JAK POWSTAWAŁO LWOWSKIE OSSOLINEUM na podstawie książki Władysławy Jabłońskiej wydanej w 1967 roku przez Ossolineum |
---|
W 1946 roku do leżącego jeszcze w gruzach Wrocławia przybyły dwoma
transportami kolejowymi, w zaplombowanych wagonach, wysłane ze Lwowa zbiory
Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich.
Mimo 36 lat spędzonych na obczyźnie ten wielki bibliofil do
końca życia pozostał najwierniejszym synem swego kraju, obracając cały swój
majątek oraz poświęcając wszystkie swoje myśli i wysiłki na zebranie pięknej
kolekcji książek i rękopisów, grafiki i numizmatów z zamiarem ofiarowania ich
swemu narodowi. Opracowana
przez niego w najdrobniejszych szczegółach ustawa, zatwierdzona w 1817 roku
przez cesarza Franciszka I, powołała do życia Zakład, który umieszczony we
Lwowie, ówczesnej stolicy zaboru austriackiego, w ciągu długich lat swego
istnienia służył nauce i kulturze polskiej, rozsławiając nazwisko swego
założyciela nie tylko w całej Polsce, ale i za granicami kraju.
Józef Maksymilian Ossoliński urodził się w 1748 roku w majątku Wola Mielecka. Ojciec jego - Michał Ossoliński - mądrze gospodarząc na Mielecczyźnie, powiększył dziedzictwo do wcale pokaźnej fortuny i w 1748 roku pisał się panem na Mielcu, Zgórsku, Cyrance, Piątkowcu, Woli Mieleckiej, Partyni, Izbiskach itd. Wychowany w surowej i godnej atmosferze właściwej dawnym dworom szlacheckim (a był to okres panowania Augusta III Sasa, kiedy rozkładowi politycznemu i gospodarczemu towarzyszyło zacofanie umysłowe, nietolerancja religijna, dążność magnaterii i szlachty do zbytku i wystawnego życia ponad stan. Uczty, pijaństwo, obżarstwo, zbytkowne stroje, wspaniałe pojazdy, błyszczące srebra - kryły nędzę umysłową i pustkę moralną.) Józef Maksymilian był młodzieńcem głęboko religijnym, nieśmiały i skromnym. W 1762 roku wysłany został na naukę do kolegium jezuickego w Warszawie, jednej z najlepszych szkół jezuickich w kraju. Szkolnictwo jezuickie było juz w tym czasie zreorganizowane, częściowo nadążając za reformą dokonaną przez Stanisława Konarskiego w szkołach pijarskich. Europejskie prądy umysłowe tego czasu, nazywane "Oświeceniem" przeniknęły i do Polski i spowodowały wielki przełom w stosunkach społecznych, ekonomicznych i kulturalnych. Rozum i wiedzę uznano, obok praw natury, za ostatnią instancję w rozstrzyganiu wszystkich spraw, kładąc tym samym podwaliny pod rozwój nauk doświadczalnych, ścisłych, przyrodniczych i ekonomicznych. W kolegiach jezuickich obok łaciny - języka wykładowego - wprowadzono lekcje języka polskiego oraz nowożytnych języków obcych. Zapoznawano uczniów z najprzedniejszymi dziełami autorów polskich, uczono historii, geografii, matematyki i fizyki doświadczalnej, która - łączona z filozofią - stanowiła przedmiot podziwu przy publicznie wykonywanych eksperymentach. Nowe zdobycze nauki próbowali jezuici pogodzić z głoszoną jednocześnie dogmatyką religijną. Występowali ostro przeciw ateizmowi, stali twardo na gruncie wierności zasadom wiary katolickiej i poszanowania Kościoła. W zakresie reform społecznych i politycznych przejawiali daleko idącą ostrożność, głosząc konieczność wzmocnienia władzy królewskiej, naprawy skarbu, wojska i obyczajów społecznych, byli jednocześnie zwolennikami ustalonego od Boga porządku społecznego. Światopogląd Józefa Maksymiliana Ossolińskiego został ukształtowany w głównej mierze przez jezuitów, którzy z jednej strony umocnili w nim wyniesione z domu rodzinnego poszanowanie dla religii, Kościoła, autorytetu monarchy i przyjętego przez ustrój feudalny porządku społecznego, z drugiej - dali gruntowną jak na owe czasy wiedze opartą na zasadach rozumu i doświadczenia, wprowadzając go tym samym w krąg idei Oświecenia. Profesorami Ossolińskiego w kolegium byli ludzie wybitni: Adam Naruszewicz - poeta i historyk, redaktor "Zabaw przyjemnych i pożytecznych", Karol Wyrwicz - geograf, historyk i pedagog, Franciszek Bohomolec - autor wielu komedii bezlitośnie chłostających wady ówczesnej szlachty, i wielu innych. Wszyscy oni należeli do kręgu przyjaciół ostatniego króla Polski - Stanisława Augusta Poniatowskiego, który zaraz po wstąpieniu na tron w 1764 roku skupił wokół siebie wszystkie siły postępowe zdążające do wyrwania kraju z ciemnoty, zacofania i upadku. Stał się on prawdziwym mecenasem nauki i kultury, rozkwitających pod jego opieką po półtorawiekowym zaniedbaniu i upadku. Podczas gdy społeczeństwo szlacheckie w całej swojej masie tonęło jeszcze w konserwatyzźmie politycznym i obyczajowym, w ciemnocie i zacofaniu, Warszawa - wraz z królem, jego dworem i kręgiem "oświeconych" - stała się stolicą kultury zachodniej, kuźnią nowych myśli w każdej dziedzinie życia narodowego. W
1765 roku otwarto pierwszą świecką szkołę - Szkołę Rycerską, w
1773 roku zaś
powołana do życia Komisja Edukacji Narodowej całkowicie przejęła z rąk zakonów
oświatę i wychowanie. Zanim to nastąpiło, poparciem i opieką króla cieszyły się
szkoły zakonne - zreformowane i realizujące w dużej mierze zamierzenia kół
postępowych. Tak więc w pojęciu młodego Ossolińskiego szkoła, profesorowie i mądry król stanowili całość, uosabiali nowe ideały. W tym okresie burzliwych zmian światopoglądowych zachodzących wśród oświeconych warstw społeczeństwa polskiego, Stanisław August Poniatowski stał się dla niego wzorem "Oświeconego monarchy" i takim - mimo tragicznych wypadków dziejowych - pozostał do końca, wywierając olbrzymi wpływ na ukształtowanie się jego poglądów politycznych. Ossoliński został współpracownikiem dwóch czasopism:
prowadzącego walkę z nieuctwem i konserwatyzmem szlachty, z zaśmiecaniem języka
polskiego obcymi naleciałościami, propagujących tolerancje religijną,
działalność przemysłową i podniesienie rolnictwa: wychodzącego od 1765 roku
"Monitora" i pierwszego pisma literackiego w Polsce, wychodzących w latach
1770-1777 "Zabaw przyjemnych i pożytecznych z sławnych wieku tego autorów
zebranych", będących oficjalnym organem "obiadów czwartkowych". Traktat rozbiorowy z 1774 roku, który zatwierdzał grabież ziem polskich dokonaną w 1772 roku, spowodował, że majątki Ossolińskich znalazły się w nowo utworzonej prowincji monarchii habsburskiej, zwanej odtąd Galicją. Wprawdzie stosunki między zaborcą a okrojoną Rzecząpospolitą oficjalnie pozostały przyjazne, wprawdzie nowe władze zezwalały swym poddanym na swobodne przekraczanie świeżo wytyczonych granic, ale były to tylko pozory. Faktycznie rząd austriacki patrzył bardzo niechętnie na więzy Galicjan z macierzą, utrudniając je wszelkimi sposobami. Już w październiku 1772 roku wezwano do powrotu wszystkich obywateli galicyjskich przebywających na ziemiach Rzeczypospolitej, powtarzając to wezwanie w latach 1777 i 1778. Tych, którzy przebywali tam za zezwoleniem władz austriackich, ale nie wracali po upływie 6 miesięcy, grożono konfiskatą majątku. Przy tym kłopoty, jakie wraz z nową administracją spadły na ziemiaństwo galicyjskie, zmuszały Ossolińskiego do zajęcia się sprawami gospodarskimi. Sypiące się jak lawina nakazy, zarządzenia i zakazy, tak bardzo obce przywykłej do swobód obywatelskich szlachcie polskiej, niezrozumiały na ogół urzędowy język niemiecki, panoszący się wszechwładnie biurokratyzm, obciążenie dóbr podatkami ponad miarę, dokuczliwość systemu opodatkowania, spowodowana zniesieniem poddaństwa i ograniczeniem pańszczyzny, nowy układ stosunków pomiędzy dworem a wsią, pozbawiający właścicieli ziemskich taniej siły roboczej - sprawiły, że Michał Ossoliński coraz częściej uciekał się do pomocy syna, powierzając mu pełnomocnictwo w prowadzeniu interesów majątkowych. Siedząc w majątkach rodzinnych na Mielecczyźnie i co jakiś czas odwiedzając Warszawę, oddawał się młody hrabia zajęciom literackim, różnorodnym zarówno co do treści jak i formy. Tłumaczenie, poezja, powieść, komedia, bajka, rozważanie filozoficzno-moralne przeplatają się tu z pierwszymi próbami prac historycznych, które później staną się pierwszoplanowe. Ossoliński do badań wybrał wiek XVI, który urzekał go blaskiem i świetnością polskiego Renesansu, bogactwem piśmiennictwa i pięknem formy języka ówczesnych pisarzy. Jego spokojna i łagodna natura, jego umysł wykształcony na wzorach epoki stanisławowskiej czyniły go najgorętszym wyznawcą zasady, że nauka i kultura, a nie podboje i grabieże stanowią o istotnej wielkości narodu. To przekonanie nada kierunek dalszej działalności naukowej i bibliofilskiej Ossolińskiego. W latach 1789-1793 Osoliński działał aktywnie w komitecie, którego zadaniem było uzyskanie zmian w systemie austriackiego zarządzania Galicją. Memoriał, który miał być wręczony arcyksięciu Karolowi a następnie złożony u stóp tronu, składał się z ogólnego expose pióra Ossolińskiego i ujętych w 53 punkty skarg i życzeń obywateli. W kwietniu 1790 roku do Wiednia udała się delegacja, w skład której oprócz pełniącego najważniejszą rolę Ossolińskiego weszli: Stanisław Jabłonowski, Mikołaj Potocki, Jan Wincenty Bąkowski i Jan Batowski. W maju delegacja została dość życzliwie przyjęta przez cesarza Leopolda II, który obiecał rozpatrzyć zgłoszone dezyderaty, ale polecił je ograniczyć. Ossoliński zasiadł do ponownego zredagowania petycji i po 2 miesiącach wytężonej pracy, opracował projekt konstytucji dla Galicji, znany powszechnie jako Magna Charta Leopoldina. Głównym postulatem projektu było powołanie Sejmu, czyli Zgromadzenia Generalnego Stanów, złożonego z przedstawicieli szlachty, duchowieństwa i "królewskich" miast (Lwów) oraz z trzech tzw. adwokatów poddanych, występujących z głosem doradczym. Sejm ten miał odbywać stałe posiedzenia i opracowywać ustawy przedkładane cesarzowi do zatwierdzenia. Administrację kraju proponowano oddać w ręce Rady, złożonej z prezesa mianowanego przez monarchę oraz płatnych asesorów, częściowo wybieranych, częściowo mianowanych z polskiej szlachty i zamożnego mieszczaństwa. Szlachcie projekt zapewniał wolności obywatelskie i różne przywileje, utrzymając w pełni poddaństwo chłopów. Postulowano ponadto: stałe podatki, których suma nie ulegałaby zmianie, łacinę jako język urzędowy, oddanie sądownictwa w ręce Polaków i szereg drobniejszych praw, szczególnie dla stanu szlacheckiego. Projekt konstytucji został wręczony cesarzowi 19.VIII.1790
roku, odesłany do rozpatrzenia specjalnej komisji przy kancelarii czeskiej,
kierowanej przez niechętnego Polakom kanclerza Kolovrata. Jednak płonne nadzieje
na konflikt prusko-austriacki, który mógł sprzyjać przyjęciu konstytucji,
konflikt - który przerodził się w sojusz prusko-austriacki przeciw rewolucyjnej
Francji, oraz śmierć w 1792 roku przychylnego konstytucji cesarza Leopolda II,
spowodowały, że Austria - uwikłana w wojnę z Francją - wyraziła zgodę na II
rozbiór Polski, nie biorąc w nim udziału, zaś nie dała żadnej odpowiedzi na
projekt konstytucji. Delegację galicyjską rozwiązano i odesłano z niczym.
Trzeci rozbiór Polski w 1795 roku pozbawił naród nie tylko samodzielnego bytu państwowego, ale odebrał mu warunki rozwoju kulturalnego.
Najdotkliwszym ciosem dla kultury polskiej stało się wywiezienie do Rosji wspaniałych zbiorów Biblioteki Załuskich, które zawierały nieomal w całości dorobek piśmiennictwa polskiego. Zbieractwo stało się pracą dla narodu, szlachetną służbą dla jego dobra, zyskało rangę, jakiej dotąd nigdy nie miało. Nie wszyscy jednak bibliofile tworzący w ten sposób zbiory prywatne mieli ambicję przeistoczenia ich w placówki o znaczeniu ogólnonarodowym. Często poprzestawali na zebraniu biblioteki czy galerii rodzinnej, która rzadko kiedy ostawała się przed nowym rozproszeniem, grabieżą i zniszczeniem; tylko niektóre z nich stały się po wielu latach instytucjami publicznymi. Na czele tych, którzy w swym zbieractwie kierowali się szerokimi horyzontami myślowymi i odegrali poważną rolę w dziejach kultury polskiej, stanęli Czartoryscy - właściciele i twórcy Puław, Tadeusz Czacki - największy bibliofil owych czasów, założyciel liceum i pięknej biblioteki w Krzemieńcu, oraz Józef Maksymilian Ossoliński - fundator Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Szczególnie Ossoliński zapisał się chlubnie w dziejach bibliofilstwa polskiego jako godny kontynuator szlachetnego dzieła braci Załuskich, podejmujący ich myśl stworzenia. biblioteki narodowej. Wychowany w ideałach Oświecenia, związany silnie z kulturą epoki stanisławowskiej, żywił zawsze głęboki szacunek dla książki jako źródła wiedzy, szczególne zaś znaczenie przypisywał jej w dobie utraty niepodległości. Niejednokrotnie wyrażał przekonanie, że piśmiennictwo jako duchowy dorobek narodu jest niezniszczalne i dopóki ono istnieje, me zginie naród. Książki bowiem, ukazując przeszłość i chwałę narodu, krzepią ducha, pozwalają przetrwać trudny okres niewoli i są podstawą do dalszej pracy nad rozwojem nauki i kultury rodzimej. Ten właśnie największy skarb narodu postanowił Ossoliński ocalić, zebrać, zabezpieczyć i przekazać potomnym, a stanąwszy do współzawodnictwa ze współczesnymi bibliofilami, dał się wyprzedzić jedynie Czackiemu. Zamiłowanie do ksiąg nie było obce rodzinie Ossolińskich; piękne biblioteki posiadali Franciszek Maksymilian, podskarbi koronny, osiadły w Luneville, Józef Franciszek Salezy, wojewoda podlaski, miał też nieco książek i ojciec Józefa - Michał Ossoliński. Odziedziczone księgozbiory rodowe Józef Maksymilian uzupełniał ze znawstwem, tworząc z nich warsztat naukowy do swych prac historycznoliterackich. Szczególnie dogodne warunki do większych zakupów na galicyjskim rynku księgarskim stworzył dekret Józefa II z 1781 r. o rozwiązaniu w państwie austriackim zakonów kontemplacyjnych, dzięki czemu w handlu znalazła się duża ilość dzieł pochodzących z bibliotek klasztornych. Biblioteka Uniwersytecka we Lwowie, do której nakazano zwieść księgozbiory likwidowanych klasztorów z terenu Galicji, wybrała jedynie 10 000 książek, resztę - w ilości ok. 30 000 - przeznaczając na zagładę. W urządzanych licytacjach obłowili się przede wszystkim antykwariusze lwowscy, ale również wiele nabyli za bezcen Czacki i Ossoliński.
Zarówno dzięki tym nabytkom, jak i zakupom dokonywanym w Wiedniu rodzinny księgozbiór Ossolińskiego przywieziony do stolicy Austrii począł się szybko rozrastać. Należało myśleć o jego uporządkowaniu, a do tego potrzebna była hrabiemu pomoc. Znalazł ją w osobie "roboczego Niemca", Samuela Bogumiła Lindego , który przyjęty na bibliotekarza w
1794 r. nie tylko wziął się ochoczo do porządkowania książek, ale stał się dla Ossolińskiego nieocenionym towarzyszem w kompletowaniu biblioteki. O zbiorach hrabiego z tego okresu tak pisał w kilkanaście lat później: Ossoliński porzuciwszy bez przykrości szerszą arenę życia politycznego, zachęcony szerzącym się na wszystkich ziemiach dawnej Polski pędem do zbieractwa, oddał się rzeczywiście nieobcej sobie l dotąd szlachetnej pasji bibliofilskiej, która będzie mu towarzyszyć już do końca życia.
Terenem poszukiwań bibliofilskich zarówno Lindego, jak i jego chlebodawcy stały się przede wszystkim
księgozbiory ni e
zamkniętych j eszcze klasztorów, gdzie w pakach lub zakurzonych szafach spoczywały od wielu lat nie ruszane książki, a często trzeba je było wygrzebywać z butwiejących tomów różnych szpargałów. Nie omijali też bibliofile zakrystii i chórów kościelnych oraz strychów i lamusów dworów szlacheckich, gdzie najłatwiej było odkryć cenny rękopis lub druk polski. Wiele już stąd pozabierał Czacki, jeżdżąc po całym kraju, ale przecież nie wszystko i można było jeszcze coś niecoś zdobyć dla biblioteki wiedeńskiej Ossolińskiego.
Trząsł się tedy na bryczce niezmordowany Linde, jeżdżąc w różne strony Polski, robił wyprawy i hrabia, zwożąc do Wiednia całe paki książek. Czasem towarzyszył im w tych wyprawach ks. Hieronim Juszyński, również bibliofil, autor "Dykcjonarza poetów polskich", ściągnięty przez Ossolińskiego na proboszcza do Zgórska. Zgromadził on tu piękny zbiór poetów polskich i wiele starodruków wymieniał z hrabią, dopóki się z nim nie pokłócił właśnie o książki. Pozycja społeczna Ossolińskiego i stanowisko, jakie zajmował w Wiedniu, otwierały mu gościnnie dwory szlacheckie, a sąsiedzi i znajomi chętnie wyzbywali się "papierów przeznaczonych pod placki", w których wytrawne oko bibliofila wyławiało często "białe kruki" piśmiennictwa polskiego. Umiał wykorzystać każdą okazję i dotrzeć wszędzie, gdzie spodziewał się znaleźć coś interesującego. Korzystając np. z pobytu swego bibliotekarza J. Sygierta u rodziców w Lesku, wysłał do niego dwa spisy książek, polecając szukać ich w okolicy. List nie zastał już Sygierta w domu, więc jego ojczym, Wincenty Podolecki, przekazał owe wykazy księdzu Karniowskiemu, który "z pełną ochotą wziął to na siebie" i o którym Podolecki słusznie przypuszczał, że sprawę załatwi dobrze, gdyż "obrany teraz przeorem, łatwo "będzie mógł biblioteki nawet obcych klasztorów przetrząsać". Nieocenione usługi w pertraktacjach z księżmi i zakonnikami oddawał Ossolińskiemu jego brat cioteczny, Benedykt Trzebiński, opat koprzywnicki, również bibliofil, który często poręczał "wypożyczenia" swego kuzyna u braciszków, wzbraniających się usłużyć hrabiemu książkami klasztornymi. Różnymi bowiem sposobami trzeba się było posługiwać wówczas, aby zdobyć potrzebne dzieło. Poszukujących było wielu, konkurencja duża, ceny na książki stawiano wysokie, a okazje do kupna nieczęsto się trafiały, Linde, przetrząsając biblioteki w Koprzywnicy, Sandomierzu, Klimuntowie, Wiśniewie, Bogorii, Rodomyślu, Stobnicy i Krakowie, pisał z tych podróży listy do swego chlebodawcy, donosząc mu o rezultacie poszukiwań, wymieniając nawet co cenniejsze zdobycze, a jednocześnie ujawniając "sposoby", do których musiał się uciekać, aby nie wrócić z pustymi rękami. Gdy nie zgadzano się ani na sprzedaż, ani na ofiarowanie pożądanej księgi, zacny Linde starał się ją wypożyczyć "na rewers", który zostawał w bibliotece na wieczne czasy jako jedyny ślad istniejącej tu niegdyś książki. Czasem jednak właściciel był nieubłagany; wówczas Linde uciekał się do ostatecznego sposobu zdobycia dzieła i wyznawał szczerze: "zemknąłem". Była to jednak ostateczność, której używali zresztą wszyscy bibliofile w tamtych, a może nawet we wszystkich czasach. Z penetracji bibliotek klasztornych w Krakowie, dokonanej w 1799 r. przez bibliotekarza Ossolińskiego, warto przytoczyć taki fragment listu: "Przez ten czas praca była wielka u franciszkanów, od których, czegom tylko chciał, porządnie i sumiennie nabył[em]", a dalej: "... z obskubaniem bożociałków jeszcze nie mogłem trafić do ugody, lecz Bóg i Trzebiński nadzieja moja, zwłaszcza gdy i od nich łupy się już moim sposobem zdarzały niezmierne". O "splądrowaniu" biblioteki szlachcica Kuczkowskiego donosił Linde Ossolińskiemu w liście z Nowego Miasta Korczyna. Cieszył się, że ułowił tu "parę cennych dzieł i wiele takich, które się mogły przydać, oraz wielkie paki luźnych miscellaneów", kończył zaś list usprawiedliwieniem: "Niech się szambelanisko żali na moją niedyskrecję, ja jej nie znam, gdzie idzie o kochaną naszą biblioteczkę". Rewizja bibliotek klasztornych w Krakowie, przeprowadzona w 1810 r. na zarządzenie ministra Księstwa Warszawskiego, Łuszczewskiego, ujawniła, że prawie ze wszystkich brali na rewersy lub bez nich zarówno Czacki, jak i Ossoliński. Według zeznań braciszków wypożyczał Ossoliński z bibliotek: kanoników regularnych przy kościele Św. Marka, u dominikanów, franciszkanów, karmelitów Na Piasku, augustianów, paulinów Na Skałce, trynitarzy oraz kanoników regularnych lateraneńskich. Przejeżdżając przez Kraków do swych dóbr galicyjskich, zatrzymywał się tu zawsze i jak pisze Ambroży Grabowski w swych Wspomnieniach od rana wyruszał na "łowy".
Bibliofilska sylwetka Ossolińskiego - skreślona piórem A. Grabowskiego - jest tak ciekawa, że warto przytoczyć z jego wspomnień choć parę urywków. Najbardziej charakterystyczna jest rozmowa między hrabią a Grabowskim, toczona po wyjściu z biblioteki dominikanów, gdzie Ossoliński długo szperał po szafach, pilnowany przez gęsto kręcących się po sali kleryków: Sięgał Ossoliński nie tylko do klasztornych bibliotek krakowskich. Wybierał również co cenniejsze książki z ofiarowanej miastu, a przechowywanej do 1817 r. w wieży ratusza biblioteki ks. Wincentego Łańcuckiego, a już prawdziwą kopalnią "białych kruków" stało się dla niego archiwum miejskie, które w wielkim nieładzie pozostawało wówczas pod opieką archiwariusza Józefata Wiślickiego. Ten, uwiedziony przez Ossolińskiego obietnicą wyrobienia awansu, pozwolił mu na zabranie z archiwum wielu cennych rękopisów. Za każdą wizytą - pisał Grabowski - przynosił stamtąd hrabia porządne pliki papierów, wiązane w ścierki czy serwety, które za nim tani zanosił lokaj i węzły stamtąd wynosił. Jednego roku naznosil tyle tych plik, że ja własnymi rękami zapakowałem sporą skrzynię nimi, którą mu do Wiednia furmanem odesłaliśmy. A były te pliki czy węzły pieczętowane; mimo to jednak raz dostrzegłem, że były w jednym węźle takim rękopisma po Hieronimie Pinoccym, sekretarzu królów Jana Kazimierza i Michała, mieszczaninie krakowskim.
Wiedeński "książkołap" łowił nie tylko po klasztorach, kościołach i dworach; okazję do dużych połowów dawały również aukcje książkowe, na których szły pod młotek cenne zbiory innych bibliofilów. Żadna licytacja w Wiedniu, Krakowie czy Lwowie nie obeszła się bez wysłannika Ossolińskiego, który kupował dużo, choć płacił zawsze najniższe stawki. Na aukcji krakowskiej w
1800 r., na której wystawiono cenny zbiór kanonika Ostrowskiego liczący 6222 druki i rękopisy oraz
Daniela de Halama z Jicina (Czechy) w ilości 1272 dzieła i 69 map, Linde kupił dla Ossolińskiego 408 dzieł i 27 rękopisów, w tej liczbie 94 księgi
polskie. Zajął w ten sposób pierwsze miejsce w zakupie poloników, a drugie wśród ogółu kupujących Polaków.
Zakupy były czynione rozważnie i starannie przygotowywano. Ossoliński był wspaniałym znawcą książek. Pozostawione w rękopisach liczne notatki z katalogów bibliotecznych, aukcyjnych i księgarskich, z bibliografii i czasopism ukazują olbrzymią pracę, jaką wkładał hrabia w opanowanie wiedzy o książkach. Samych katalogów księgarskich spisano w jego bibliotece w 1826 r. ponad 500; świadczą one wymownie, że Ossoliński pilnie śledził rynek księgarski i miał doskonałe rozeznanie, gdzie, co i za ile kupić można. Znali go dobrze księgarze Wiednia, Krakowa, Lwowa, Warszawy, Wilna, a z wrocławskim Kornem korespondował w sprawie "nabycia berlińskich i śląskich książek". Listy Ossolińskiego do Ambrożego Grabowskiego, który po Janie Maju i Józefie Mateckim stał się jego generalnym dostawcą książek z Krakowa, dają najwierniejszy obraz tej zachłanności bibliofilskiej, która cechowała hrabiego. Chciał wiedzieć
Otrzymując żądane informacje, chwalił Grabowskiego: "Nie lubił hr. Ossoliński - pisał w komentarzu do otrzymanego listu - nabywać dzieł, choćby i najrzadszych, a nawet których nie miał, skoro za takowe zapłacić by przyszło. Czekał on, aż mu je przypadek w darze napędzi . Stręczyłem mu nieraz rzadkości, których mu brakowało, jak np. Zielnik Stefana Falimierza, a przecież nie uległ amatorskiej pokusie". Była to bardzo charakterystyczna cecha rozważnego bibliofila. Nie kierował się chęcią posiadania rzadkich druków za wszelką cenę. Jego zbiór przeznaczony dla potomnych miał zawierać książki potrzebne, użytkowe, miał ich zawierać wiele, a na to trzeba było długich lat mądrego zbieractwa, oszczędnego wydawania pieniędzy, których nie miał za dużo, ciągłego pamiętania o wydatkach, jakie czekały go w związku z zamierzoną fundacją. Na nią przeznaczał prawie cały swój majątek; nie swoje tedy pieniądze oszczędzał, lecz narodowe. Miał zresztą wiele okazji zdobywania książek bez ponoszenia kosztów. Obdarowywali go swymi pracami liczni uczeni, z którymi utrzymywał szerokie kontakty naukowe. Linde, Śniadecki, Lelewel, J. S. Bandtkie i wielu innych pisarzy polskich, slawiści czescy, uczeni niemieccy, nawet młodzież polska kończąca studia w Wiedniu spieszyli wyrazić mu w ten sposób swą przyjaźń, szacunek lub sympatię.
Prowadził też Ossoliński wymianę lub otrzymywał dary od innych bibliofilów, wśród których należy wymienić nazwiska;
A. Czartoryskiego, T. Czackiego, M. H, Juszyńskiego, Antoniego Sladnicki e go ze Żmigrodu i Ewarysta Kuropatnickiego z
Tarnowca , który "kochanemu sąsiadowi" pozwolił wybrać ze swych ciekawych zbiorów, co by mu tylko było potrzebne- Niechętnie tedy wydawał Ossoliński pieniądze;
nawet w transakcjach wymiennych był ostrożny i nie odznaczał się szeroką ręką. Grabowskiemu, skarżącemu się, że w zamian za posłane do Wiednia cenne książki otrzymał ze Zgórska trochę podartych bezwartościowych broszur, hrabia odpisał:
Posługując się wszelkimi sposobami zdobywania książek, "nienasycony" bibliofil powiększał szybko swój księgozbiór, umieszczony w domu wiedeńskim przy Mayerhofstrasse 208, w pobliżu Akademii Terezjańskiej. Tak jak obiecał Lindemu, sprowadził tu resztę książek z majątków galicyjskich, zostawiając w Zgórsku, a właściwie Przybyszu, niewielką ilość zbytecznych dla jego biblioteki dzieł. Wydaje się, że włączył też do swych zbiorów najcenniejsze książki z biblioteki wuja, Józefa Ossolińskiego, gdyż katalog aukcyjny tej biblioteki, wystawionej na licytację w Krakowie w 1803 r., zawierał dublety do jego zbiorów wiedeńskich.
Już w 1808 r. mógł z dumą napisać do Lindego, że: "Biblioteka. Dla tych celów gromadził również rękopisy, ryciny, medale, dawne polskie monety, a nawet "skorupy morskie" - jako ilustrację do słowa drukowanego, ukazującą naocznie to, co opisywały księgi. Nie udało się wprawdzie Ossolińskiemu, jak sam pisał, "przecelować" kuzynów Załuskich w zbieraniu "ojczystych rzadkości", ale i jego biblioteka miała niemało "białych kruków" i mogła się pokusić o to, aby w jakiejś mierze zastąpić tamtą. Ta myśl bowiem przyświecała wszelkim poczynaniom bibliofilskim Ossolińskiego, będącym wyrazem jego uczuć patriotycznych, jego ciągle żywej łączności z krajem, prawdziwą służbą dla Polski pełnioną przez wiele lat, aż do końca życia. Szlachetna pasja Ossolińskiego sprawiła, że wiele cennych zabytków piśmiennictwa polskiego zostało nie tylko wydobytych z rąk prywatnych właścicieli, ale przetrwało do naszych czasów, służąc przez 150 lat nauce i kulturze polskiej. Bibliofilstwo jego nie miało cech maniackich; było mądrą i dalekowzroczną polityką wiernego swej ojczyźnie, choć żyjącego na obczyźnie syna, polityką zdążającą do przysporzenia jej trwałych wartości kulturalnych, stworzenia bazy materiałowej dla szeregu przyszłych badaczy dziejów i literatury ojczystej. "Ja cennych edycji nie kupuję" - pisał w liście do Grabowskiego. Istotnie, nie było w bibliotece Ossolińskiego ksiąg pięknie ilustrowanych, bogato oprawnych, pełnych ozdób i złoceń; królowały za to z trudem wygrzebane najróżnorodniejsze "szpargały", stanowiące bezcenne dokumenty życia dawnej Polski. Nie pragnął Ossoliński zdobić książkami swych salonów, szczycić się ich bogactwem i przepychem; chciał, aby były użyteczne.
Kochał je i cenił nie za szatę zewnętrzną, ale za treść w nich zawartą. "Zasępiony" klęskami ojczyzny, w obcowaniu z książkami szukał pociechy i duchowego wsparcia. Pozwalały mu one widzieć wielkość i żywotność narodu polskiego, śledzić "zgasłą sławę" przodków, były źródłem i pomocą przy odtwarzaniu dziejów ojczystych i dziejów piśmiennictwa polskiego ~ stanowiły jego warsztat pracy naukowej. Pragnął, aby tym wszystkim stały się również i dla przyszłych pokoleń.
Od pierwszych chwil istnienia biblioteki Ossoliński chętnie udostępniał swe zbiory innym uczonym. Do najwcześniejszych użytkowników należał jego bibliotekarz i wytrwały towarzysz trudów bibliofilskich - Samuel Bogumił Linde, który dziesięć lat spędzonych u Ossolińskiego w dużej mierze poświęcił na gromadzenie materiałów do Słownika języka polskiego. Czerpał je z dzieł polskich i słowiańskich zawartych w bibliotece hrabiego, korzystając nie tylko z jego opieki materialnej i poparcia moralnego, ale przede wszystkim z jego współpracy naukowej. Oto co sam pisał o roli Ossolińskiego i jego książek przy powstawaniu Słownika: ... Nigdy mi z pamięci nie wyjdą kilkogodzinne, czasem aż do późnej nocy przeciągane z szanownym hrabią narady, jakim sposobem który wyraz, osobliwie wieloznaczny, w cieniowaniach jego uszykować, jak jego znaczenie z drugiego logiczno-historycznie wyprowadzić, jednym słowem, jaki skład dać całej robocie. Tak to zacny ten mąż nie tylko koszta łożył na mnie i moje przedsięwzięcie, co by każdy majętny człowiek potrafił, ale nadto osobistą pracą, nauką i światłem wspierał mnie swoim, na co nie każdy majętny mógłby się zdobyć. Oceniając wysoko wkład naukowy i pieniężny Ossolińskiego w powstanie swego dzieła, nie wspomniał Linde o bardzo istotnej zasłudze protektora - o jego nieocenionej pomocy w obronie samej koncepcji Słownika. Zarówno Linde, jak i Ossoliński uważali, że Słownik ma być zbiorem wszystkich słów używanych kiedykolwiek w języku polskim, ma podawać ich znaczenie, pochodzenie oraz przykłady ich używania w załączonych cytatach z dzieł pisarzy polskich. Owe cytaty Ossoliński uważał za największe osiągnięcie w Słowniku. Popierał również pomysł zestawienia porównawczego wyrazów z różnych języków słowiańskich. Projektowana struktura dzieła, jak i próba uczynienia z niego porównawczego słownika języków słowiańskich, bardzo nowatorskie na owe czasy, wywołały sprzeciw i krytykę Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, któremu Linde posłał do oceny i na próbę kilka arkuszy swej pracy. Towarzystwo chciało mieć zbiór nie wszystkich, lecz tylko poprawnych wyrazów, używanych w "języku dworskim", jak się wyraził Czacki, bez żadnych porównań z innymi językami, zaopatrzony natomiast w prawidła gramatyczne. Ossoliński kategorycznie odrzucił tę koncepcję, występując w długim liście do Czackiego z gorącą obroną Lindego; "spis to historyczny i glossarium - tłumaczył. - Gdy się to wszystko na wierności przypisów zasadza i popiera przytoczeniami, nie widzę, iżby to dzieło mogło wziąść[!] jako [!] poprawę". Przekonywał, że dzieło Lindego jest przygotowaniem do takiego słownika, o jakim myśli Towarzystwo, a który będzie można opracować dopiero po ukazaniu się pracy Lindego. Ostatecznie spór o koncepcję Słownika zakończył się pomyślnie dla Lindego i niemała w tym zasługa Ossolińskiego, który nawet po rozstaniu się ze swym bibliotekarzem nie przestał gorąco interesować się losami dzieła: gromadził pieniądze na jego wydanie, zalecał wszystkim, kiedy się już ukazało w druku, sam chciał się zająć jego rozprowadzeniem na kontraktach lwowskich, protegował Lindego różnym wpływowym osobom, zachowując dla niego przyjaźń do końca życia. |
Przeczytaj także ZAKŁAD NARODOWY IMIENIA OSSOLIŃSKICH - ZARYS DZIEJÓW