Biuletyn krakowskiego oddziału TMLiKPW "Na Bajkach"

red. prof. dr inż. Jerzy Kowalczuk




Wspominają:

  • Tadeusz Kistryn
  • Zdzisław Żygulski (jun.)
  • Helena Żygulska-Mach
  • Stanisław Głąbiński
  • Jan Dziedzic
  • Szkoła Kistryna

    (wspomnienia b. uczniów z okresu nauki w Szkole Powszechnej i Gimnazjum im. Henryka Jordana we Lwowie)


    Kilka wspomnień o Mieczysławie Kistrynie i jego Szkole im. Henryka Jordana

    I

    Mieczysław Kistryn urodził się we Lwowie w rodzinie kupieckiej w 1885 roku. Miał dwóch starszych braci - Tadeusza, ur. 1881 roku, oraz Stanisława, ur. 1883 roku. Ich ojciec, Jan, zmarł w 1888 roku, kiedy najstarszy syn miał 7 lat, pozostawiając żonę wraz z trojgiem nieletnich dzieci. Chłopcy do wszystkiego musieli potem dochodzić sami. Tadeusz został profesorem Akademii Handlowej, wykładał rachunkowość, prawo wekslowe oraz korespondencję handlową.

    Do dzisiaj zachowała się Jego książka, wydana w 1916 roku. Niestety zmarł w wyniku wypadku w 1919 roku. Stanisław kontynuował tradycje rodzinne i został kupcem, bardzo znanym we Lwowie, radnym m. Lwowa i wiceprezesem Kongregacji Kupieckiej. Lwów opuścił wraz z synami Tadeuszem i Stanisławem w ramach przesiedleń po II-giej wojnie światowej w 1945 roku i zatrzymał się w Krakowie, gdzie również prowadził działalność handlową. Zmarł w 1964 roku. Trzeci z braci, Mieczysław, poświęcił się karierze nauczycielskiej. W 1909 roku założył we Lwowie Szkołę im. H. Jordana. Zmarł w 1943 roku we Lwowie.

    II

    Szkoła

    Szkoła im H. Jordana istniała od 1909 do 1939 roku, kiedy to została zlikwidowana przez władze sowieckie po zajęciu Lwowa. Była to jedyna prywatna męska szkoła we Lwowie, obejmująca wszystkie trzy stopnie kształcenia tj. szkołę powszechną (dziś podstawową), gimnazjum i liceum. W późniejszym okresie była koedukacyjna, jednak liczba uczących się w niej dziewcząt była niewielka.

    Szkoła miała swoją odznakę, zaprojektowaną przez prof. Władysława Witwickiego, przedstawiającą rękę z pochodnią na tle polskiego orła. Odznakę taką nosili wszyscy jej uczniowie na czapkach popielatych z amarantowym otokiem. Była ona jakby odzwierciedleniem dewizy Szkoły, którą był wiersz A. Asnyka:
    „Nie pomogą próżne żale,
    ból swój niebu trza polecić,
    a samemu wciąż wytrwale
    trzeba naprzód iść i świecić".
    Dewiza ta była wypisana wielkimi literami w holu przy wejściu do Szkoły.

    W latach 1909-1937 Szkoła mieściła się przy ul. św. Mikołaja, a od 1938 roku przy ul. Herburtów nr 1a, w dwupiętrowym budynku o nieporównywalnie lepszych warunkach niż poprzednio. Przy Szkole znajdowała się działka o powierzchni ok. 3000 m kw. znacznie większa aniżeli przy ul. św. Mikołaja, co pozwalało na urządzenie boisk do gier i placu zabaw.

    III.

    Mieczysław Kistryn

    Jak wspomniałem powyżej, stryj mój Mieczysław, poświęcił się zawodowi nauczycielskiemu. Wychowanie młodzieży była to idea, której poświęcił całe swoje życie, oddając się jej w zupełności, nigdy się nie ożenił. Nie przypadkowo Szkoła nosiła imię H. Jordana, bo zapewniając uczniom Szkoły wysoki poziom nauczania łączył go z dbałością o rozwój fizyczny. Wyrazem tego były organizowane także w latach trzydziestych ubiegłego wieku różnego rodzaju gry i marsze organizowane m.in. na terenach Targów Wschodnich i Parku Stryjskiego, kiedy to zwycięzcy, a także inni uczestnicy otrzymywali drobne nagrody. Organizowano także wyjazdy w piękne, podlwowskie okolice lub w zimie na narty do Skolego w Beskidzie Wschodnim.

    Wspomnieć też należy, iż w dzień św. Mikołaja na pulpicie każdego ucznia leżał bardzo długi cukierek z powszechnie znanej cukierni Zalewskiego.

    Wychowankowie Szkoły bardzo serdecznie i życzliwie wspominali przez długie lata swojego „Pana", jak go wówczas nazywano. Dowodem niech będą wspomniane przez braci Kratochwilów Msze św. żałobne ku pamięci Mieczysława Kistryna, organizowane przez jego uczniów aż do końca ub. wieku, najpierw na Wawelu, gdzie odprawiał je ks. Infułat Czartoryski, a po jego śmierci w 1982 roku, w kościele O.O. Dominikanów, a potem S.S. Wizytek.

    Mieczysław Kistryn mieszkał w budynku Szkoły najpierw przy ul. św. Mikołaja, a potem przy ul. Herburtów. Po upaństwowieniu szkoły przez władze sowieckie, zamieszkał w willi swego brata, Stanisława, przy ul. 29 Listopada. Brat Stanisław w kwietniu 1940 roku został zmuszony przez władze sowieckie do wyjazdu wraz z żoną i synami ze Lwowa na odległość co najmniej 100 km od miasta. Zamieszkali wtedy w Brzeżanach, skąd powrócili do swej willi w drugiej połowie sierpnia 1941 roku, po zajęciu Lwowa przez Niemców w czerwcu 1941 roku.

    Już z początkiem września 1941 roku, Niemcy zajęli prawie całą willę przy ul. 29 Listopada na biura Dyrekcji Lasów, pozostawiając rodzinie Kistrynów tylko 2 pokoje. Korzystając z jednego z pomieszczeń, Mieczysław Kistryn zaczął prowadzić początkowe nauczanie dla dzieci 7 i 8-letnich. Po przejęciu przez Niemców jeszcze jednego z pozostawionych dla rodziny pokojów, Mieczysław Kistryn przeprowadził się do lokalu przy pi. Akademickim, gdzie prowadził punkt loteryjny. Niestety w połowie 1943 roku zachorował na zapalenie płuc i w wyniku tego zmarł. Został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu Łyczakowskim.

    IV

    Wspomnienie o kolegach

    Kończąc te urywkowe słowa o minionym czasie, chciałbym wspomnieć niektórych kolegów, uczniów Szkoły im. H. Jordana, uzupełniając listę sporządzoną przez braci Kratochwilów. Byli to m.in.: bracia Gluzińscy, Wojciech - poeta i Tomasz -trener reprezentantów Polski w narciarstwie, Adam Koczur -wojewódzki architekt w Krakowie, Andrzej Seyfried - profesor medycyny, bracia Baczewscy - z rodziny powszechnie znanego właściciela fabryki wódek, bracia Scottowie - synowie współwłaściciela sportowego sklepu Scott-Pawłowski, Stanisław Franke, Jan Gubrynowicz, Andrzej Nalepa, bracia Dziedzicowie, bracia Jankowscy, Roman Krajczyk i in.

    V

    Zakończenie

    Powyższe urywkowe wspomnienia napisałem na prośbę Pana Prof. J. Kowalczuka. Nie było moim zamiarem pisanie historii Szkoły im. H. Jordana we Lwowie, oraz nakreślenie pełnej sylwetki Osoby mego stryja Mieczysława. Jest to raczej jakby cząstkowe uzupełnienie i aktualizacja szczególnie obszernych wspomnień braci Kratochwilów, którym wyrażam ogromną wdzięczność za upamiętnienie Osoby mego Stryja. Była to niewątpliwie Osoba, której cechy charakteru i działalność w tak trudnych warunkach zasługiwałyby niewątpliwie na szersze i bardziej udokumentowane opracowanie. Niestety rozproszenie Kistryniakow po wojnie w kraju i za granicą, przepadek całej dokumentacji działalności Szkoły, uniemożliwiają, a w każdym razie bardzo utrudniają takie opracowanie.

    Warszawa, listopad, 2005 rok.
    dr Tadeusz Kistryn

    PS. W opracowaniu braci Kratochwilow błędnie wspomniano, że budynek przy ul. Herburtów zakupił Mieczysław Kistryn przy wydatnej pomocy brata Stanisława. Zakup tego budynku był sfinansowany w całości przez mego Ojca, Stanisława. Również wzmianka o naszej przeprowadzce w czasie okupacji niemieckiej na ul. Kurkową jest błędna, co wyjaśniam w opracowaniu.


    Zdzisław ŻYGULSKI (jun.), Kraków

    Kistryn
    (wspomnienie lwowskie z lat 1927-1931)

    Dyrektor.

    Miał swój styl. Wystarczyło raz go ujrzeć, aby potem rozpoznać w największym tłumie, nawet w Dolinie Jozafata. Chodził wyprostowany, zawsze z gołą głową, a czuprynę miał ciemnorudą, rudą brodę, oczy błękitne, cwikiery ze złotą obsadką, twarz oliwkową, jakby z wieczną żółtaczką, z siecią zmarszczek. Nosił popielatą marynarkę i takież pumpy, pończochy czerwone i żółte półbuciki. Barwę szarą z karmazynem i okrągłe maciejówki przybrali jego uczniowie. Na czapce widniała kolista srebrna odznaka z geniuszem trzymającym płonącą pochodnię na tle Białego Orła.

    Kiedy zimą nastawały we Lwowie mrozy, Kistryn przywdziewał krótki kożuszek, a na jego włosach siadały drobniutkie gwiazdeczki śniegu Nie zmieniał się w ciągu lat, żył jakby poza czasem. Nie wiadomo skąd pochodził ze swoim dziwnym, krystalicznym nazwiskiem. Mówiono, że jego przodkowie przybyli do Lwowa w XVIII wieku. Imię miał bardzo polskie - Mieczysław. Nie ma Kistryna w „Wielkiej Encyklopedii PWNu" - nie zmieścił się pomiędzy Kissingerem i Kiszczakiem, a przecież hasło powinno brzmieć - Kistryn, polski Pestalozzi. Kistryn nie różnił się od tego słynnego szwajcarskiego pedagoga, twórcy nowożytnego wychowywania i nauczania dzieci.

    Kistryn, obdarzony niezwykłą charyzmą pedagogiczną, w latach dla narodu przełomowych postanowił swoje życie poświęcić polskiej młodzieży we Lwowie. Tuż przed i wojną światową na własną rękę i na własny koszt postanowił ufundować prywatną czteroletnią szkołę powszechną i ośmioletnie gimnazjum. Postarał się o budynek, zaangażował nauczycieli, ułożył programy nauczania, pozyskał zaufanie rodziców i przyjął pierwszych uczniów, którzy od razu okazali mu oddanie, posłuszeństwo, a nawet miłość. Mimo szalonych trudności i braku poparcia ze strony ówczesnych władz, rychło zyskał sławę i jego szkoła zajęła ważne miejsce w lwowskiej strukturze oświaty odrodzonego w roku 1918 państwa -polskiego. Kistryn starał się zapewnić swej szkole wysoki poziom merytoryczny. Wystarczy powiedzieć, że w jego gimnazjum przez pewien czas uczył matematyki jeden z najwybitniejszych polskich filozofów, twórca nowoczesnej logiki - Kazimierz Ajdukiewicz.

    W roku 1927, jako sześciolatek, przekroczyłem progi tej szkoły i uczęszczałem do niej przez cztery kolejne lata, by w roku 1931 zdać egzamin do Państwowego III Gimnazjum lwowskiego, imienia króla Stefana Batorego. Dziś, mając już lat osiemdziesiąt cztery, staram się wywołać lwowskie obrazy, utrwalone w głębinach pamięci, niby stare pożółkłe fotografie wydobywane z rodzinnej szkatuły. Szkoda, że wiele obrazów już się zatarło...

    Dom rodzinny

    Mój ojciec, Zdzisław Żygulski senior, był wówczas profesorem gimnazjalnym, germanistą wykształconym we Wiedniu, znawcą historii i literatury, wielkim patriotą, ale patrzącym na świat z wesołym sceptycyzmem, wielbicielem teatru, kawiarni i życia towarzyskiego. Matka, Maria ze Staszkiewiczów, wyróżniała się jako wielka społecznica, zakochana w Piłsudskim, działająca w Związku Strzeleckim i innych organizacjach. Miałem brata Kazimierza, starszego o niespełna dwa lata, bardzo zdolnego, wcześnie okrzykniętego rodzinnym "geniuszem", a także malutką siostrę Helenę-Dzidzię, urodzoną w roku 1926.

    Mieszkaliśmy w pięknej, do dziś istniejącej kamienicy, należącej do mojej babci, matki ojca, Białej Babci, przy ul. Dąbrowskiego nr 12, w pobliżu słynnego z urody Parku Kilińskiego. Ogromne mieszkanie na pierwszym piętrze składało się z salonu, gabinetu ojca wraz z biblioteką, z dwóch sypialni, jadalni, długiego korytarza z łazienką i toaletą oraz kuchni, skąd tylne schody prowadziły na podwórze i do ogrodu. Ganek z żelaznych prętów i poręczy był miejscem naszych zabaw, ale najważniejszy był ogród. Pieczołowicie pielęgnowany przez Babcię, składał się z klombów konwalii i róż, krzaków jaśminu i piwonii, malin, porzeczek i leszczyny, z mnóstwa jabłoni, papierówek i renet, z pojedynczą wyniosłą gruszą. Na placyku stał okrągły kamienny stół wraz z żelaznymi krzesłami, gdzie w lecie zasiadaliśmy do podwieczorku. (Do dziś tam stoi, powleczony przez obecnych gospodarzy czerwoną farbą).

    Mieścił się tam jeszcze, o dziwo, kort do gry w krokieta, jak na obrazie Wyczółkowskiego. Siatka druciana oddzielała masz ogród od "krainy szczęśliwych łowów", dzikich ogrodów porośniętych wysoką trawą, sięgających Parku, dokąd przekradaliśmy się zbrojni w łuki i proce. U siebie większość czasu spędzaliśmy na drzewach. Trzymałem sztamę z moim równolatkiem, bratem ciotecznym, lwem Pogonowskim. Na drugim piętrze naszej kamienicy mieszkała siostra mojego ojca Wanda Pogonowska, ciocia Wandzia, z mężem Jerzym i synem Iwem. Chorowaliśmy często na wszelkie ówczesne dziecinne choroby. Wsadzano nas do łóżek i czytano zadziwiające bajki Andersena, okrutne bajki braci Grimm i jeszcze okrutniejsze "baśnie ludu polskiego".

    Potem już sami obsługiwaliśmy nasze intelekty i sycili głód wiedzy, przeglądając grube tomiska „z życia zwierząt” Brehma i roczniki warszawskiego Tygodnika Ilustrowanego, a także ozdobioną drzeworytami Biblię przetłumaczoną przez Wujka i oprawione w brązową skórę tomy dramatów Fryderyka Schillera. Zanim nas posłano do szkół umieliśmy bobrze czytać, pisać i rachować - o to zadbała nasza Mama.

    Szkoła

    Dnia 1 września roku 1927 umyty i pięknie zaczesany, w ślicznym ubranku i tornistrem na plecach, odprowadzony zostałem przez Mamę do szkoły Kistryna. Szliśmy znaną mi trasą na ul. św. Mikołaja, gdzie znajdował się nasz kościół parafialny. Z ulicy Dąbrowskiego skręcało się w prawo w dół ulicą Stryjską na plac św. Zofii. Właśnie na tych ulicach, Stryjską do góry, Kadecką w dół i Pełczyńską do placu św. Zofii urządzano latem wyścigi samochodowe, sławne w Europie. Na niebezpiecznych zakrętach kładziono worki z piaskiem. Z zapartym tchem śledziliśmy owe małe wyścigowe auta o liniach aerodynamicznych, w szalonym pędzie i rykiem silników. Wśród naszych bohaterów byli Niemiec - Hans von Stuck, Włoch - Caracciola i Polak - Jan Ripper.

    W powszednie dni na placu św. Zofii kipiał życiem mały targ warzywny, gdzie Bułgarzy rozkładali swe produkty, nieco dalej można było wejść do świetnego sklepu materiałów do pisania - pana Karpa, a u wylotu Pełczyńskiej -do owocarni Pordesa. Tam już jeździły kremowo-czerwone tramwaje, w dół ulicą Zyblikiewicza. W połowie tej ulicy nęciła cukiernia pana Czanerlego, do której zapraszała nas Babcia po niedzielnej Mszy św. Potem skręcało się już w ulicę św. Mikołaja, a po jej stronie lewej, pod numerem 16, mieściła się szkoła Kristryna.

    Dzisiaj, choć z niezmienioną fasadą, wewnątrz jest to na poły ruina, aż dziw bierze, że przed wojną mogła to być siedziba tak słynnej szkoły. Wchodzi się kilkoma kamiennymi schodkami i bramą drewnianą w krętą klatkę schodową, z podestami na piętrach prowadzących do klas szkolnych. Na każdym podeście znajdowała się dość okropna toaleta, główny obiekt krytyki inspektorów przysyłanych przez Kuratorium. Były tam też drzwi na ganek od podwórka, dokąd zimą wypędzano uczniów podczas przerw, kiedy wietrzono sale. Samo podwórko było ciasne, z przybudówką, w której rezydowała pani Bazylowa, wiedźma z piekła rodem, strażniczka i sprzątaczka tego przybytku wiedzy.

    Krzyczała na nas chrapliwym głosem, więc bardzośmy się jej bali, a jeszcze bardziej jej miotły, którą nie była w stanie pozamiatać wszystkich klas. Zapuszczała podłogi jakimś tłustym płynem, który zmieszany z kurzem dawał w rezultacie smolistą maź. W każdej klasie stały rzędami stare drewniane ławki - każda na dwóch uczniów. Pod pulpitem znajdował się schowek na tornister z książkami i zeszytami, sam zaś pulpit miał otwór na kałamarz i wgłębienie na pióra i ołówki. Nosił na sobie wyrytą kozikami tajemną historię swych okupantów, imiona, inicjały, daty, obelżywe rysuneczki i słówka, wśród atramentowych plam.

    Na frontowej ścianie wisiał Orzeł i portrecik prezydenta Mościckiego, a pod nim grozą wiejąca czarna tablica, z gąbką i kredą. Za stolikiem stało krzesło dla "pani". W pierwszych klasach mieliśmy z reguły nauczycielki, zresztą bardzo miłe i doświadczone. Uczyły nas "polskiego", historii rachunków i śpiewu. Kierunek był ściśle patriotyczny. Nie mogło być inaczej w kilka lat po odzyskaniu niepodległości. Wpajano więc nam historię polską w stylu romantycznym, utrzymując, że jesteśmy narodem wybranym, wspaniałym, niecnie męczonym, jak Chrystus, przez wrogów, bohatersko walczącym o wolność własną i cudzą. Tadeusz Kościuszko i książę Józef Poniatowski, choć przegrali bitwy, pozostawali największymi wodzami, Mickiewicz - arcymistrzem poezji, Chopin - muzyki, a Matejko - malarstwa. Nie mieliśmy powodu wątpić w te prawdy i byliśmy bardzo dumni, że jesteśmy Polakami. W święta - 3 Maja i 11 Listopada entuzjazm budziły defilujące pułki ułanów, ale w paradzie szli także nasi starsi koledzy - kistryniacyw szarych mundurach.

    Oprócz lekcji szkolnych, mieliśmy też "zadania domowe". Za dobre odpowiedzi i wypracowania, jak również za wzorowe zachowanie byliśmy nagradzani -otrzymywaliśmy kolorowe „kwitki” z pieczęcią szkoły. Z pięćdziesięcioma kwitkami szło się do pana Dyrektora po specjalną nagrodę - piękny notes.

    "Panie" były "paniami", ale pan Dyrektor pozostawał najwyższym autorytetem. Miał w zapasie cały arsenał środków wychowawczych, jaki w pełni akceptowaliśmy. Świetny miał sposób na skrarżypytów. Przed całą klasą sięgał do kieszeni i wyciągał pugilares, gdzie w osobnej przegródce miał ukryty "śmierdzący grosz" - zapłatę dla donosiciela. Wyciągał ten fatalny grosz, wąchał z najwyższym obrzydzeniem i wręczał przestraszonemu skarżypycie. Nikt już potem nie próbował donosicielstwa. Kistryn zamiast karać zawsze wolał nagradzać. A wiedział, czegośmy chcieli najbardziej - "słodyczy od Zalewskiego".

    Mistrz Zalewski

    Pan Ludwik Zalewski miał cukiernię na ulicy Akademickiej pod numerem 22. Było tam lwowskie "corso", towarzyskie serce miasta - szeroka ulica do spacerów, tam i z powrotem, w przyjacielskim gronie uczniów i uczennic, studentów i studentek, trzymających się pod ręce. Tam ulokowały się najelegantsze lwowskie sklepy, lokale śniadankowe i kawiarnie, księgarnie i kina, ale cukiernia Zalewskiego była ponad wszystkim Bywało, że już listopadowy św. Marcin wjeżdżał do miasta na białym koniu, a śnieg zasypywał ulice. Dla nas było to wydarzenie radosne, rozgłaszane muzyką dzwonków. To dorożkarze przesiadali się do sań, a my zaś ze schowków wyciągaliśmy narty, saneczki i łyżwy. Kistryn uwielbiał kuligi. Zamawiał cztery lub nawet sześć sań-dorożek lub inaczej sań-fiakrów, wyłożonych "lampartami", na wyprawy do pobliskich Winnik. Przyczepieni sznurami, jak w prawdziwym skijeringu, jechaliśmy przez całe miasto, aż do Winnickich lasów. Była to pyszna zabawa, trochę bolały kolana, ale zmęczonych Kistryn pakował do sań. Szybko zresztą nauczyliśmy się sztuki narciarskiej. "Deski" można było przypiąć tuż za progiem domu, bo zaledwie kilka kroków dzieliło nas od Parku a potem już hej - na Żelazną Wodę i Pohulankę, a nawet do Kaiserwaldu i Czartowskiej Skały. Kistryn wysoko cenił łyżwy, a były ich różne rodzaje: holenderskie do zwykłej jazdy i do tańca, panczeny do hokeja i "noże" do szybkiej jazdy. Prowadził nas na najlepsze lwowskie lodowisko, na ulicę Pełczyńską. Tęgi mróz utrzymywał się całymi tygodniami, a więc lodowisko zamarzało w sposób naturalny, a odwilż była nieszczęściem. W tym czasie Lwów oświetlony był staromodnie. Na wielu ulicach stały jeszcze stylowe żeliwne latarnie gazowe, przy zmierzchu pojawiał się latarnik z długą tyczką, przekręcał zawór i wzniecał pomarańczowe światło, jak na obrazach Gierymskiego. Reklamy na dachach śródmieścia układano z żarówek kolejno błyskających i gasnących. Ale lód na Pełczynie oświetlony był lampami łukowymi o niezwykłej mocy. Światło odbijało się od lodowej tafli tworząc jakby sale. balową bajkowego pałacu. Bez przerwy z patefonowych płyt. wzmocniona głośnikami, szła muzyka walców, polek, tang i fokstrotów i trwał zimowy bal. Jeździliśmy w kółko w takt muzyki, trzymając się za ręce, ratując przed upadkiem. Z nami jeździły dziewczyny, a więc w tym wirowym szaleństwie mocniej biły nam serca. Kistryn z nami nie tańcował. Dla mistrzów odgrodzona była część lodowiska i tam ćwiczono prawdziwe ewolucje, tam też ustawiano bramki i rozgrywano hokejowe mecze. Straszliwa zima przyszła w roku 1929, ponoć najsroższa od stuleci. Najpierw miasto zaległy zwały śniegu, a potem temperatura spadła do minus 35°C. Już nie dało się ogrzać ani mieszkań, ani biur, ani szkolnych klas. Szkoła, ku naszej radości, została zamknięta. Z dachów i balkonów zwisały kolosalne sople.

    Wiosna

    We Lwowie wiosna pojawiała się znienacka, któregoś kwietniowego dnia, od razu w pełnej krasie, pachnąca czeremchą, bzem i kwiatem jabłoni. Kwitła też sławna czerecha kleparowska, którą wysadzano ulice, zwłaszcza na Górze Jacka. Dawała wyśmienite owoce, podobne tylko w dalekiej Turcji i w Libanie. Lwów nie miał wielkiej rzeki, a cieniutka Pełtew płynęła kanałami pod miastem, ale woda pitna, prowadzona z pobliskich źródeł dobrostańskich, była znakomita. W tym tkwiła tajemnica jakości lwowskiego chleba i lwowskiego piwa. Niezrównany był chleb kulikowski, biały jak śnieg i obsypany czarnuszką, niezrównane też lwowskie precle z solą lub makiem, przed upieczeniem moczone w piwie.

    Wiosną Kistryn uczył nas pływać, bo, jak mawiał, sztuka pływania należy do wychowania młodego człowieka. Były we Lwowie dwa kąpieliska Świteź i Żelazna Woda, dopiero w późniejszym okresie zbudowano krytą pływalnię. My trzymaliśmy się Żelaznej Wody, położonej wśród pagórków i lasów tuż za Parkiem Kilińskiego. Czerpiące wodę z naturalnych źródeł, urządzone w ostatniej ćwierci XIX wieku, kąpielisko jeszcze zachowywało swój archaiczny charakter: drewniane dno i drewniane pomosty, oddzielne kabiny dla pań i dla panów. Władzę sprawował tam pan Seniuta, za młodu marynarz floty austriackiej, chłopisko o potężnych bicepsach tatuowanych w niebieskie kotwice. Miał on do dyspozycji łódkę i spieszył na ratunek topielcom. Również on napędzał nam strachu... Kistryn zabierał nas na majówki. Jechaliśmy więc autobusem do Brzuchowic, pachnących szpilkowymi lasami, sosną, świerkiem i jodłą. Na wspaniałej Polanie Mickiewicza rozkładaliśmy się obozem, grali w piłkę i palanta. Lasy brzuchowickie były siedliskiem motyli-perłowców. Nigdy już potem nie widziałem tylu przepięknych motyli.

    Epilog

    I tak mijały dni, tygodnie, miesiące i lata mojej wczesnej młodości w polskim Lwowie. Szkoła Kistryna przeżywała chwile chwały i chwile zagrożenia. Dyrektor wciąż się borykał z trudnościami i walczył o fundusze by pełen nadziei na lepsze jutro. Nic takiego się nie stało. Wybuch drugiej wojny światowej od pierwszego dnia pogrążył Lwów w straszliwej toni. Wojsko polskie poniosło klęskę i wkroczyła armia bolszewicka, a następnie armia hitlerowska. Celem najeźdźców stało się zniszczenie polskości Lwowa. Gimnazjum Kistryna zostało zamknięte, a starsi kistryniacy poszli na wojnę. Walczyli i ginęli na wszystkich polach bitew, w powietrzu i na morzu, zawsze z myślą o Polsce i o Lwowie. Umierali wleczeni na Sybir i w niemieckich obozach zagłady, a Lwów konał w cierpieniach. W samym środku tej okropnej wojny, w roku 1943, jak cień, odszedł Kistryn. Pozostała po nim zaledwie ułomna ludzka pamięć, której owocem jest tych kilka słów - o Człowieku wielkiego charakteru, oddanym bez reszty wychowaniu polskiej młodzieży w dawnym, cudownym, dziś już nieistniejącym Lwowie.

    Zdzisław Żygulski, jun.
    Kraków, dnia 10 stycznia 2006 roku.


    Helena ŻYGULSKA-MACH, Kraków.

    WSPOMNIENIA ZE SZKOŁY POWSZECHNEJ im. Henryka JORDANA we LWOWIE, tzw. „Szkoły Kistryna" (1931-1937).

    To była bardzo dobra szkoła. Zaprowadzono mnie do niej, gdy nie miałam jeszcze 6 lat, ale umiałam już czytać i pisać, więc moi rodzice uznali, że czas już na systematyczną naukę. Do „Kistryna” chodzili obaj moi bracia Kazimierz i Zdzisław, a rodzice przyjaźnili się z dyrektorem Kistrynem, który bywał u nas w domu. Przynosił dzieciom w prezencie wielki cukierek w formie laski, produkowany w firmie Zalewskiego, opisywanej w licznych wspomnieniach o życiu we Lwowie. Taką „laskę" z cukierka pracowicie dzieliliśmy miedzy siebie, rozbijając ją na kawałki.

    W dotychczas opublikowanych wspomnieniach pisano głównie o gimnazjum Kistryna i o starszej młodzieży. Teraz chcę przekazać garść wspomnień ze szkoły powszechnej, jak to się wtedy mówiło, przedłużonej w latach 30-tych, dzięki reformie szkolnictwa do 6 - ciu lat.

    Pamiętam doskonale pierwszy dzień pobytu w szkole. Budynek przy ul. św. Mikołaja nr 16, był dość starą kamienicą. Klasy były bardzo małe, ale też i liczba uczniów była niewielka. Gdy wprowadzono mnie we wrześniu 1931 roku do pierwszej klasy, w ławkach siedzieli już uczniowie, a największy z nich -Wojtuś Krzyżanowski miał ubranko letnie w różowe paski...

    Szkoła była koedukacyjna, co należało w owym czasie w Polsce do rzadkości, ale mój ojciec - znakomity pedagog i wieloletni profesor gimnazjum był zwolennikiem koedukacji. Jednakże w ciągu 6 lat poza mną w klasie pojawiła się, i to nie na cały okres szkoły podstawowej, jedna dziewczynka Ewa Hermann. W dwóch ostatnich klasach było nas zaledwie siedmioro - sześciu chłopców i ja.

    Moi koledzy (uwidocznieni na fotografii z 1937 roku), Wojciech Krzyżanowski, Stanisław Głąbiński (przyszedł do szkoły później, nie w 1931 roku) zwany Stachem, Stanisław Kistryn bratanek dyrektora Mieczysława Kistryna (zwany dla odróżnienia od Głąbińskiego - Stasiem lub Stasieńkiem) Tadeusz Frey, Ralf Scott, Sołtysik. W młodszych klasach czas jakiś był z nami w szkole Jan Dziedzic.

    W klasie byliśmy zgodni, choć mnie jako dziewczynce nie zawsze było łatwo wśród gromadki chłopców. Na szczęście mając w domu dwóch starszych braci dobrze znałam mentalność, zamiłowania i metody działań chłopców.

    W szkole Kistryna obowiązywały czapki z daszkiem, okrągłe, popielate z czerwonym otokiem i okrągłą odznaką szkoły. Wspominają o tym dawni uczniowie. Ja chciałam koniecznie mieć taką czapkę, choć w owym czasie dziewczynki takich nie nosiły, ale w końcu moją czapkę dostałam. Przechowywałam ją przez długie lata. Nasze grono nauczycielskie stanowiły 3 panie: Kazimiera Sterbówna, Władysława Minasowicz i Maria Augustynówna. Ta ostatnia była wychowawczynią mojej klasy. Ponieważ stanowiliśmy mała grupkę uczniów, byliśmy odpytywani na każdej lekcji, co nas zmuszało do systematycznej nauki. Moi rodzice nadzorowali stałe postępy w nauce mojej i moich braci. Pamiętam, że nota dobra była źle widziana. Dlaczego tylko dobre? - pytali.

    Dyrektor Kistryn miał własny pomysł na zachęcenie dzieci do nauki. Wprowadził bowiem system nagród za dobre stopnie i sprawowanie. Można było mianowicie dostawać tzw. „kwitki", czyli kolorowe karteczki z grubego papieru, w różnych kolorach, wielkości małej karty da- gry, o wartości 5, 10, 20 punktów. Kwitki znajdowaliśmy w zeszycie w ilości zależnej od uzyskanej za zadanie noty lub też uzyskiwaliśmy je za odpowiedź ustną. Gdy uzbierało się kwitki o wartości 50 punktów, szło się do gabinetu Pana Dyrektora, który wręczał uczniowi nagrodę w postaci małego notesiku, często z ołóweczkiem i pieczątką szkoły. Zachowałam jeszcze dwa takie notesiki. Byłam dobrą uczennicą i nieraz zebrałam 50 kwitków. Można też było kwitki stracić, przede wszystkim za złe zachowanie lub nie przygotowanie się do lekcji. Wtedy nauczyciel żądał oddania pewnej liczby kwitków, co było dla nas wtedy bardzo dotkliwą karą.

    We wszystkich wspomnieniach o Szkole Kistryna przewijają się informacje o sporcie i wycieczkach. Jako uczniowie początkowych klas ograniczaliśmy się tylko do zabaw na szkolnym, niezbyt dużym podwórzu. Ale czasem na przerwie lub po lekcjach urządzaliśmy zawody w bieganiu, czasem wbrew zmęczeniu i możliwościom fizycznym, o co nas Dyrektor mocno strofował. Ja sama mała i drobna nie zawsze mogłam nadążyć za chłopcami.

    Natomiast przepadaliśmy za wycieczkami w okolice Lwowa na znane z innych wspomnień tereny Czartowskiej Skały, Miodowej Groty, Pohulanki czy Persenkówki. Poznawaliśmy wtedy przyrodę, której znawca i miłośnikiem był Kistryn. Robiliśmy też dalsze wyprawy, do miejscowości pod Lwowem Brzuchowic, Zimnej Wody, Janowa, gdzie pływaliśmy łódkami po dużym stawie. Jednego roku Dyrektor zabrał kilkoro z nas na kilkudniową wycieczkę poza Lwów, by zwiedzić wschodnie części ówczesnego województwa lwowskiego. W okresie zimowym Kistryn urządzał wycieczki saneczkowo - narciarskie, kiedy to za saniami z końmi jechało się do pod lwowskich Winnik. Gdy pogoda nie sprzyjała, w niedziele po południu Dyrektor urządzał dla nas zabawy" w swoich pokojach w szkole. Przychodziliśmy ochoczo, bawiąc się i grając w różne gry, robiąc przy okazji straszny bałagan, co Kistryn tolerował bez słowa sprzeciwu.

    Pamiętam jedną taką „zabawę", w czasie której Wojtuś Krzyżanowski przebrany za księdza „chrzcił" małego pieska, a pozostali grali role rodziców chrzestnych i publiczności. Czasami Dyrektor zabierał nas na ciastka, jedyne w swoim rodzaju, do cukierni Zalewskiego, gdzie był częstym gościem.

    Ale zawsze najważniejsza była nauka. Wszystkie nauczycielki były bardzo dobrymi pedagogami, ale wymagania miały duże i nie łatwo było uzyskać dobre stopnie. Dyrektor Kistryn, chcąc poszerzyć nasze wiadomości, wprowadził już od czwartej klasy lekcje francuskiego, a dla zainteresowanych naukę gry na fortepianie. Ja też takie lekcje pobierałam przez kilka lat. Chodziliśmy też często do kina i do teatru na odpowiednie dla dzieci spektakle. W tak małej klasie byliśmy ze sobą zżyci i odwiedzaliśmy się w domach, organizując dziecięce zabawy. Pamiętam, że często po szkole szłam wraz z Jankiem Dziedzicem do ogrodu jego domu przy ulicy Długosza i tam graliśmy zapamiętale w scyzoryk".

    Gdy zabawa przeciąga się w obawie o wymówki ze strony rodziców, brałam od Jasia „usprawiedliwienie" pisane koślawym pismem na kawałku kartki. Odwiedzaliśmy też Stasia Kistryna w willi jego rodziców i bawiliśmy się z dużym psem bernardynem. Ponieważ w latach trzydziestych toczyło się w Polsce intensywne życie polityczne, jego echa dochodziły też do nas, małych dzieci. W zależności od poglądów rodziców i młodzież opowiadała się po stronie piłsudczyków, endeków, ludowców.

    Dochodziło nawet do bójek na tym tle i ingerencji rodziców, gdy pobił się Jaś Sołtysik z Jankiem Dziedzicem. Wśród rodziców uczniów mojej klasy były osoby zaangażowane w działalność polityczną (prof. Stanisław Głąbiński, ojciec Stacha) lub społeczną (moja matka - Maria Żygulska działała w Związku Strzeleckim i Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet). W jednej z tych organizacji działała też matka Tadeusza Frey'a.

    Lecz i w szkole i w domu wychowywano nas w duchu patriotycznym. Słowa: ojczyzna, niepodległość, obowiązek to nie były niewiele znaczące pojęcia. Obchodziliśmy uroczyste święta państwowe, czciliśmy pamięć bohaterów narodowych i odwiedzaliśmy Cmentarz Łyczakowski i Cmentarz Obrońców Lwowa. Nie miała tu znaczenia różnica poglądów politycznych.

    O wychowanie religijne dbał dobry i łagodny ksiądz Bielówka. Związani byliśmy z parafią św. Mikołaja i pobliskim kościołem. Tam chodziliśmy na msze i rekolekcje, a Pierwsza Komunia była niezapomnianym przeżyciem. Z siódemki uczniów kończących szkołę podstawową w 1937 roku wojnę przeżyli wszyscy, choć losy ich były rożne. Nie ominęły ich wywózki w głąb Rosji, obóz koncentracyjny, konieczność wieloletniego ukrywania się, emigracja, służba wojskowa i konspiracja w kraju. Myślę, że ci, co jeszcze żyją napiszą o sobie i o latach spędzonych w Szkole Mieczysława Kistryna.

    Moje wiadomości o losach wojennych i powojennych moich kolegów są niestety fragmentaryczne. Rozproszyliśmy się po Polsce i po świecie i trudno teraz ustalić dzieje poszczególnych osób.

    Losy mojej rodziny i swoje własne opisał mój brat Kazimierz w książce „Jestem z lwowskiego etapu". Wiele też o sobie i o rodzinie pisał mój młodszy brat Zdzisław. Ja po wojnie osiedliłam się w Krakowie, tu skończyłam studia medyczne i chemiczne. Pracowałam długie lata w Akademii Medycznej, najpierw w Zakładzie Patologii Ogólnej i Doświadczalnej, potem w Klinice Okulistycznej, którą prowadziłam przez 29 lat po śmierci mojego mistrza prof. Mariana Wilczka, przeszedłszy uprzednio wszystkie szczeble kariery zawodowej i naukowej.

    Spośród moich kolegów najbardziej znany w kraju i za granicą jest Stanisław Głąbiński dziennikarz i pisarz, wieloletni korespondent zagraniczny. Na pewno napisze swoje wspomnienia. Stanisław Kistryn żył po wojnie w Krakowie - był urzędnikiem. Wojciech Krzyżanowski osiedlił się na Górnym Śląsku i pracował w budownictwie. Tadeusz Frey mieszkał w Warszawie i o ile mi wiadomo był dziennikarzem i próbował swoich sił jako pisarz. Jan Dziedzic, znany dziennikarz, mieszka w Warszawie. Ewa Hermann po wojnie studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Osiedliła się już jako malarka w Warszawie. Jan Sołtysik, wywieziony ze Lwowa z rodziną do Rosji był potem w Armii Andersa, a po wojnie osiedlił się podobno w Indiach Zachodnich, a potem w Australii. Ralf Scott, jako obywatel angielski opuścił Polskę przed lub na początku wojny. Służył potem w wojsku brytyjskim i pozostał w nim do emerytury.

    Helena Żygulska - Mach
    Kraków, listopad, 2005 rok.  


    Stanisław GŁĄBIŃSKI, Warszawa.

    SIEDEM LAT U KISTRYNA.

    Jak sądzicie, siedem lat to długo? Pytam, bo mnie wydaje się, że wcale niewiele. Szczególnie jak się skończyło 70 czy 80 lat, to okres siedmiu lat wydaje się być chwilką. Dotyczy to jednak wcale nie tylko staruszków. Sam sprawdziłem. Jak się ma 6 czy 7 lat, to co najmniej do 15 roku życia 7 lat przemija jak tydzień. Wiem, bo sam, osobiście sprawdziłem. Kiedyś, kiedy dobiegałem 7 roku życia, znalazłem się w Szkole Kistryna i przebywałem w niej właśnie dokładnie 7 lat. Przez 6 lat byłem uczniem szkoły powszechnej, a potem przez jeden rok chodziłem do pierwszej klasy gimnazjalnej. Tak było, bo Ojciec, oczywiście mój Tatuś uważał, że powinienem chodzić do gimnazjum państwowego i co gorzej posłał mnie do korpusu kadetów. Egzamin wstępny zdałem, ale nie zostałem przyjęty. Podobno już nie było miejsca. Jak było naprawdę, nie wiem i już nigdy się nie dowiem. Nie ma oczywiście kogo pytać. Ostatecznie wszystko to miało miejsce ponad 70 lat temu i nikt z pośród tych, co mnie przyjmowali, nie żyje. Co więcej, nie ma już tego korpusu kadetów. A należy jeszcze dodać, że ja sam nigdy nie byłem zainteresowany służbą w wojsku i nigdy w żadnym wojsku nie służyłem. Tak mi się życie ułożyło, jak sądzę wcale dobrze.

    Byłbym bardzo lichym żołnierzem, co ważniejsze bardzo nieszczęśliwym. Nic znoszę dyscypliny, nie potrafię wykonywać rozkazów, a do tych, których muszę uważać za dowódców zawsze odnosiłem niechęć, a może nawet wstręt. Podwładnym byłbym skandalicznie złym i musiano by mnie wiecznie karać za niewykonywanie rozkazów. Kogoś takiego jak ja, z całą pewnością nie należy wysyłać do korpusu kadetów.

    Co Tatusiowi strzeliło do głowy? Czyżby widział we mnie generała? On też nigdy w wojsku nie służył, a generałów nie cierpiał. Doskonale pamiętam co mówił o Piłsudskim i otaczającym go gronie facetów z gwiazdkami i wężykami na ramionach. Tematu nie ma co rozwijać. Należy tylko powiedzieć, że właśnie w taki sposób i w takich okolicznościach stałem się nie kadetem a Kistryniakiem. Ci, którzy już coś wiedzą o Kistrynie i o jego szkole, a także o uczęszczających do niej chłopakach, zwanych Kistryniakami, muszą pękać ze śmiechu. Różnica pomiędzy kadetem a Kistryniakiem jest dokładnie taka sama, jak pomiędzy małym, rozpieszczonym jamniczkiem, a szkolonym w hodowli policyjnej wilczurem,

    A ja doskonale wiem, co to za różnica. Właściwie całe prywatne życie przeżyłem z jamnikami. Hodowlę jamnisiów miała moja Mama. Mama zmarła w 1926 roku. Ja miałem dwa latka i Mamy nie pamiętam, a znam ją jedynie ze zdjęcia. Po Mamie pozostał natomiast jamniś. Spał ze mną, razem jedliśmy obiady i kolacje i razem przerażeni wysłuchiwaliśmy krzyków Ojca, który nie lubił, kiedy jamniś właził do mnie do łóżka pod kołderkę. Kiedy jednak Tatuś zasnął, cichutko zapraszałem jamnisia i zasypialiśmy przytuleni.

    A wilczury poznałem w obozie. Był to koncentrak Gross Rosen i nie mam zamiaru zabierać Czytelnikowi czasu opowieścią, jak i dla czego ja się tam znalazłem. A jednak znalazłem, chodziłem nie w mundurze, a w pasiakach i przez jakieś pół roku pracowałem w kommandzie psów, właśnie wilczurów. Znalazłem się tam, bo w pewnych okolicznościach udowodniłem, że potrafię się obchodzić z psami. I obchodziłem się doskonale, choć wszystko skończyło się niezbyt szczęśliwie. Jakiś SS-man nakrył mnie, jak z wilczurami jadłem obiad, a na obiad była doskonała kasza z ogromną ilością mięsa. Tyle mięsa nie dostawali na obiad nawet SS-mani.

    Ten który mnie nakrył, wściekł się i przyłożył mi lagą, którą się podpierał. I to spowodowało nieszczęście, bo wilczury stanęły w mojej obronie, a przerażony SS-man zwiał z psiego baraku.

    Natomiast na wieczornym apelu wyczytano mój numer, wlepiono mi 25 batów na tyłek i zabrano z kommanda psiego i posłano do komanda układającego szyny kolejki w kamieniołomach.

    Bardzo, bardzo gorąco przepraszam Czytelnika. Cała ta opowieść choć w 100 procentach prawdziwa, nie ma nic a nic wspólnego z Kistrynem, z jego Szkołą im. Henryka Jordana i z moim, w tej szkole pobytem.

    Może istnieje jeden element wydarzenia te "łączący", a tym elementem jest ta zdumiewająca odmienność w poczuciu czasu. Kistryniakiem byłem przez równych 7 lat, a do dziś wydaje mi się, że był to jakiś krótki epizod mego życia, tydzień, miesiąc, najwyżej kwartał.

    W Gross Rosen przebywałem około 3 lata i gdy dziś wracam do tamtych lat myślami, mam wrażenie, że spędziłem tam bez mała połowę życia. A teraz, kiedy już minąłem osiemdziesiątkę i kiedy wspominam coś, co wydarzyło się przed 60 laty, odnoszę wrażenie, że powracam myślami do czegoś, co wydarzyło się przed miesiącem, najwyżej przed dwoma.

    A więc czas leci bardzo różnie. Raz wlecze się ospale, powoli, bez mała staje bez ruchu. W innych sytuacjach leci jak pociąg pośpieszny. Poszczególne wydarzenia jedynie migają przed oknami tak, że nie jesteśmy w stanie ich dokładnie zauważyć, przeanalizować, przemyśleć.

    I tak właśnie było z moim życiem u Kistryna. To, co tam przeżywałem, wydarzenia, ludzie, radości i smutki, migały błyskawicznie. Chyba nigdy przedtem i nigdy potem, czas mnie tak nie traktował.

    Czyżby to oznaczało, że nigdy przedtem i nigdy potem, nie byłem już tak szczęśliwy, a moje życia tak dokładnie pozbawione trosk, smutku, strachu, problemów?

    A chyba tak właśnie było. Czy potrafię po latach o takim okresie mówić i pisać całkiem obiektywnie? Zrobię co tylko potrafię, ale sam nie mam pewności. Samo słowo "Kistryn", gdy go usłyszę, co zdarza się coraz rzadziej powoduje, że się uśmiecham i czuję się jakoś bardziej rześko, lepiej, pewniej...

    Szkoła, rodzina, jedność, zaufanie.

    To, co przeczytałeś Czytelniku w tym zwięzłym wprowadzeniu, napisane zostało z myślą o tym, by zacząć od zapewniania, a może po prostu od wytłumaczenia, że Szkoła Kistryna nie była po prostu zwykłą szkołą, do jakiej chodziła ogromna większość z nas. Nie była więc po prostu instytucją, gdzie nauczyliśmy się czytać, poznaliśmy tabliczkę mnożenia, zrozumieliśmy jak szuka się czegoś na mapie geograficznej i zdobyliśmy wiedzą w dziesiątkach innych tematach, od religii poczynając, a na historii kończąc.

    Z takim bagażem wiedzy, bardziej lub mniej profesjonalnie nam podawanym, opuszczamy wszystkie szkoły powszechne, po czym średnie. Jeśli profesjonalizm ten jest rzeczywiście na wysokim poziomie, kończymy szkoły z wcale pokaźnym zapasem wiedzy i bardzo często z koncepcją na dalsze życie. Wiemy kim chcielibyśmy zostać, co w nadchodzących latach robić, od czego chcemy być specjalistą.

    Jeśli naukę zaczynaliśmy pod okiem dobrych, doświadczonych i zdolnych nauczycieli, potrafiliśmy rozpoznać wrodzone nam zdolności i zgodnie z tymi zdolnościami pokierować swoim dalszym życiem.

    To oczywiście sytuacja wręcz idealna i najbardziej nam potrzebna. Nie ma w niej zresztą nic wyjątkowego, niezwykłego, zaskakującego. Takie warunki przygotowania każdego ucznia do oczekującego go życia, stara się stworzyć każda szkoła i tworzy je w zależności od wiedzy, zdolności i talentu jej personelu nauczycielskiego.

    Poruszam temat powszechnie znany i w gruncie rzeczy mało fascynujący, z powodów jednak wcale nie znanych powszechnie. Być może, że dla wielu jest to temat fascynujący. Otóż rzecz w tym, że powszechnie uznawane zalety każdej szkoły podstawowej i średniej, wcale nie były zasadniczymi zaletami Szkoły Kistryna. Obok elementów dotyczących wszystkich innych szkół, lwowska Szkoła będąca bohaterem moich wspomnień, cechowała się zaletami, które spotykało się i do dzisiaj spotyka się bardzo rzadko, A mowa o czymś, co nazwałbym "atmosferą rodzinną".

    Wkraczając do tej szkoły przy ulicy św. Mikołaja w śródmieściu Lwowa, ulicy odchodzącej od ul. Zyblikiewicza i dochodzącej do ul. Akademickiej (nazwy tych ulic wymieniam, bo znającym przedwojenny Lwów powie to wiele), wkraczało się nie tylko do zwykłej szkoły. Wkraczało się do odnogi własnej rodziny. A co najważniejsze, pojmowali to już uczniowie pierwszej klasy Szkoły Powszechnej. Tacy, którzy właściwie, po raz pierwszy w życiu znaleźli się poza domem, w całkiem nowym, nieznanym im otoczeniu i już pod kontrolą nie własnych rodziców, ale osób, które przez kilka pierwszych miesięcy uznawali za obce, które budziły szacunek, których należało słuchać, szanować, nie spierać się z nimi, ale które nie były członkami naszych rodzin. Nie wymagały od nas miłości, a przywiązania i pełnego zrozumienia.

    Zaczynając naukę u Kistryna, byliśmy po prostu uczniami i uznawaliśmy, że wymaga się od nas tego, czego się zawsze wymaga od ucznia, a więc posłuszeństwa, dyscypliny, pracy, czyli tego wszystkiego, o czym słyszeliśmy od starszych kolegów, od rodziców, o czym mówiono w domu, w rodzinie, u przyjaciół.

    Tymczasem już po kilku tygodniach jako Kistryniacy, zaczęliśmy pojmować i rozumieć, że nie jesteśmy po prostu tylko uczniami, a ta Szkoła nie jest taką instytucją jak inne szkoły. Ta Szkoła oferowała wyraźnie wyczuwalne elementy rodzinnej atmosfery.

    Zaczynało sic od tego, że przez sześć lat nauki w Szkole Powszechnej liczba uczniów w poszczególnych klasach była bardzo ograniczona i prawie nigdy nie przekraczała 10 osób, dziewczyn i chłopaków. Co ważniejsze, liczba nauczycieli była również ograniczona i to wręcz drastycznie. Klasa miała swojego wychowawcę, który w praktyce prowadził wszystkie przedmioty, a więc uczył nas polskiego, czyli pisania i czytania, matematyki, geografii i historii. Od kilku innych przedmiotów byli specjaliści. Ci prowadzili lekcje gry na fortepianie, śpiewu, gimnastyki, a także kilka razy w tygodniu lekarz tłumaczył nam, jak zachować zdrowie, co jeść, dla czego należy unikać papierosów i narkotyków. Religię wykładali oczywiście księża z zespołu parafialnego kościoła św., co wpisywane było do książeczek z podpisami duchownych, odprawiających Msze św.

    Ponieważ w praktyce brakowało odpowiedniej ilości niedziel i świąt, do każdej Mszy św. służyło nas po kilku, przeważnie po ośmiu, czterech z jednej i czterech z drugiej strony ołtarza. Ponieważ większość z nas była absolutnie nieprzygotowana do obsługi nabożeństw, zdarzało się, że duchowny sam sobie przestawiał mszał i kielichy z jednej na drugą stronę ołtarza, co nas wprawdzie peszyło, ale budziło też wesołość. W efekcie, Msze św. przebiegały w atmosferze pogodnej, czasami wręcz figlarnej, co powodowało, że niedzielne wyprawy szkolne do kościoła św. Mikołaja, były wręcz lubiane i zawsze pogodne.

    Oczywiście w następnych latach bywałem w różnych krajach i w różnych kościołach na przeróżnych ceremoniach. Nigdzie jednak i nigdy, nie spotkałem się w jakiejkolwiek świątyni z tego rodzaju atmosferą pogody, odprężenia, nawet humoru.

    Do dziś nie wiem, czy taka atmosfera w kościele była typową w ogóle dla Lwowa, czy też dotyczyła jedynie szkoły Kistryna i wynikała z faktu, że Kistryna nic stać było na opłacanie Mszy św. dodatkowych. To zresztą nie ma już większego znaczenia. Faktem natomiast pozostaje to, że wszystko co zachodziło w szkole, przyczyniało się do kreowania spokojnej, pogodnej atmosfery rodzinnej, którą żyjące jeszcze niezbyt liczne grono Kistryniaków, wspomina do dzisiaj z autentycznym wzruszeniem.

    Dla uzupełnienia obrazu trzeba dodać kilka informacji dotyczących samego Dyrektora. Chyba nikt z nas nie miał pojęcia o kłopotach i trudnościach, jakie przeżywał Kistryn.

    Coś tam docierało do uczniów na temat jego trudności finansowych. Rodzice niektórych z nas opowiadali, że Dyrektor zwracał się czasami do nich z prośbą o pomoc finansową. I pomocy takiej przeważnie udzielano w obawie, by Kistryn nie został zmuszony do zamknięcia Szkoły. A oczywiście zamknięcie Szkoły byłoby nieszczęściem dla ich synów i córek. Pomagano więc w przeróżny sposób.

    Oto jeden zapamiętany przez autora przykład. Zbierano obrazy, jakieś figurki, zabytkowe meble, nawet wartościowe książki i organizowano aukcję, połączoną zresztą z loterią. Zebrane w ten sposób fundusze ratowały przeważnie cały rok szkolny do następnej aukcji.

    Pamiętam doskonale, że na jednej takiej aukcji, gdzieś w połowie lat 30-tych, kupiłem za otrzymanych od Ojca 10 zł. los i wygrałem bardzo ładny obraz, przekazany Kistrynowi przez rodzinę Dziedziców. Zresztą Janek Dziedzic chodził ze mną do jednej klasy, a więc byliśmy członkami jednej, szkolnej rodziny. Wydaje mi się, że jednak Tatuś nie był przyjacielem rodziców Janka, bo otrzymałem polecenie Ojca, by obraz zwrócić poprzednim właścicielom. Obraz oczywiście zwróciłem, a oni odesłali nam 10 zł. Jeśli dobrze pamiętam Tatuś odesłał tę dychę do Kistryna.

    A więc takie małe rodzinne nieporozumienie, na wspomnienie którego do dziś się uśmiecham.

    By sprawa była jeszcze bardziej komiczna muszę dodać, że Janek jest jednym z nielicznych Kistryniakńw, których spotykałem potem w przeróżnych okresach życia. Jasio, jak ja, był dziennikarzem i jak ja, pracował w PAP-ie. Przede mną był korespondentem Agencji w Waszyngtonie. Jednak przyjaźń z epoki kistrynowskiej nie była trwała i Jasio gdzieś zniknął. Podobno nadal mieszka w Warszawie, ale co robi, nie wiem. Nie mamy żadnych kontaktów.

    Zacząłem opowieść o Kistrynie, a zboczyłem nieco i poruszyłem sprawę kolegów. Do tego tematu jeszcze powrócę, ale teraz o Kistrynie. Otóż przeczytałem właśnie wydaną w Krakowie książkę o tytule: Gimnazjum Im. Henryka Jordana we Lwowie". Z informacji zamieszczonej na okładce książki wynika, że jest to część większej całości poświęconej dziejom szkolnictwa na Kresach Południowo-Wschodnich.

    Znajdzie się tam niewątpliwie opowieść o instytucjach oświatowych o wiele większych, ważniejszych i lepiej znanych, niż Szkoła Kistryna. Bardzo się jednak cieszę, że II tom zaplanowanej całości, dotyczy właśnie Szkoły Kistryna i sądzę, że nie jest to po prostu przypadek.

    Szkoła Kistryna, ani zbyt wielka, ani nazbyt głośna, była jednak instytucją wyjątkową. Z różnych powodów, o których i ja już nieco pisałem i, o których Czytelnik dowie się jeszcze więcej, kiedy weźmie do ręki krakowskie opracowanie. Wtedy pojmie, że Szkoła im. H. Jordana była wyjątkowa. Nic tylko odmienna od innych szkół, ale reprezentowała poziom wychowania, z jakim niełatwo się zetknąć nawet dzisiaj.

    A dobrze byłoby ten poziom wychowania poznać, zrozumieć i zacząć stosować i teraz, kiedy wszystkie szkoły działają zgodnie z powszechnym programem, opracowanym i zaakceptowanym przez odpowiednie instytucje państwowe. Szkoła Kistryna pokazuje, że jeśli znajdzie się pedagog dysponujący odpowiednim talentem i chęcią, może tworzyć inne, szerzej niestosowane formy nauki. A takim pedagogiem był Kistryn, przy czym wynikiem jego pracy stała się szkoła, nie podobna do którejkolwiek z pośród innych instytucji oświatowych w Polsce. Czy nie warto by dzisiaj też takie szkoły tworzyć? Nie mam wątpliwości, że warto. Z tym jednak, że do tego potrzebni są ludzie, rzadko spotykani. Tacy właśnie, jak Kistryn.

    O przeszłości, rodzinie, wykształceniu i poglądach Kistryna, dowiedziałem się co nieco dopiero czytając wspominaną już krakowską książkę o jego Szkole. Kiedy ja do tej Szkoły chodziłem, a samego Kistryna widywałem właściwie codziennie, nic o nim samym nie wiedziałem. Kistryn o sobie nigdy nic nie mówił, szczególnie w obecności uczniów.

    Dla nas był wychowawca oceniającym nasze zachowanie i nasze postępy w nauce. Tym był ogromnie zainteresowany. Prawie każdego dnia wpadał w trakcie lekcji do klasy, uważnie słuchał naszych wypowiedzi. Za dobre nagradzał i chwalił, za złe i niezbyt mądre potrafił zrugać. Niesfornych, skorych do rozrób karał. Za palenie papierosa, za nieprzyzwoite słownictwo, a wreszcie za oczywiste kłamstwo karał i to czasami bardzo surowo. Potrafił wyrzucić ze szkoły i zapowiadał, że za takie, a takie wykroczenia wyrzuci każdego innego bez względu na to, czyim był synem. I faktycznie pamiętam szereg takich wypadków.

    Jeśli jednak wszystko było w porządku, zachowywał się jak starszy kolega. Szczególnie na corocznych wycieczkach stawał się przewodnikiem, uczestnikiem zabaw, grał z nami w chowanego. Siadał pośrodku grona otaczających go uczniów i opowiadał o miejscu, któreśmy zwiedzali. Ubrany zawsze w szare pumpy, a w chłodniejsze dni w wyświechtane kurtki, stawał się jednym z nas. Nie lubił sportów, w szczególności piłkarskich, a z nami grał jedynie w siatkówkę. Natomiast bardzo lubił tańczyć i wszyscy chodziliśmy wieczorami na szkolne kursy tańca. Przy okazji robił nam wykłady dotyczące sposobów dżentelmeńskiego zachowania się.

    Przy różnych okazjach, najczęściej na wycieczkach, zawsze jadał razem z nami i przeważnie przy takich okazjach tłumaczył nam, że porządny, uczciwy i inteligentny człowiek, nie pija alkoholu w żadnej formie i przy jakiejkolwiek okazji.

    Przyniesienie do szkoły nawet niewielkiej buteleczki z wódką, zawsze kończyło się wywaleniem ze szkoły. Na podobne przykrości narażał się każdy, kto przyszedł na lekcje, a pachniało od niego alkoholem.

    Równocześnie Kistryn, najwyraźniej interesował się życiem i losami każdego ucznia, bez względu na jego wiek i pochodzenie. Chyba każdego co jakiś czas wzywał do swego mieszkania, a mieszkał przy Szkole i odbywał z nim długą rozmowę o tym, jak tamtemu płynie życie. Pytał o stosunki w rodzinie, o postawę rodziców, nawet o to, czy nie chodzi głodny. Czasami, jeśli coś go zaniepokoiło, wzywał ojca lub matkę ucznia, by z nimi porozmawiać, poradzić, ostrzec, a jeśli to było niezbędne, to on miał na to środki, by im pomóc. Znam i pamiętam kilka wypadków, kiedy bezrobotnym ojcom ucznia, załatwiał pracę. Korzystał przy tym z pomocy rodziców zamożnych lub odpowiednio ustosunkowanych. A takich było o wiele więcej niż rodziców ubogich. Ostatecznie na naukę u Kistryna mogli sobie pozwolić naprawdę rodzice zamożniejsi.

    Pamiętam, jak Kistryn przychodził do mojego Ojca, w tym okresie senatora i profesora Uniwersytetu im. Jana Kazimierza i prosił go, o pomoc dla ubogich rodziców, jednego z moich kolegów. Zresztą zawsze chodziło o kolegów starszych. W mojej klasie nie było uczniów czy uczennic z warstw ubogich.

    To, że Kistryn pomagał ubogim, było powszechnie znane i sądzę, że niektórzy pchali się do szkoły im. H. Jordana właśnie z myślą, o otrzymaniu takiej pomocy. Z takich właśnie powodów dostał się do Szkoły Kistryna mój najbliższy przedwojenny przyjaciel, syn kolejarza, Pietrek Słowik. Zresztą razem zaczynaliśmy w 1939 roku ucieczkę ze Lwowa i podążaliśmy śladem mojego Ojca do Rumunii. Niestety zaszliśmy nie do Rumunii, a na Węgry i tam, nawet nie wiem dla czego, nasze drogi się rozeszły. Ja poszedłem do polskiego gimnazjum w Balaton Boglar, gdzie zdałem maturę, a Pietrek gdzieś zniknął i nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało. I dziś też nie wiem, czy i gdzie żyje.

    Koleżanki i koledzy.

    Do tej pory zajmowałem się Szkołą, jej charakterystycznymi elementami i ich główną postacią, Dyrektorem Kistrynem, właścicielem szkoły, jej twórcą i co najważniejsze, naszym wychowawcą. Z kolei chciałbym się zająć tymi, których wychowywał. Zacząć trzeba chyba od stwierdzenia, że tych wychowywanych nie było zbyt wieiu. Ilości uczniów i studentów nie można porównywa z liczbą uczęszczających do poszczególnych gimnazjów państwowych, nie wspominając już o szkołach podstawowych. U Kistryna przeciętna klasa w szkole podstawowej liczyła od 10 do 15 uczniów i uczennic.

    Klasy gimnazjalne były większe. Tam uczyli się przeważnie ci, którzy z takich, lub z innych powodów, nie dostali się do gimnazjum państwowego, a więc albo nie zdali egzaminu wstępnego, albo coś tam narozrabiali. Pewne trudności mogli też napotkać chłopcy niepolskiego pochodzenia. W problem nie wkraczam, bo był raczej skomplikowany, przykry i różnie traktowany w różnych szkołach. U Kistryna nie było żadnych trudności politycznych czy narodowościowych. Do szkoły przyjmowano tak samo Żydów, jak Ukraińców, katolików jak protestantów. Zdarzali się nawet muzułmanie, przeważnie dzieci pracowników różnych placówek dyplomatycznych, posiadających swoje oddziały we Lwowie, jak i biur handlowych, przeważnie z rejonu Bałkanów lub z Bliskiego Wschodu. Sprawa w zasadzie mało ważna, a jeśli ważna, to jedynie z powodów wychowawczych. Od dziecka stykaliśmy się ze środowiskiem międzynarodowym i mieliśmy kolegów nie będących Polakami. Sam na sobie stwierdziłem, że może to w dalszym życiu odgrywać wcale znaczącą rolę. Sam bez mała połowę życia spędziłem poza Polską i nigdy nie czułem się gorzej tylko dla tego, że byłem Polakiem. Nidy też wobec osób innej narodowości czy religii nie miałem najmniejszych uprzedzeń. Przeciwnie, uprzedzenia takie uważałem za oczywisty dowód chamstwa lub bezgranicznej głupoty. I jestem przekonany, że poglądy takie wyniosłem częściowo z domu, wychowywany przez Ojca, a częściowo ze Szkoły, wychowywany przez Kistryna.

    Najważniejszym elementem mającym wpływ na szkolne nasze wychowanie, była jednak liczba studentów i kolegów i ich pochodzenie. Liczba uczniów powodowała, że generalnie wychodziliśmy ze szkoły przyzwyczajeni do łatwego nawiązywania przyjaźni. I faktycznie wychowany u Kistryna przez całe dalsze życie szukałem przyjaciół, łatwo się przyjaźniłem, a posiadanie przyjaciół uważałem za niezbędny element dobrego i normalnego życia. Przez sześć lat Szkoły Powszechnej chodziłem do klasy, w której miałem od siedmiu do ośmiu koleżanek i kolegów. I to przez prawie cały sześcioletni okres tych samych. Chyba doskonale rozumiesz Czytelniku, jak bliskimi byli ci chłopcy i te dziewczyny. Byli, a częściowo są nadal, bo niektórzy jeszcze żyją, choć znaczna większość już odeszła w inny świat, pozostawiając po sobie wspomnienia, do których ciągle jeszcze czasami powracam.

    Życie jednak płata rozmaite niespodzianki, czego też nauczyłem się w okresie tamtych sześciu lat. Pozwólcie, że powiem kilka słów na ten temat. Jednym z moich najbliższych przyjaciół był Wojtek Krzyżanowski, syn znanej, lwowskiej rodziny aptekarzy. Oczywiście była to rodzina typowo inteligencka, zresztą wszyscy pozostali też wywodzili się z inteligencji. Wojtkowi życie niezbyt się udało. Skończył na Śląsku jakieś liceum techniczne i był technikiem, już nie pamiętam jakiej specjalności. Ponieważ żyło im się ciężko, żona jego, której zresztą nie znam, z dwójką dzieci wyjechała do Niemiec, do ówczesnej RFN. Tam podobno urządziła się nie najgorzej z tym, że Wojtek z nieznanych mi bliżej powodów nie mógł dostać paszportu, by przenieść się do żony i dzieci, za którymi ogromnie tęsknił.

    Zaczął poważnie chorować a na dodatek zaczął mieć myśli samobójcze. Był przekonany, że nie wytrzyma samotności. Przyjechał kiedyś do Warszawy i prosił mnie, bym coś mu pomógł w sprawie tego przeklętego paszportu. Byłem już dość znanym dziennikarzem i Wojtek był przekonany, że będę mu mógł pomóc. I faktycznie zacząłem chodzić wokół tej sprawy, ale spotykałem się z odmową i z jakimiś oskarżeniami pod jego adresem. Na dodatek ja sam w tym okresie zostałem wysłany do Waszyngtonu i to na wiele lat.

    Na odległość próbowałem coś załatwić, ale sprawa ugrzęzła, a przedstawiciel naszego wywiadu w USA, powiadomił mnie, że sprawa jest zawikłana i być może coś załatwię, jak znajdę się w Warszawie i wybiorę się na rozmowę z ministrem. I tak też zrobiłem. Ówczesny minister, niejaki Szlachcic obiecał, że sprawą się zajmie, ale chyba nawet palcem nie kiwnął, a potem wyszedł z Ministerstwa i nigdy już z nim się nie widziałem.

    Co ważniejsze, nigdy też już nie rozmawiałem z Wojtkiem. Po prostu zniknął i nie mam pojęcia co się z nim stało. Czy wyjechał do Niemiec? Czy umarł? Gdzie mieszka? Wypytywałem, szukałem, kiedyś bawiąc w Polsce na urlopie pojechałem nawet na Śląsk by znaleźć Wojtka. Niestety nic. Nie wiem do dziś, czy ci, których wypytywałem, naprawdę nie wiedzieli, czy też z jakichś powodów bali się mówić. Faktem jest, że Wojtka nie znalazłem, a myśli o nim gnębią mnie do dziś. Osoba i życie Wojtka wcale jednak nie są najbardziej dramatycznym i najdziwaczniejszym przykładem tego, jak może układać się życie ludzi, z którymi łączył nas los tak, jak nas połączyła Szkoła Kistryna.

    A właśnie taki dramat chciałbym przedstawić. Zaznaczam, że nie podaję imienia "bohatera" uznając, że sprawa jest jednak nazbyt zawiła i nadal niezbyt jasna. Zresztą nigdy i dla nikogo już jasną się nie stanie.

    Otóż było tak. Niewątpliwie najinteligentniejszym i najzdolniejszym, najbardziej oczytanym i forowanym przez całe ciało pedagogiczne z pośród małej grupki naszej klasy, był Tadzio. Stawiano go wszystkim za wzór i wielokrotnie wysyłano na jakieś międzyszkolne konkursy uczniowskie, gdzie też zajmował miejsca w czołówce. W naszym niewielkim gronie, począwszy od pierwszej klasy, Tadzio jednak należał do najmniej lubianych. Był niewątpliwie dumny ze swego intelektu i świadom swojej wyższości nad pozostałymi. Co gorsza, co pewien czas wybierał sobie kogoś za wroga i tępił go bezlitośnie. Do mnie dobrał się w piątej klasie i tak mnie urządził, że bez mała wszyscy byli na mnie obrażeni. Nikt nie chciał ze mną siedzieć w jednej ławce, gdyż wiedział, że Tadzio zaraz się i do niego dobierze. Nie bawiono się ze mną, wyśmiewano mnie, nie dopuszczano do gier. Trwało to ponad pół roku, a ja czułem się coraz bardziej osamotniony. Już zacząłem przemyśleć o zmianie szkoły na przyszły rok, gdy doszło do wydarzenia nie oczekiwanego. Kiedyś Tadzio obwieścił innym, że jestem złodziejem, bo ukradłem mu bułkę, jaką przyniósł z domu jako drugie śniadanie. Tego już nie wytrzymałem i naprzód zacząłem na niego krzyczeć stwierdzając, że kłamie, a potem nerwy mi puściły i zwiniętą w pięść ręką trzasnąłem go w paszczękę. Byłem od niego zapewne głupszy, ale z całą pewnością silniejszy. Tadzio poleciał pod ścianę, upadł i dostał krwotoku z nosa. Oczywiście wybuchła awantura tym bardziej zaciekła, że jedna z koleżanek oświadczyła na głos, że widziała, jak Tadzio zjadł swoją bułkę. Sprawa dotarta do naszej pani wychowawczyni, która na mnie nakrzyczała, poczym wzięła na odbywającą się w cztery oczy rozmowę. I wtedy ku memu zdumieniu dowiedziałem się, że nasza pani nauczycielka doskonale wie, jak Tadzio się zachowuje i obiecała mi, że sprawy nie przekaże dyrektorowi, ale muszę Tadzia unikać i nigdy już nie dopuścić do awantury połączonej z biciem. Obiecałem, że nigdy więcej nie użyję siły, ale jeśli Tadzio nadal będzie mnie napastował, w przyszłym roku odejdę ze szkoły. Rozstaliśmy się w zgodzie. Kistryna do awantury nie mieszano, chociaż jak się potem okazało o wszystkim doskonale wiedział, a reszta klasy stanęła po mojej stronie i kazano Tadkowi, by mnie przeprosił za fałszywe oskarżenie.

    I tak skończyła się awantura, a wkrótce potem nadeszły wakacje i ponownie spotkaliśmy się za dwa miesiące, już w szóstej klasie. Tadzio mnie unikał, ale już się nie awanturował. Przypuszczam, że nasza profesorka o wszystkim powiadomiła rodziców Tadka, a jego ojciec był człowiekiem zdecydowanie ostrym i zapewne wlepił synowi kilka silnych klapsów na tyłek. Potem przyszedł kolejny rok szkolny, 1938/39 i Tadzio został wysłany do VIII Państwowego Gimnazjum, co oczywiście oznaczało, że nasze stosunki i dobre, i złe, właściwie zostały zerwane.

    Na tym jednak nie koniec. Przyszła wojna i Lwów został okupowany przez siły radzieckie, a po 41 roku -niemieckie. I wtedy nastąpiło coś zdumiewającego, co ja znam już jedynie z opowiadań, głównie Wojtka Krzyżanowskiego. Ojciec Tadzika, przed wojną urzędnik jakiegoś państwowego urzędu finansowego, poczuł się nagle Niemcem i podpisał volkslistę. Pracował teraz w jakimś urzędzie niemieckiego okupanta i podobno denuncjował polskich znajomych, oskarżając ich o antyniemiecką działalność. Podobno Tadzio w pełni akceptował posunięcia ojca, sam zapisał się do Hitlerjugend i w mundurku tej organizacji paradował po Lwowie. Kiedyś na ul. Akademickiej spotkał go Wojtek. W kilku zdaniach powiedział mu, co o nim myśli i dał mu kilka razy po paszczęce. Opowiadając mi tę scenę, nie omieszkał dodać, że zlał go o wiele porządniej, niż ja zrobiłem to przed kilkoma laty. Po kilku podobno celnych ciosach, Wojtek uciekł, bo zbliżał się jakiś patrol niemieckiej policji. Dopiero słuchając tego opowiadania dowiedziałem się o poczynaniach rodziny Tadka. Potem opowiadali mi o tym i inni lwowscy przyjaciele. O tym gdzie jest Tadzik i co robi, nie wiedziałem. Nie wiedziałem i nadal nie wiem co stało się z ojcem Tadka. Od kogoś, kto mógł mieć takie informacje, dowiedziałem się po latach, że w archiwum lwowskiego gestapo znaleziono cały stos donosów napisanych przez ojca naszego kolegi. Wśród dokumentów znajdował się donos na mojego ojca, który zresztą w tym czasie dożywał ostatnie miesiące swego życia na Łubiance, a potem w charkowskim więzieniu.

    O tym, że Tadek żyje i jest w Polsce dowiedziałem się chyba dopiero na początku lat 80-tych. Nawet spotkałem go gdzieś na ulicy. On doskonale wiedział, że jestem dziennikarzem i powiedział mi, że musi się ze mną spotkać. Szczęśliwie do spotkania przez kilka lat nie dochodziło i gdzieś około połowy dekady lat 80-tych, kiedy ja byłem naczelnym Agencji Interpress przyszedł do mnie jeden z. pracowników tej agencji i poinformował mnie, że przyjaźni się z moim byłym szkolnym kolegą ze Lwowa, z Tadziem. Powiedział mi, że zaraz po wojnie Tadzik zamieszkał w Szczecinie i pracował jako dziennikarz w miejscowym dzienniku. Potem go wylano, podobno za nieprzychylne stanowisko wobec PRL i Tadzio osiadł w Warszawie i pracował jako redaktor fabrycznej gazetki w jednym z wielkich warszawskich zakładów przemysłowych. Teraz i z tego "stanowiska" go wylano i Tadzio jest bez pracy. Chce mi złożyć wizytę i będzie prosił o zatrudnienie jako dziennikarza w Interpressie. Mówiący to dał mi do zrozumienia, że nie wątpi, że staremu koledze pomogę. I faktycznie pomogłem. Tadzio przyszedł do mnie, a ja zapewniłem go, że zostanie do Interpressu przyjęty. Przeprosiłem jednak, że na razie nie mam czasu na rozmowę, bo ktoś do mnie przychodzi. I rzeczywiście kazałem Tadka przyjąć do wydziału krajowego, gdzie zaczął pracować. Nie rozmawiałem z nim jednak ani razu. Po prostu nie wiedziałem, o czym miałbym mówić, a sam pytać o przeszłość jego i jego rodziców nie miałem ochoty. Wszystko skończyło się w kilka miesięcy później. Tadek zachorował i zmarł w szpitalu. Na pogrzeb nie poszedłem i unikałem spotkania z jego żoną. Nic o przeszłości nie chciałem wiedzieć i nie miałem nawet pewności, że żona wie cokolwiek. I tak skończył się dramat z osobą Tadka. Nie często wracam do niego pamięcią. Czasami tylko myślę o tym, że w najdziwniejszych okolicznościach możemy spotkać najdziwniejszych ludzi, jak to było właśnie z osobą Tadka.

    Ponieważ zdawałem relacje z czegoś niemiłego, czas powrócić do osób, o których mogę pisać serdecznie, a takich wśród moich kolegów u Kistryna było oczywiście znacznie więcej.

    I proszę, jedną z takich postaci właśnie przedstawię. Pisałem już, że Kistryniacy byli wychowywani nie w duchu zażartego nacjonalizmu, a sympatii i przyjaźni wobec wszystkich, bez względu na ich pochodzenie narodowe, społeczne i poglądy religijne. Oto jeden z przykładów takiego właśnie wychowania.

    Jednym z kolegów z mojej klasy był przez sześć lat Anglik. Nazywał się Ralf Scott i był synem Anglika, który ożenił się z Lwowianką, sprowadził się do jej miasta i otworzył na ul. Akademickiej sklep ze sprzętem sportowym. Był to najbardziej tego rodzaju znany i popularny sklep we Lwowie. Zbliżał nas, mnie i jego, nie tylko fakt chodzenia do tej samej szkoły i tej samej klasy, ale i to, że mieszkaliśmy obaj na ulicy Dwernickiego, o kilka domów od siebie. Już chyba po pierwszym roku wspólnej nauki, staliśmy się sobie bliscy. Nawet bardzo bliscy. Ralf choć w zasadzie był i czuł się Anglikiem, urodził się we Lwowie i po polsku mówił jak my. Sam tego nie mogłem sprawdzić, ale jego ojciec nie krył, że angielski język syna pozostawia wiele do życzenia. By coś w tej sprawie poprawić, Ralf wakacje spędzał u rodziny taty w Londynie i przy tej okazji chodził do jakiejś językowej szkoły.

    Ojciec Ralfa wiedząc o łączącej nas przyjaźni proponował, bym na któreś wakacje pojechał z jego synem do Londynu. Niestety do tego nie doszło, bo wakacje zawsze spędzałem z moim Ojcem i przeważnie też wyjeżdżaliśmy za granicę, przeważnie do Wiednia, gdzie Ojciec spędzał młodość i rozpoczynał karierę polityczną. Chciał mieć mnie przy sobie i zależało Mu, bym dobrze poznał język niemiecki. Tak więc mój wyjazd do Londynu był z roku na rok odkładany i w stolicy Anglii znalazłem się dopiero po wojnie, w całkiem odmiennej sytuacji.

    Nie mniej przyjaźń z Ralfem spowodowała, że o Anglii wiedziałem stosunkowo dużo i polubiłem ten kraj, chociaż go nie znałem. Wyobrażałem sobie, że każdy Anglik jest taki miły, taki dobry i uczciwy, taki serdeczny wobec otoczenia, jak Ralf. Bliska przyjaźń trwała do września 1939 roku, kiedy to wszystko w naszym życiu się pomieszało. Ralf z rodzicami oczywiście wyjechał do Londynu i wszelki kontakt z nim się urwał, a ja znalazłem się na Węgrzech, gdzie kończyłem gimnazjum, po czym i ja wybrałem się do Londynu, dokąd jednak nie dojechałem, a wylądowałem w obozie koncentracyjnym. Po wojnie i po studiach w Kolonii nad Renem, a więc znajomość niemieckiego bardzo mi się przydała, wróciłem do Polski i zakotwiczyłem się w Warszawie, gdzie przez dwa lata pobytu uczyłem historii w Gimnazjum Energetycznym na Kościuszkowskim Wybrzeżu.

    Gimnazjum tego już dawno nie ma, a ja po dwóch latach belfrowania znalazłem się w PAP-ie i właściwie pracowałem tam do emerytury, łącznie ponad 40 lat, z przerwą na pełnienie funkcji naczelnego w Interpressie, o czym była już mowa. Do tematu więc już nie powracam, a chcę zreferować wydarzenie związane z Ralfem. A było tak. W PAP-ie pracowałem pierwszy rok i właśnie wtedy dowiedziałem się, że ojciec Ralfa, pan Scott jest brytyjskim konsulem na Śląsku. Natomiast jego syn Ralf, mieszka w Warszawie i jest członkiem ochrony ambasady angielskiej. Dowiedziałem się tego w PAP-ie i wpadłem w stan euforii. W Warszawie mieszkał jeden z moich najbliższych przyjaciół z lat chłopięcych! Szybko dowiedziałem się, że Ralf mieszka w hotelu Polonia i natychmiast wybrałem się do niego z wizytą. W hotelowej recepcji dowiedziałem się, w jakim pokoju mieszka grupa angielskich żołnierzy i wjechałem windą na któreś tam piętro, zapukałem do drzwi i otworzył mi młody człowiek w mundurze angielskiego żołnierza. Zapytałem po niemiecku o Ralfa i w nienajlepszej niemczyźnie otrzymałem odpowiedź, że mieszka, ale go nie ma i wróci wieczorem. Poprosiłem, by mu przekazali, że przyjdę do niego około 19-tej i podałem nazwisko. Anglik kiwnął głową i zamknął drzwi. Ja natomiast, już piechotą zacząłem schodzić w dół, do wyjścia z hotelu. Gdy znalazłem się w holu wyjściowym podeszło do mnie dwóch panów w cywilu i zapytali, czy to ja odwiedzałem angielskich żołnierzy. Przytaknąłem, a oni zapytali po co składałem tą wizytę, kogo szukałem i czego od Anglików chciałem. Wcale się nie nastraszyłem, pokazałem legitymację papowskiego dziennikarza i powiedziałem, że żołnierz, którego szukałem jest moim szkolnym kolegą z lat przedwojennych, ze Lwowa.

    Myślałem, że to wyjaśnienie kończy rozmowę. Jednak nie skończyło. Zabrano mnie do biura warszawskiej placówki UB i tam przez kilka godzin wypytywano o moje kontakty z Ralfem Scottem. Kiedy wyjaśniłem wszystko, co miąłem do powiedzenia, pozwolono mi iść do domu, ale powiedziano, że nie wolno mi opuszczać Warszawy i nie wolno mi ponownie szukać kontaktów z Anglikami.

    Oczywiście nie wróciłem do domu, a poleciałem do PAP-u, zgłosiłem się do naszej szefowej, pani Mincowej, żony v-premiera Minca i opowiedziałem, co mnie spotkało. Usłyszałem, że trzeba być idiotą, by bez zgody kierownictwa Agencji utrzymywać kontakty z angielskimi żołnierzami, w szczególności członkami oddziału ochrony ambasady. Ruganie trwało zresztą dość długo. Potem Mincowa zanotowała sobie nazwisko mojego angielskiego przyjaciela i kazała mi czekać w sekretariacie. Czekałem bez mała godzinę, potem zostałem ponownie wezwany przez Mincową.

    Tu dowiedziałem się od niej, że są kłopoty. Ojciec Scotta, konsul na Śląsku został właśnie pozbawiony prawa pobytu w Polsce i w ciągu dwóch czy trzech dni musi nasz kraj opuścić. Mincowa zapytała mnie ponownie, czy z całą pewnością jeszcze się z Ralfem nie spotykałem, o czym mówiłem jej w trakcie poprzedniego spotkania. Potwierdziłem i dodałem, że po raz ostatni widziałem go we wrześniu 1939 roku. Mincowa wzruszyła ramionami i powiedziała: - Jeśli mówisz prawdę, to wyjdziemy z tych kłopotów. Jeśli jednak kłamiesz, wylecisz z Agencji i odbędzie się formalne dochodzenie. Możesz wylądować w ciupie.

    Ponownie potwierdziłem, że mówię prawdę i dodałem jeszcze, że jej nigdy i w żadnej sprawie bym nie okłamał. I chyba Mincowa uwierzyła, a co ważniejsze jej i mnie uwierzyła bezpieka. Żadnego śledztwa nie było, a ja już nie starałem się spotkać Ralfa. I rzeczywiście nie spotkałem go już nigdy. W wiele lat po tym niemiłym dla mnie wydarzeniu, znalazłem się w Londynie i w brytyjskim MSZ dowiedziałem się, że Scott, senior od lat nie żyje, a jego syn Ralf, po latach służby w brytyjskim wojsku, zginął w wypadku lotniczym. Otrzymałem tylko adres jego grobu. Grób odnalazłem i złożyłem na nim bukiet biało-czerwonych kwiatów. I tak skończyła się jedna z najmilszych i najważniejszych przyjaźni mych młodych lat.

    Do tego wszystkiego muszę jeszcze tylko dodać, że Scotta seniora wyrzucono z Polski oskarżając go o pracę dla brytyjskiego wywiadu. Oczywiście nie znam żadnych szczegółów, ale jestem pewien, że to właśnie było powodem zainteresowania się bezpieki moją osobą i podejrzewam, że gdyby nie interwencja Mincowej, sprawa skończyć się mogła dramatycznie. W każdym razie dla mnie. I faktem jest, że w wiele lat później, pewien oficer wywiadu UB dał mi wyraźnie do zrozumienia, że byłem podejrzany o kontakty z wywiadem zachodnim, konkretnie z angielskim.

    Dałem kilka przykładów dość dramatycznego przebiegu przyjaźni z Kistryniakami. Większość jednak tych przyjaźni przebiegała bez elementów dramatu. Przykładem może być ponad 70-letnia przyjaźń ze znaną tancerką Basią Bittnerówna. Podziwiałem jej taniec, kiedy ona zaczynała tę profesję jako najwyżej 10-letnia dziewczyneczka, a ja miałem zapewne lat dziewięć. Chodziłem do jednej klasy niżej, niż ona. Potem, już po wojnie, spotykaliśmy się przy rozmaitych okazjach. Ona odwiedziła nas, mnie i żonę w Nowym Jorku, a zatrzymała się tam wracając z występów w największych ośrodkach polonijnych. Potem odwiedzałem ją, kiedy jako emerytka i wdowa mieszkała w ośrodku dla aktorów w Konstancinie pod Warszawą. Już oczywiście nie występowała, ale jak dawniej była urocza, pogodna i chętnie wspominała czasy kistryniackie. Stałe, serdeczne stosunki utrzymywałem w synem brata dyrektora Kistryna, z Tadzikiem Kistrynem. Jego młodszy brat, z którym chodziliśmy do jednej klasy, Staś, umarł o wiele wcześniej.

    Do tego wspomnienia z lat uczęszczania do szkoły Kistryna, muszę dodać jeszcze jedno. W dorosłym życiu nie spotkałem ani jednej z moich nauczycielek, czy nauczycieli. Sam Kistryn nie dożył końca wojny, a ja widziałem go po raz ostatni w 1939 roku.

    Moją wychowawczynię i przez sześć lat kierowniczkę naszej klasy, panią Augustyn, po raz ostatni widziałem również przed wybuchem wojny. Już po wojnie i po moim powrocie do Polski po studiach w Kolonii, ktoś mi opowiadał, że podobno została przez władze radzieckie wywieziona na Syberię, gdzie zmarła. Jednak nawet mówiący o tym nie miał pewności, czy tak było naprawdę. Niewątpliwym faktem jest, że pani Augustyn, która mnie wychowywała jako chłopaka, po prostu znikła. Pytałem o nią wielu kolegów, ale niczego się nie dowiedziałem. I jest mi bardzo przykro.

    Bardzo byłem do niej przywiązany, jak chyba wszyscy w naszej klasie. A sądzę, że to właśnie ona nauczyła mnie opanowanego i spokojnego marszu przez życie. Była znakomitym pedagogiem i jeszcze lepszym wychowawcą. Jeszcze w siedemdziesiąt lat po jej zniknięciu mam poczucie, że wiele jej zawdzięczam. To tacy jak ona zadecydowali o, znaczeniu i wartości Szkoły im. Henryka Jordana we Lwowie.

    Kilka uwag końcowych.

    Jestem pewien, że warto zachować pamięć o Kistrynie i jego Szkole. Nawet nie z powodów czysto uczuciowych, a dla tego, że szkoła ta jest idealnym wzorem instytucji wychowawczej. Nie ma to nic, a nic wspólnego z polityką, z religią, nawet z jakimikolwiek innymi elementami społecznymi. Tu rzeczywiście wychowywano. Wpajano dziewczętom i chłopcom przekonanie, że prawda, przyjaźń i życzliwość wobec otoczenia są niezbędnymi elementami ustawienia się wobec otaczającego nas świata i będą w przyszłości decydowały o naszym życiu. Wpajano przekonanie, że nienawiść wobec otoczenia i w ogóle wobec ludzi, prowadzi zawsze do nieszczęść.

    Taki sam skutek jest nadmiernej pewności siebie, przekonania, że jest się bardziej wartościowym, lepszym i mądrzejszym od innych. Tego rodzaju błędy popełniał właśnie kolega, który stał się volksdeutschem i zapłacił za to klapą całego swojego życia.

    Wpajano w nas przekonanie, że poglądy, pochodzenia i religia innych nie mogą decydować o naszym do nich stosunku. Zdecydowana większość z nas przyswoiła sobie takie właśnie poglądy, co jak wykazały mijające lata zadecydowały o naszym życiu. Ze Szkoły wynieśliśmy przekonanie, że nie jesteśmy lepsi od innych i rzeczywiście, nawet ci, którzy mieli wiele zalet i którym życie z tego powodu układało się doskonale, zachowali poczucie skromności. I nie jest chyba sprawą przypadku, że życie większości z nas układało się pomyślnie, a w autentyczne kłopoty wpadali ci, którzy wpajane im poglądy z różnych zresztą powodów odrzucali. Sądzę, a nawet jestem przekonany, że i obecnie pedagodzy powinni zapoznać się z metodami wychowania u Kistryna, by najlepsze z tych metod nadal stosować. I to właśnie przekonanie zadecydowało o tym, że pomimo nawału zajęć postanowiłem tę wstawkę do kolejnej książki o Kistrynie i jego Szkole napisać.

    A warto się z dziejami tej Szkoły zapoznać, nie tyle jako z ostatecznie dość drobnym elementem historii naszej pedagogiki, a z przykładem tego, jak bardzo pozytywnie dobra, mądra i przemyślana pedagogika, może wpłynąć na całe życie tych, których nam przyszło wychowywać.

    Kistrynowiec, z zawodu dziennikarz i publicysta
    Stanisław Głąbiński
    Warszawa, listopad, 2005 rok.


    Powrót
    Licznik