mienia. Niekiedy nawet z własnego. Dużą rolę za mojej pamięci odegrała kołtuneria strzelnicowa na lwowskim Ratuszu, dostarczając miastu kuliku wybitnych burmistrzów, jak: kowal Michał Michalski, blacharz Stanisław Ciuchciński i drukarz Józef Neumann. (...)

Z wszystkich specymenów klanu kołtunów kurkowych najlepiej utkwił mi w pamięci radny — Walery Włodzimierski. Z zawodu chemik, miał swoje laboratorium na piętrze starej kamienicy przy ul. Jagiellońskiej — naprzeciw „pawilonu szampańskiego". Chodziłem tamtędy do szkoły i nieraz ulegałem pokusie zajrzenia przez niskie okna — do środka. To, com widział, po dziś dzień kojarzy mi się raczej z alchemią niż z chemią. Była to bowiem pracownia Fausta. Olbrzymia, nie pamiętam już czy sklepiona sala, zapchana stołami, szafami, półkami, na których gęsto połyskuje szkło najfantastyczniejszych kształtów. Dziwacznie poskręcane rury, leje, naczynia połączone, brzuchate banie, butle, metalowe zbiorniki, retorty i probówki puste lub napełnione cieczą najrozmaitszych barw. A w tajemniczej głębi dymią piece, piecyki, sapią miechy, a wszystko — w nieziemskim, płowym świetle gazu. Czasem buchną jakieś niesamowite ognie i odbiją się wielokrotnie w bateriach szkła. Kłęby pary na moment wszystko zakryją, aby następnie odsłonić całe to czarno-księstwo, wśród którego uwija się jedyna ludzka postać — niskiego wzrostu, w tużurku, o twarzy rumianej, ozdobionej dużymi, czarnymi, carskimi bokobrodami. (...) Tak, radny Walery Włodzimirski był niewątpliwie lwowskim Faustem. A to, że często pokazywał się publicznie w czarnym kołpaku z piórkiem, w kontuszu z karabelą i z dużym, pozłacanym kogutem na piersi — przydawało mu podobieństwa do polskiego czarnoksiężnika Twardowskiego. Zwłaszcza ten kogut. Czar prysnął, kiedy pewnego dnia kazano mi zanieść do Włodzimirskiego zawiniętą w papier butelczynę z nader osobistym płynem. Bo co tu dłużej ukrywać? Nasz Faust niemal wszystkim pacjentom tej dzielnicy miasta robił analizy, zanim nie wzięli się do tego aptekarze, czyli — jak ich w dawnych nazywano wiekach — aromatariusze.

Skoro już mowa o aptekach, wspomnijmy przynajmniej te, co przyczyniły się zarówno do zdrowotności lwowian, jak i do malowniczości lwowskiego pejzażu. Prawie każda miała swojego patrona, pięknie uwidocznionego na szyldach i wywieszkach. Dobór patronatu nad tymi arsenałami zdrowia świadczył niekiedy o dużej wyobraźni magistrów farmacji, których, nie wiedzieć czemu, pomawiano o brak wyobraźni. Bo jeśli np. apteka u zbiegu ulic: Zielonej i Wincentego Pola polecała swe preparaty czy klientów opiece Matki Boskiej — wszystko w porządku. Nie tylko we Lwowie modlili się do Niej ludzie o uzdrowienie. Tak samo nie trzeba tłumaczyć nazwy apteki „Pod Duchem Świętym" lub „Pod Opatrznością Boską" (wywieszka: olbrzymie oko w trójkącie). Dlaczego jednak pan „aromatariusz", Antoni Ehrbar, wybrał na patrona swej apteki na dolnym Łyczakowie, vis-a-vis kościoła Klarysek, akurat rzymskiego cesarza Tytusa? Chyba nie na złość Żydom, którym ten cezar zburzył Jerozolimę? Owal jego widniał z obu stron wejścia do apteki na kolorowych, na szkle malowanych medalionach, ponadto samo wejście wieńczyło popiersie imperatora z jakiejś imitacji brązu czy z gipsu po farbowanego na brąz. Żeby zaś żadnych nie było wątpliwości, czytaliśmy aż w trzech językach, że to jest apteka „Pod rzymskim cesarzem Tytusem"; Zum romiischen Kaisej: Titus; Sous (!) l'Empereur Titus (!). (...)

Apteka i kryminał — to na ogół dość odległe pojęcia, lecz nie na placu Bernardyńskim. Bo od apteki (Piepes) Poratyńskiego do Sądu Karnego, z przyległym doń więzieniem, jest tylko parę kroków. Wystarczy przejść plac i udać się tam, gdzie stoi studzienka z nagą i skrzydlatą nimfą. Więc podumajmy sobie chwilkę nad specjalnością Lwowa, jaką były tzw. sensacje, czyli zabójstwa, „względnie" morderstwa. Piękne to były czasy, gdy parę razy na rok ktoś kogoś w naszym mieście przenosił do wieczności. Dla wyznań chrześcijańskich wieczność mieściła się przeważnie na Cmentarzu Łyczakowskim. Lubiano u nas mordować bądź członków własnej rodziny, bądź też cudzej. Zdarzały się jednak morderstwa niedoszłych członków rodziny własnej i to wcale nie z nienawiści do nich, lecz wprost przeciwnie. Krwią płaciły te ofiary za odmowę czy niemożność połączenia się węzłami krwi z osobą zabójcy. Taki właśnie wypadek przeszedł do potomności na skrzydłach pieśni o Lewickim. (Z tych prawdziwych, pacykowskich Lewickich.) Z miłości zamordował on jedną zamężną aktorkę. Całej pieśni już nie pamiętam, lecz strzępy jej, chodzące, a raczej tańczące mi po głowie, na nutę „Hajda trojka" też zasługują na przytoczenie. Np.:

Widzisz Lewicki, co miłość może: 
W mogile ciemnej kochanki trup, 
Tobie na szyję kat stryczek włoży 
I szubienicy wnet ujrzysz słup.

lub:

Nie trza ci było kochać mężatki, 
To byś ty teraz wolny był, 
Nie widziałbyś tej więziennej kratki 
— I cieszyłbyś się zdrowiem w pełni sił1

Kto się krzywi na moje zamiłowanie do lwowskiej pieśni batiarsko-kryminalnej, niech raczy pamiętać, że w pierwszych latach naszego kochanego wieku — w gimnazjum przy ulicy Sokoła — miałem zaszczyt być uczniem śp. Adama Zagórskiego, największego w Polsce znawcy literatury i muzyki tego gatunku. Kto by mi zaś wyrzucał, że jeno w imponderabiliach się lubuję, błahostki wyolbrzymiam, a lekce sobie ważę szacowną tradycję, historię, geografię, architekturę, słowem — kulturę Leopolis semper Fidelis, że nic nie mówię o Lwowie „pomnożycielu polskości", o Lwowie „troistym" — jak go nazwał prześwietny burmistrz tego grodu w XVII w., a przy tym niezgorszy, choć od brata Szymona gorszy poeta Józef Bartłomiej Ozimek, zwany Zimorowiczem — kto by mi brał za złe, że jakoby milczeniem pokrywam „Śluby Jana Kazimierza", Ossolineum, Colosseum, Muzeum Dzieduszyckich. Lubomirskich, Stauropigię, Panoramę Racławicką — ten, po pierwsze: nie ma racji, a po wtóre: zapewniam go, parafrazując Terencjusza, że: leopoliensis sum et nihil leopoliensis a me alienum puto. Lecz wyznaję, iż dla dziecięcej mej wrażliwości przyjazd cyrku Buffalo Billa (w roku 1905, jeśli mnie pamięć nie myli) lub wieszanie mordercy Czabaka — to wydarzenia równie epokowe, jak przyjazd cesarza Franciszka Józefa, zabójstwo namiestnika, hrabiego Andrzeja Potockiego, lub obrzucenie jajami jego następcy. Michała Bobrzyńskiego. Stało się to w czasie promocji Juliusza Kleinera, promocji sub auspiciis Imperatoris. (...)


1 Ostatni wiersz sam wymyśliłem, bo zapomniałem, jak brzmi w oryginale i nawet znakomity lwowiak i znakomity malarz. Zygmunt Menkes, nie mógł mi go przypomnieć.

III

Starsi ludzie oraz geografowie utrzymują, co prawda, że Lwów leży nad rzeczką Pełtwią. Ale kto ją widział? Ja i moje pokolenie już jej nie oglądało, co najwyżej wąchało. W paru bowiem miejscach północnej peryferii miasta, za Wysokim Zamkiem i tam, gdzie ongi terkotał „Babi Młyn", usiłuje Pełtew wydostać się spod ziemi, którą zasypał ją magistrat. Dawnymi czasy płynęła pono samym środkiem dzisiejszych Wałów Hetmańskich, lecz taka złowonna była, a przy tym płytka, iż nie tylko żadna królewna z pobudek patriotycznych, ale nawet zwyczajna kuchta z prywatnych przyczyn nie ryzykowałaby skoku w jej podejrzane nurty. Zasypano więc biedną Pełtew za pamięci naszych ojców, zdegradowano ją do roli kanału.

W gimnazjum przy ulicy Sokoła uczono mnie, że na tzw. Kortumówce, gdzie była strzelnica (nie ta od kołtunów, lecz od austriackiej infanterii), dzieją się dziwne rzeczy. Stoi tam sobie domek maleńki, ale bardzo, a bardzo ważneńki. Bo, gdy lunie deszcz, to para rynien na jednym rogu domku odprowadza wodę do strumyka, co wpada do potoku, co wpada do rzeczułki, co wpada do Bugu, co wpada do Wisły, co wpada do Morza Bałtyckiego. Deszcz natomiast spływający z rynien ma drugim końcu domku podobną kombinacją zasila rzekę Dniestr, co wpada do Morza Czarnego.

Tym sposobem Lwów leży jednocześnie nad Morzem Czarnym i Bałtyckim. I po co mu rzeka? Nazwa Kortumówki niewiele dziś mówi; niegdyś mówiła więcej. Wzięła się od Ernesta Kortuma, pierwszego właściciela tych zalesionych wzgórz oraz dworku, pod którym przechodzi dział wód. Zjechał ów Kortum do Lwowa zaraz po trzecim rozbiorze Polski jako gorliwy sługa cesarza Austrii, Franciszka I, bywszy poprzednio gorliwym sługą na dworze króla Stanisława Augusta. Takie rzeczy się zdarzają i nie warto o nich mówić. Mówimy o Kortumie, ponieważ upamiętnił się nienawiścią do Polaków i nienawiścią do Żydów. A jak to nieraz bywa z ludźmi, co nienawidzą ludzi — kochał on wzniosłe ideały ludzkości. Odegrał więc wybitną rolę w dziejach lwowskiej masonerii jako założyciel, wspólnie z drugim Niemcem, Fesslerem, loży "Zum Biedermann". W ostatnich latach Rzeczypospolitej i w następnych roił się Lwów od braci fartuszkowych, zgrupowanych w lożach takich, jak: „Trzy boginie", "Pod prawdziwą przyjaźnią", "Doskonała równość" i podobne.) Kto w Boga wierzył, mógł się e Lwowie modlić, a modlić. Boć obok czerechy kleparowskiej i działu wód na Kortumówce trzecią osobliwością naszego miasta są trzy katedry. Trzy katedry: łacińska, grecko-unicka, ormiańska, każda czym innym wspaniała, każda wzniesiona w innym stylu, innym wieku. Beniaminkiem jest tu niewątpliwie najmłodsza, grecko-katolicka cerkiew metropolitalna św. Jura. Godna wyróżnienia i przez to, że w XVIII w. zbudował ją nie żaden Włoch, tylko Polak, w dodatku komendant Kamieńca Podolskiego. Nazwisko, co prawda, miał nie bardzo polskie: Jan de Witte. Jakim on tam był komendantem Kamieńca Podolskiego — trudno dziś dociekać, ale że architekta był nie byle jakim, przyzna każdy, kto widział obie jego lwowskie kreacje: kościół Dominikanów i katedrę św. Jura.

Umiał de Witte wybrać dla niej prześliczne wzgórze i umiał zestroić rokokową architekturę z przyrodą i powietrzem. Kolosalny, zamczysty, forteczny, a jednocześnie lekki, pełen gracji, niemal polotny jest ten święty Jur. I płynie nad naszym miastem, i płynie nad naszą młodością jak nadobłoczny okręt weselny. Szczególnie zachwyca wiosną, gdy się unosi nad bujną zielenią parków i kwieciem osypanych sadów, co łagodnymi stokami owijają się dokoła dolnych kondygnacyj katedry. Okadzona wszystkimi wonnościami szczodrej lwowskiej primavery — podrywa się ta świątynia ku obłokom niby symbol niebiańskiego triumfu nad udrękami ziemskiego bytowania. W mrocznym jej wnętrzu sławne chóry ukraińskie śpiewają akafisty u złoconych „carskich wrót". I nawet ludzkie głosy są tu jakieś pozłacane, bizantyńskie. Głębokie, ciemne basy zdają się płynąć z samego dna owej przepastnej studni, gdzie każda ludzka dusza rozprawia się ze swymi grzechami. Z dna studni, skąd Jochanan wołał przed śmiercią, kim jest i czyje przyjście zwiastuje. A tuż obok, na murawie, na katedralnym wzgórzu, wesoło popasają konie. Myślałem, że to odwodowe rumaki samego świętego Jerzego, patrona katedry, posilają się runią miejskiej łączki, lecz omyliłem się. To były konie ze stajni arcybiskupiej i chodziły w ekwipażu J. E. Metropolity Szeptyckiego, wnuka Aleksandra Fredry.

Kiedym pierwszy raz w życiu stał u wejścia do Watykanu, przypomniał mi się lwowski święty Jur. Nie chciałbym urazić Stolicy Apostolskiej, ale czytelnik już się domyślił, co mi się lepiej podobało.

Nie piszemy bedekera, lecz trudno nie wspomnieć o katedrze Łacińskiej, tym dziwotworze pod względem stylu i kształtu. Zasadniczo gotycka, budowla ta uległa w XVIII w. barokowi. Prosperowała tu w owym czasie „fabryka metropolitańska" arcybiskupa Wacława Hieronima Sierakowskiego, który przez długie lata zatrudniał rzesze miejscowych i zagranicznych architektów, rzeźbiarzy, malarzy, „marmoryzatorów", i „mozaistów", aż nadał katedrze wygląd dzisiejszy. Umiarem i harmonią wyróżnia się w niej czysto renesansowa kaplica z grobami braci: Pawła i Marcina Kampianów. Obaj byli lekarzami, a Marcin nawet poprzednikiem Ciuchcińskiego na ratuszu.

Pozazdrościli Kampianom pośmiertnych splendorów inni dwaj bracia-mieszczanie z XVII w.: znów doktor medycyny Dziurdzia (Jerzy) i Paweł Boimowie, jak świadczy imię Dziurdzi — gente Wołoszynowie. No, i wystawili sobie na wieczne odpoczywanie jeszcze paradniejsze mauzoleum w najbliższym sąsiedztwie katedry. Trudno opisać oszałamiające bogactwo tej „kaplicy ogrójcowej", nazwanej tak od głównej, nad ołtarzem, płaskorzeźby, przedstawiającej Chrystusa w Ogrójcu. Kapią po prostu „boimy" od kamiennych ludzi, aniołów i świętych, od inkrustacyj i sztukateryj, i to nie tylko wewnątrz, bo i cała fasada wygląda jak czarny kamienny tort lub szkatuła maharadży. To robota niemiecikich artystów. Kto by jednak chciał nadwerężyć szyję, nie pożałuje tego, bo przy oglądaniu wnętrza kopuły i latarni naprawdę przypomni mu się Florencja i majoliki delia Robbiów.

Boimów trochę się lękałem w latach, gdy formują się w nas lęki. Była tam wówczas bardzo elegancka kostnica z wyfraczonymi nieboszczykami w otwartych trumnach. Raz wszakże wszedłem umyślnie, aby zobaczyć zmarłego na gruźlicę Adama Dobrowolskiego. W antologiach z tej epoki znajdujemy jego płomienny wiersz pt. Evviva vita! Autor tej apoteozy życia dożył najwyżej 30 lat.

Wypadałoby teraz powiedzieć coś niecoś o katedrze ormiańskiej, lecz wolę cicho siedzieć z obawy przed człowiekiem, który zna na pamięć każdy jej cal, a przebywa obecnie i naucza w Waszyngtonie. To twórca słynnych fresków w katedrze ormiańskiej — prof. Jan Henryk Rosen.

Więc niechaj nas rozmarzy wspomnienie kościoła Bernardynów, wizja tej niezapomnianej sylwety na tle lwowskiego nieba, które nostalgia oczyściła z chmur. Masywną fasadę wieńczy archi-traw z tryglifami i metopami, dźwigający wydatne gzymsowanie, na którym wspiera się cudo wdzięku i rytmu: wysoki, barokowy fryz. Przy każdej esownicy po obu bokach trójkątnego fryzu stoi, jak gdyby na warcie, kamienny mnich. Efekt tych mnichów, zwłaszcza na tle jasnego nieba przy księżycowej pełni — jest naprawdę niezrównany. Wysoko przed kościołem, na kolumnie, której podwójny cokół zdobią kamienne rokokowe latarnie, klęczy z podniesionymi rękami błogosławiony Jan z Dukli. Kołyszą się pod nim rozkwitłe kasztany. Różowe i białe kwiaty sterczą jak pęki świec zapalonych do modlitwy błogosławionego, modlitwy o wybawienie Lwowa, Obok, za klasztornym murem, pachnie sad. Znowuż sad w środku miasta. Ptaki świergolą na gałęziach, a z drugiej strony sadu, od ulicy Wałowej, słyszę gwar setek głosów. To w filii naszego gimnazjum u Bernardynów jest właśnie duża pauza. Dzwonią, ale nie w kościele. To dzwoni w szkole stary tercjan Bazyli, i pauza się skończyła, i młodość się skończyła, i spokój jest u Bernardynów i na ulicy Wałowej. Tylko w nas go nie ma.

Mógłby kościół Bernardyński uchodzić za najpiękniejszy we Lwowie, gdyby nie miał z pół tuzina konkurentów. W niedalekim sąsiedztwie stoi klasycznie renesansowa cerkiew Uśpienia Bogurodzicy, czyli Wołoska. Wołoska, bo swe czarujące istnienie zawdzięcza hojności hospodara wołoskiego, Mirona Mohyły, co schronił się we Lwowie przed Turkami. Z cerkwią styka się wysoka wieża, uchodząca za najurodziwszą, jaką w stylu odrodzenia wzniesiono na polskich i ruskich ziemiach. Ufundował ją Grek kreteński — Korniak czy Korniakt. Z niej to rozbrzmiewa najpotężniejszy lwowski dzwon, Kiryło. A w dziedzińcu Instytutu Stauropigijskiego wstydliwie ukrywa się przybudówka cerkwi Wołoskiej — szlachetna w swej surowości kaplica Trzech Króli, z iście florentyńską loggią. Swoim zwyczajem woli Lwów tę kaplicę nazywać Bałabanowską, od nazwiska fundatora Bałabana, też Greka.

Bałabany, Korniakty, Mohyły, Boimy, Kampiany - cóż to za pstrokata zbieranina? To jest właśnie Lwów. Różnolity, wzorzysty, olśniewający, jak wschodni kobierzec. Grecy, Ormianie, Włosi, Saraceni, Niemcy lwowieją przy tubylcach polskich, ruskich i żydowskich, a lwowieją „na fest". A cóż to za lew skrzydlaty tak wyzywająco spogląda znad bramy domu w Rynku nr 14? Usadowił się naprzeciw samego ratusza i drażni oba lwy strzegące wejścia do magistratu. Pewno dlatego taki dumny, że magistrackie lewki to analfabeci, to kołtuny, a on — lew uczony. Albowiem oparł się na otwartej, księdze, w której napisano: PAX TIBI MARCE EVANGELISTA MEUS. (Pokój ci Marku, ewangelisto mój!) Co to jest? Od tego lwa i od tej łaciny powiało naraz zgniłą wodą, podróżą poślubną, rybami, mątwami, winem, oliwą i glicyniami — i słyszymy na lwowskim Rynku coraz głośniejsze uderzenia wioseł o ciche fale. Słyszymy przeciągły gwizd - to vaporetti przybijają do kołychliwych pontonów-przystanków, chmary gołębi biją skrzydłami huczne brawa Ferdynandowi Feldmanowi w roli Shylocka i opadają na dach Prokuracyj. „Ach, zejdź do gondoli!"...

Skąd ta Wenecja nad zasypaną Pełtwią? Skąd się przypętał lew świętego Marka? Przysłała go tu ongi Republika wraz ze swoim przedstawicielem handlowym i posadziła nad bramą kamienicy Massarich. Widocznie jej się to opłaciło, skoro w dawnych wiekach był Lwów ważniejszym ośrodkiem handlu zagranicznego niż za naszych czasów kiedy to prof. Henryk Grosman wymyślił Targi Wschodnie na placu Powystawowym.

Mógłbym wymienić jeszcze wiele kamiennych osobliwości Lwowa, chociażby synagogę Złotej Róży przy ulicy Blacharskiej. Kiedyś nawet namawiano mnie, żebym napisał dramat o tej „Gildene Rojze" co w zgoła Szekspirowskich okolicznościach ocaliła renesansową synagogę od zburzenia. A któryż miłośnik sztuki może przejść obojętnie ulicą Żółkiewską i nie wstąpić do starej cerkwi światoji Piatnyci i nie obejrzeć tam wielkiego ikonostasu z XVII w. z siedemdziesięciu obrazami w stylu bizantyńskim? przy tzw. diakońskich drzwiach były „praznyczki", czyli obrazy podawane wiernym do całowania w dni odpustowe... O, Boże! Boże Polaków, Ukraińców, Ormian, Boże lwowskich Żydów, wytępionych do szczętu! Bez końca mógłbym wspominać przybytki, które Ci tak hojnie w tym mieście wznoszono, ale czas nagli do bardziej świeckich spraw. Świece się dopalają we wszystkich kościołach i bóżnicach, noc się przesila, i rychło na Strzelnicy zaczną piać duchy wszystkich kogutów, co zdobiły piersi lwowskich królów kurkowych.

Królów! Królowie! Królewsko-stołeczne miasto Lwów znało innych królów, nie tylko kurkowych, Kazimierz Wielki bardzo sobie ten gród ulubił, odbudował po zgorzeli, wielu przywilejami obdarzył. Królowa Jadwiga nadała miastu dyplom, w którym czytamy, że „żadnemu mieszkańcowi ani w mieście, ani za miastem żaden gwałt lub uszkodzenie stać się nie ma i wszyscy, tak Rusini, Ormianie, Saraceni jako też Żydzi przy swych prawach zachowani być mają". Król Jan Kazimierz 1 kwietnia 1656 r. złożył w Katedrze Łacińskiej swoje śluby... A jeśli się zastanawiamy nad skłonnością lwowian do całowania rączek lub przynajmniej do mówienia: „caję rączki" — to, kto wie, czy genezy tego obyczaju nie należy szukać w roku 1653, kiedy to Sejm uchwalił dla posłów mieszczaństwa lwowskiego nie tylko przywilej głosowania na sejmach, ale i całowania ręki królewskiej. (...)

IV

Pierwszego w życiu ruszającego się poetę poznałem w przepełnionym pociągu, tzw. bummelcugu, odwożącym niedzielnych wycieczkowiczów z Brzuchowic do Lwowa. Nawet w korytarzu był taki tłok, iż o mało co nie pogniotłem dostojnego staruszka z siwą, lecz pięknie przystrzyżoną brodą. Spojrzał na mnie dobrotliwie i łaskawie jął wypytywać, jak się nazywam, do jakiej szkoły chodzę, czym chciałbyrm zostać, co czytam, itd. (...) Nagle staruszek zapytał wręcz: „A wiesz ty, kto ja jestem?" Nie miałem pojęcia. Lękliwie zaprzeczyłem głową. „A nie uczyłeś się na pamięć moich wierszy?" Ogarnął mnie paniczny strach: a nuż trzeba będzie coś zarecytować? Lecz w okamgnieniu strach ustąpił ciekawości, kto to może być. Myślę, myślę — Maria Konopnicka! — błysnęło mi w mózgu, bo najwięcej wierszy i tzw. „ustępów" w naszych czytankach zawdzięczaliśmy tej poetce. (...) Oprócz Konopnickiej nie żałowano nam w szkołach tasiemcowych poematów Syrokomli.
— Pan Syrokomla? — wybełkotałem rozanielony. (...)
— Nie — rzekł surowo. — Zgadnij !
Czułem, że lecę w przepaść, że tonę. Naraz jak deski ratunku uczepiłem się brody, siwej, przystrzyżonej brody i okularów. Już je widziałem, widziałem w pismach ilustrowanych, chociaż twarz była bardziej pociągła. Ależ, to on! To na pewno on!
— Pan Sienkiewicz? — wyszeptałem zaświatowo.
Miły wujaszek przeobraził się teraz w strasznego dziadunia:
— Wstyd coś takiego mówić. Sienkiewicz nie pisze wierszy. A znasz ty wierszyk: „Kto ty jesteś? — Polak mały!"
Znam, znam i jednym tchem dopowiadam drugą zwrotkę: „Jaki znak twój? — Orzeł biały". Jestem uratowany, aczkolwiek w dalszym ciągu nie mam pojęcia, kim jest autor. Lecz on już się udobruchał. Jego próżność, żywo reagująca nawet w tak podeszłym wieku, została już zaspokojona. Nie przypuszczał, iż mogę nie znać jego nazwiska, skoro umiem na pamięć jego sławny utwór.
— Przyjdź do mnie, synku, do Ossolineum — rzekł znów życzliwie — dostaniesz ode mnie książeczkę !
Po przyjeździe do domu natychmiast zajrzałem do wypisów polskich i stwierdziłem, że miałem zaszczyt jechać z Brzuchowic z Władysławem Bełzą. Nigdy go w Ossolineum nie odwiedziłem.

Takie było moje pierwsze zetknięcie się z żywym poetą. Zawieranie znajomości z innymi było już mniej ambarasujące. Przynajmniej dla nich. Stopniowo poznałem prawie wszystkich, którzy we Lwowie mieszkali, a więc: ociemniałego Stanisława Barącza, współpracownika „Chimery", tłumacza „Fausta" i wiecznego młodzieńca; Stanisława Maykowskiego, polonistę, który masowo produkował wiersze i odczytywał je licznym wielbicielkom w gimnazjum Strzałkowskiej, po czym je wrzucał (wiersze, nie wielbicielki) do olbrzymiego kufra czy wora, skąd tylko niektóre wędrowały do redakcji miejscowych pism. Lubiłem dyskutować z poważnym góralem, Józefem Jedliczem, tęgim lirykiem i recenzentem teatralnym. Przetłumaczył on pięknie „Ptaki” Arystofanesa. Znałem, oczywiście, Henryka Zbierzchowskiego i po dziś dzień żałuję wybryku, jakiego dopuściłem się w młodzieńczym rozzuchwaleniu, pisząc za życia nekrolog, drukowany w poznańskim „Zdroju". Starzejący się Zbierzchowski odpowiedział mi ciętym wierszykiem w piśmie satyrycznym „Szczutek", co mi raczej pochlebiało. Okrutni jesteśmy w młodości. Nie pobłażamy zwichniętym karierom. Zawiedzione ambicje przedwcześnie walką o byt steranych kolegów są dla nas tematem do drwin. I zanim życie nas samych porządnie nie trzepnie po łbie — nie domyślamy się nawet, ile smutnej rezygnacji jest w poecie, który dla tzw. chleba, a czasem — jak w tym przypadku — i wina, tudzież pokrewnych napojów, musi codziennie pisać wierszyki do „Gazety Codziennej" lub IKC-a. Rychło Zbierzchowski puścił w niepamięć mój sztubacki kawał i bardzo serdecznie pisał o mnie w tej samej gazecie, gdzie ogłaszał wierszyki, które wykpiłem w nekrologu. Teraz naprawdę nie żyje i już nie może czytać tych słów, którymi go żegnam i przepraszam jego bujną, cygańską, a tak lwowską duszę.

Leopolda Staffa, tego łyczakowskiego florentyńczyka z epoki Wawrzyńca Wspaniałego, widziałem we Lwowie raz jeden tylko. Było to, zdaje się, w roku 1912, gdy kłaniał się przed kurtyną Teatru Miejskiego, wywoływany na premierze swego dramatu pt. „Wawrzyny". Marzenie, aby go osobiście poznać, spełniło się dopiero wiele lat później — w Warszawie. Tamże poznałem zwarszawiałych lwowiaków — Karola Irzykowskiego, Kornela Makuszyńskiego i Feliksa Przysieckiego. (...)

Bożyszczem mej młodości był wszakże zamieszkały we Lwowie Kujawianin, Jan Kasprowicz. Kiedym w roku 1920 po raz pierwszy ściskał jego rękę, myślałem, że lwowska ziemia pode mną się zapadnie. I dziwiłem się, że ten krępy brzuchacz o pomarszczonej, jakby pergaminowej twarzy smutnego satyra, z czołem sklepionym jak kopuła Dominikanów, którą przepoławia czarny jak sadza nos, że ten gruby Marchołt o gotyckich brwiach Mefistofelesa, spod których spoglądają oczy pastuszka — nie grzmi i nie huczy jak dzwon Kiryło lub jak organy w katedrze. Dziwiłem się, że Kasprowicz w ogóle jest człowiekiem i ludzki wydaje głos. Czasem, gdy się doń zbliżałem, miałem wrażenie, że to chodząca góra, jakiś pomniejszy tatrzański szczyt, i zdawało mi się, że słyszę szum siklawy i sypiący się piarg. Żywiołem był Kasprowicz, lawiną na lwowskim bruku i mitem chodzącym na wino do handelków śniadankowych. Gdzież są te czasy, gdzie te miejsca, w których nawet osoby poetów tak magicznie oddziaływały na młodzież? (...)


Tekst pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Materiał umieszczono za zgodą Redakcji. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Redakcji tygodnika "Przekrój"

Powrót
Licznik

  Licznik