LWÓW I JEGO MIESZKAŃCY

Wydanie specjalne tygodnika Przekrój

(1991)

Wspomina pierwsza kobieta-profesor Politechniki Lwowskiej

Wspomnienia ALICJI DORABIALSKIEJ (1897-1975) uczennicy profesora Wojciecha Świętosławskiego w Warszawie oraz Marii Skłodowskiej-Curie w Paryżu. pierwszej kobiety, która w okresie międzywojennym uzyskała stanowisko profesora Politechnik! Lwowskiej ukazały się w 1972 r. w Instytucie Wydawniczym PAX pod tytułem: „Jeszcze jedno życie”. W części dotyczącej Lwowa, zostały okrojone przez cenzurę. Drukujemy fragmenty rozdziału „W Politechnice Lwowskiej", który w oryginale nosi tytuł: „Czarowny, rozśpiewany Lwów", przywracając równocześnie fragmenty usunięte przez cenzurę(w tekście kursywą). Rękopis wspomnień znajduje się w Archiwum Polskiego Towarzystwa Chemicznego, mieszczącym się w muzeum Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie.

ALICJA DORABIALSKA

Nie dla marnego zysku ani pustej sławy

Pierwszego września 1934 roku znalazłam się we Lwowie i weszłam w mury politechniki. Gmach główny, zbudowany w latach 1873—1887, mieścił się przy ulicy Leona Sapiehy. Oddzielony szeroką zielenią trawników, lśnił z dala ciemną purpurą swej pięknej kolumnady. O zachodzie słońca kolumny wyglądały, jakby spływały krwią. Na frontonie gmachu — dumny krzyż Virtuti Militari. Jedyna to chyba na świecie uczelnia posiadająca taką odznakę.

Z tyłu, od ulicy Karpińskiego, krył się dość szpetny gmach Chemii. Na prawo, przy małej uliczce Nikorowicza — nowoczesna biblioteka z pięknym napisem umieszczonym tu przez profesora Bartla: „Hic mortui vivunt, hic muti loquuntur" — „Tu żyją martwi, mówią niemi". Dalej, za tym samym ogrodzeniem, rozpoczynały się zabudowania klasztorne i kościół Marii Magdaleny. Ongiś klasztor oddano na więzienie dla kobiet a później politechnika więzienie to, zwane „Magdalenkami", przerobiła na swoje pracownie naukowe. I tam, na parterze, mieściła się katedra i Zakład Chemii Fizycznej. W rezultacie wylądowałam na terenie więzienia dla niepoprawnych kobiet, co moi pełni humoru koledzy uznali za miejsce bardzo dla mnie odpowiednie, jako że jestem niepoprawną grzesznicą fizykochemiczną.

W porównaniu z zakładem warszawskim — ten był mały. Ale mieścił bez trudu 80 studentów na ćwiczeniach ogólnych i kilku na pracach dyplomowych. Klasztorne, półtorametrowej grubości mury stwarzały nastrój poważny. Mój gabinet profesorski był jedynie ścianą oddzielony od nawy kościelnej. W maju, gdy umilkły gwary studenckie, w ciszy wieczoru siedząc przy biurku, byłam właściwie co dzień na nabożeństwie majowym z całym urokiem jego pieśni.

Politechnika Lwowska miała swe ustalone od lat obyczaje akademickie, do których — rzecz jasna — postanowiłam się dostosować. Tak więc zaczęłam dzień 1 września od złożenia wizyty rektorowi Nadolskiemu. Wizyta ta wiązała się ze ślubowaniem, jakie każdy profesor rozpoczynający pracę był obowiązany złożyć na ręce rektora. Po tylu minionych latach wspominam to ślubowanie z głębokim wzruszeniem. Obok ślubowania doktorskiego była to najbardziej uroczysta chwila mego życia. Piękny tekst ślubowania zobowiązującego do pracy „nie dla marnego zysku ani pustej sławy" — nie jest tylko frazesem. (...)

Po rektorze wizyta moja należała się dziekanowi. Ale przemiły profesor Adolf Joszt „odwrócił kierunek procesu" i powitał mnie w moim nowym własnym zakładzie. Następne wizyty należały się ode mnie wszystkim profesorom Politechniki Lwowskiej w ich katedrach. Obyczaj nakazywał, aby nowo obrany profesor przedstawiał się kolejno, zaczynając od najstarszego profesora czynnego na uczelni. Wówczas seniorem był profesor Hauswald. Muszę przyznać, że te wizyty napełniały mię tremą. Kolegów-chemików znałam wszystkich, nie miałam im się co przedstawiać, a każda rozmowa była dla mnie przyjemnością. Ale na innych wydziałach byli ludzie, którzy mieli prawo patrzeć na mnie jak na raroga. I wiem, że mnie się bali. A wśród profesorów Politechniki Lwowskiej było wiele postaci o głośnych imionach, byłych ministrów, jak Bartel, Matakiewicz, Łopuszański, Zipser. Prawie przez cały wrzesień chodziłam wytrwale w czarnej jedwabnej sukni, pukając do drzwi katedr, w cichej nadziei, że może profesora nie zastanę i wystarczy pozostawić bilet wizytowy. (...)

        

Od pierwszej chwili życzliwość okazał mi profesor Kazimierz Bartel. Trójkrotny ten premier rządu polskiego miał sławę człowieka gwałtownego, niesłychanie trudnego we współpracy. Gdy przyszłam z wizytą, nie zastałam profesora w katedrze. Nazajutrz spotkałam się z nieoczekiwaną dla mnie rewizytą. Rozmawialiśmy dłuższy czas bardzo przyjaźnie. Z zainteresowaniem zwiedził zakład i dopytywał nawet o kierunek mych prac badawczych, choć przecież to był matematyk, a nie chemik. (,...)

Przyjechałam do Lwowa z matką. Postanowiłyśmy od razu stworzyć tu filię domu rodzinnego. (...)
— Któregoś dnia, idąc od Sapiehy, stanęłam „u stóp" ulicy 29 Listopada i krzyknęłam:
— Tu muszę mieszkać!
Ulica wspinała się wysoko pod górę. Wśród zieleni drzew stały ładne domy o charakterze willi przeważnie dwupiętrowych, w otoczeniu gęstwy bzów i górujących nad nimi magnolii. Ozdobę ulicy stanowiły wspaniałe, chyba stuletnie kasztany, tworzące dostojny szpaler. Z tymi kasztanami była później cała historia. Gdy już dobrze zadomowiłam się na Listopada, ktoś z zarządu miejskiego wpadł na pomysł, że kasztany należy wyciąć, bo posadzone są za blisko domów i przesłaniają światło. Szczęściem dzielnica była zamieszkana prawie wyłącznie przez inteligencję polską, która podniosła krzyk protestu. A najgłośniej krzyczałam ja. W rezultacie — zwyciężyliśmy. Kasztany ocalały. Przeżyłam z nimi lat sześć. Dzisiaj, w chwilach gdy tęsknię do Lwowa, tęsknię i do moich kasztanów. Czy rosną tam jeszcze? Wątpię.

A więc sprowadziłyśmy się na ulicę 29 Listopada do trzypokojowego ładnego mieszkania z dużym balkonem. Umeblowałyśmy to jakoś i zaczęły się rozglądać po nowym, zupełnie nam dotąd nie znanym mieście. Lwów jest szczególnie ładnie położony. Malowniczością swoją przypominał mi Pragę. Ulice wiją się i falują. Nad miastem góruje Wysoki Zamek, wywodzący się podobno z XIII wieku od Lwa, syna księcia Halickiego — Daniela. Dalej, w górze — Łyczaków, z przejmującym, jedynym chyba na świecie cmentarzem Orląt, bohaterskich dzieci Lwowa. Jeszcze wyżej — Park Stryjski ze swymi jesiennymi Targami Wschodnimi. A w całym mieście — stare, architektonicznie piękne budowle i kościoły... kościoły... kościoły... kościoły. I dokoła — lwowianie i lwowianki, jacyś inni od mieszkańców drugich miast. Życzliwi, pogodni, rozśpiewani, jakby każdy niósł w teczce zapas radości i uśmiechu. (...)

Idąc ulicą w pośpiechu, potrącam przechodnia. Zwalniam kroku i przepraszam zawstydzona.
— Ależ proszę panią bardzo! Nawet nie poczułem — mówi nieznajomy. I z bukietu, który niesie w ręku, podaje mi przyjaźnie kwiatek. Dlaczego? Dla niczego. Ot! Po prostu, bo idzie przez życie z uśmiechem radości.
Takim miastem był Lwów. (...) Ta joj! Ta czy może być na świecie miasto milsze od Lwowa?! Lwów przygarnął mnie do siebie. Wkrótce przestałam być obca. Jak zawsze, pierwszego października odbyła się na politechnice inauguracja. Otrzymałam srebrną odznakę profesorską, wysiedziałam się dostojnie, przepisowo. Członkowie Senatu Politechniki Lwowskiej nie ubierali się w togi, bo uważali to za obyczaj uniwersytecki, a nie politechniczny. Byliśmy wszyscy w czerni, jedynie z odznakami profesorskimi.

Koledzy uprzedzili mnie, że w dniu inauguracji wieczorem odbywa się zawsze uczta rektorska. Ma ona ustalony obyczajem porządek przemówień. Mówią kolejno: rektor ustępujący, nowy rektor i po nich najmłodszy z przybyłych do grona profesorów. Tak więc będę musiała przemawiać i powitać kolegów.

W mojej sytuacji nie było to łatwe. Postanowiłam zastosować ogólną zasadę, że zawsze najlepszą metodą postępowania jest szczerość. Gdy przeto powitał mnie rektor Nadolski, odpowiedziałam wprost: „Wiem, że mnie nie chcieli... Nie dziwię się temu wcale i rozumiem... Dziękuję, że zaryzykowali... A jestem chemiczką... Znamy różne rodzaje wiązań... najtrwalsze są te, które powstają w wyniku wspólnej pracy i porozumienia człowieka z człowiekiem... Spróbujmy! Może coś rozsądnego z tego wyniknie".

Moje szczere słowa osiągnęły cel. W dalszych, nieoficjalnych już przemówieniach usłyszałam, że „przecież okazało się, że chcą". Ktoś nazwał mnie „Jedynaczką" i to przezwisko przyrosło do mnie na cały okres mego pobytu we Lwowie.

Tak wsiąkłam w grono profesorów Politechniki Lwowskiej. A współżycie nasze było szczególnie bliskie — bliższe niż na innych uczelniach akademickich, gdyż poza posiedzeniami rad wydziałowych i Senatu, statut politechniki przewidywał zebrania ogólne profesorów, tworzące jakby sejm uczelniany. (...) Życie towarzyskie i współżycie międzyzakładowe we Lwowie było na ogół bliższe niż w Warszawie. Obok mej katedry w gmachu Marii Magdaleny znalazłam grono najmilszych przyjaciół. Przede wszystkim w charakterze „Pawła i Gawła" lokował się nad nami kolega Witold Romer. Znaliśmy się z okresu asystentury u prof. Świętosławskiego i przyjaźnili serdecznie. Syn sławnego geografa Eugeniusza był wrosłym w teren lwowianinem, kryjącym w sobie urok tego miasta. Na politechnice był kolega Witold kierownikiem Zakładu Fototechniki. Reprezentował fotografię naukową, co mnie osobiście bardzo się przydało w badaniach nad neutronami. Gdyby nie kolega Romer, umiałabym dotąd fotografować tylko ciocię z pieskiem, ale nie neutrony.

Obok Zakładu Chemii Fizycznej na parterze mieściło się Muzeum Mineralogiczne. Jako kustosz królowała w nim dr Janina Syniewska. Kobieta wielkiej miary, o charakterze wykutym z granitu, była mi podporą i ostoją w chwilach ciężkich. Przestawanie z kryształami zaraża widać ludzi krystalicznością charakterów. Kryształem też był bowiem (a cudem i jest jeszcze) szef Janki — profesor mineralogii, dr Marian Kamieński.

Na drugim piętrze gmachu Marii Magdaleny mieściła się katedra Technologii Nafty i Gazów Ziemnych. To był mój azyl przed wszelkimi troskami, przystań, do której wpadałam w biegu codziennego życia. Kierownikiem katedry był światowej sławy petrochemik, profesor Stanisław Pilat. Duszą zakładu, adiunktem i świetnym organizatorem prac była jego żona — dr Ewa Neyman-Pilatowa. Gdy zjechałam do Lwowa, zastałam Ewę jako moją asystentkę. Ustąpiła etat Eli Turskiej, a sama wkrótce poślubiła prof. Pilata i przewędrowała o dwa piętra w górę. Nie traciliśmy nigdy kontaktu naukowego, a i zżyliśmy się towarzysko. (...)

Nie wśród samej miłości człowiek żyje. Jakże często obok nas przewalają się fale nienawiści, przeciwstawiając twórczej sile miłości swą miażdżącą potęgę zniszczenia. Na tej samej Politechnice Lwowskiej, w tym samym czarownym Lwowie, zaczęła się lęgnąć nienawiść. Nienawiść wstrętna, rasowa, ubrana w szaty patriotyzmu, tym tragiczniejsza, że polegająca na odwiecznej chorobie psychicznej każdego małego człowieka.

Już w drugim roku mego pobytu we Lwowie rozpoczęły się na uczelniach walki antyżydowskie. (...) Zaraza przyszła z Zachodu, od hitleryzmu. Padła na grunt bardzo podatny. Młodzież polska zawsze pełna ognia, wychowana w atmosferze walki wyzwoleńczej, nie była w stanie wyczuć różnicy między szlachetną walką o wolność a dzikim znęcaniem się nad bezbronnymi. A dorośli skołowaceni przez długie tyrady mówców politycznych pomimo całej zacności charakterów stali się zupełnie bezradni. Zaczęło się dość niewinnie. Studencka Bratnia Pomoc, kierowana przez Młodzież Wszechpolską, uchwaliła getto ławkowe dla Żydów. Mieli siedzieć oddzielnie, na przeznaczonych dla nich ławkach. Oczywiście, nie chcieli. Przeważnie stali przez cały czas wykładu. Niekiedy Polacy demonstracyjnie wychodzili z sali. Wreszcie doszło do bójek. Wiele zależało od postawy profesora. Przyznaję, że dawałam sobie jakoś radę nawet w okresie mego dziekanatu (1935—37). Zdarzało mi się jednak wykładać wyłącznie dla Żydów.

Któregoś popołudnia w czasie ćwiczeń słyszę niepokojące krzyki. Wiedziałam już, że bojówki studenckie chodzą po laboratoriach i „wyłapują Żydów". Idę przeto w kierunku wejścia do zakładu. Obraz, który się naszym, oczom ukazał, napełnił mnie na chwilę przerażeniem. Drzwi wywalone, otwarte na oścież. W drzwiach — tłum studentów. Twarze dzikie, zezwierzęcone, oczy błyszczące. Krzyczą — tu jest Żyd! Chcemy Żyda! Przerażony mój laborant rowerem przesłania wejście. Asystent tak dalece stracił przytomność, że wyciągnął z kieszeni rewolwer. Jedna Ela Turska zachowała się znakomicie, złapała studenta-Żyda za rękę, pociągnęła do mojego gabinetu. Gabinet zamknęłam na klucz, a klucz do kieszeni. Odsunęłam rower, laboranta i asystenta. Stanęłam w drzwiach.
— Czego tu chcecie, panowie?
— Chcemy Żyda! Tu jest Żyd!
— Jeśli nawet jest, to znajduje się pod moją opieką. Proszę was, idźcie stąd!
Zauważyłam, że już podczas pierwszych moich słów kilku studentów zaczęło się wstecz wycofywać. Powtórzyłam:
— Proszę was. Idźcie stąd!
— Idziemy koledzy! - ktoś krzyknął.
Cała grupa powoli, z ociąganiem, wycofała się.
To były pierwsze napady i bójki. Wkrótce przyszły dalsze. Wykłady całymi tygodniami bywały zawieszane. I wreszcie nastąpiło morderstwo. W gmachu Chemii na sali laboratoryjnej uderzeniem ciężkiego pręta metalowego zamordowano Żyda — wybitnie zdolnego chemika. Sytuacja stawała się potworna. Przerażający był fakt, że dla całej tej akcji szukano uzasadnienia w patriotyzmie. Przyczepianie hasła: Boga i Ojczyzny do nienawiści i mordu było przecież profanacją świętości. Na politechnice było źle, a na uniwersytecie nie lepiej. Senaty były bezradne. Rektorzy nie chcieli wzywać policji. A należy przypomnieć, że w owym czasie każda uczelnia akademicka stanowiła teren „eksterytorialny", na który policja wkraczać nie miała prawa bez formalnego wezwania rektora. W grupie „lewicowych" profesorów staraliśmy się stworzyć na politechnice „Niezależną Bratnią Pomoc", pozbawioną tak bojowo antysemickiego charakteru, jak istniejąca!

Byłam kuratorem Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej (spadkobiercy Zetu) na politechnice, ale i ta organizacja okazała się bezsilna. Fale nienawiści zalewały życie akademickie i zatapiały dobre chęci ludzi najlepszej woli, jakimi byli nasi profesorowie. Byłam już w stanie rozpaczy, gdy jedno z mych przemówień na zebraniu ogólnym profesorów politechniki zakończyłam słowami:
— Panowie! Na miłosierdzie Boże! Przestańmy wreszcie rozumować kategoriami stowarzyszenia chrześcijańskich wdów!
Grobową ciszę, która wówczas na sali zapadła, przerwał głośny śmiech profesora Bartla.
— Ha, ha, ha! Chrześcijańskie wdowy! A to im wygarnęła! Trzeba było dopiero kobiety, aby się dowiedzieli prawdy o sobie.

Marzec 1939 roku stał się chwilą kulminacyjną obłędnej walki. Profesor Bartel był wówczas członkiem senatu Rzeczypospolitej. W jednym ze swych przemówień zreferował sytuację na uczelniach lwowskich i — być może zbyt ostro — zaatakował rektorów. Po powrocie do Lwowa spotkał się z wrogimi demonstracjami studentów, prowadzonymi w sposób rozpaczliwie niekulturalny. Jako ilustrację „stylu walki" zacytuję zdanie z ulotki, w której dostało się i mnie. Autor ulotki wylicza zdrożne „fakty", jakie zaszły ostatnio na uczelniach, i wśród nich „staranie założenia Niezależnej Bratniej Pomocy na politechnice przez notorycznych, karanych więzieniem komunistów, separatystów ukraińskich, przechrztów i inną hołotę, pupilów Bartla, Dorabialskiej et consortes". Połączenie mojego nazwiska z osobą prof. Bartla bynajmniej mnie nie obraziło, a wbiło w dumę. Był to człowiek niezwykły. Szedł przez życie jak huragan, który znosi lub porywa. Przyznaję, że mnie porwał swoją naturą szorstką, niekiedy wręcz brutalną, ale o charakterze czystym jak łza. (...)

Dalsze wypadki posypały się jak z rękawa. Młodzież pobiła na mieście starszych ludzi na uniwersyteckim odczycie naukowym. Wdała się w to policja. Oddziały policji po 400 ludzi w pełnym uzbrojeniu obsadziły trzy domy akademickie nocą w celu rewizji. Domy uniwersyteckie zachowały się spokojnie, ale Drugi Dom Techników stawił opór. Policja musiała dom zdobywać szturmem, a chłopcy zrzucali z okien łóżka, lali wodę, atrament, wszystko, co mieli pod ręką. Trzeba im oddać sprawiedliwość, że nikt nie użył broni, chociaż ją mieli. Gdy policja zdobyła dom, zaczęła studentów bić. Szczęściem ktoś zawiadomił rektora. Rektorem politechniki był wówczas chemik, prof. E. Sucharda, człowiek wybitny, o silnym poczuciu honoru. Przyszedł natychmiast do Domu Techników i przesiedział tam całą noc. W obecności rektora wszelkie ekscesy ustały.

Wyniki tych rewizji oraz późniejszych w Bratnich Pomocach już na terenie uczelni dały materiał obciążający. Znaleziono petardy, drukarnie i skład ulotek. Aresztowano przeszło 80 studentów. W rezultacie minister WRiOP (a był nim prof. Świętosławski) zawiesił „Bratnią Pomoc" na politechnice i „Czytelnię Akademicką" na uniwersytecie. Wtedy dopiero nastąpił spokój. I cóż, budzi się refleksja. Cały ten żałosny odcinek polskiego życia akademickiego stanowi przecież jaskrawą ilustrację prawa „stada baranów". Każdy z tych bojowych chłopców — a wielu z nich znałam doskonale — był wartościowym materiałem na człowieka pełnego idei i pożytecznego w pracy społecznej. W gromadzie, prowadzeni przez człowieka, byliby czynnikiem pozytywnym życia zbiorowego. Pędzeni przez zwierzęta ludzkie — stali się zwierzętami.

Nie zwalczymy prawa natury. Możemy sobie jedynie — jako przestrogę — przypomnieć piękne słowa wypowiedziane ongiś przez Aleksandra Świętochowskiego: „Niech rzesze ludzkie będą uczone przez tych, którzy je kochają, a nie gnane przez tych, którzy nimi rządzić pragną".

ALICJA DORABIALSKA


Materiał umieszczono za zgodą Redakcji. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Redakcji tygodnika "Przekrój"

Powrót Licznik