Kazimierz Michałowski – „Wspomnienia”
okres lwowski (1919-1926)

[…] W zimie w 1919 r. otrzymałem trzymiesięczny urlop z jednostki wojskowej na studia uniwersyteckie. Wydany podówczas rozkaz ministra spraw wojskowych umożliwiał szerokim rzeszom studentów i absolwentów szkół średnich kontynuowanie lub rozpoczęcie studiów uniwersyteckich w okresie jednego trymestru, rok akademicki bowiem w tych latach dzielił się na trzy trymestry.

Zapisałem się na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Dziwny był widok sal wykładowych, w których przeważały mundury z naszywkami rozmaitych rodzajów broni. Starsi, doświadczeni profesorowie musieli czuć się chyba trochę nieswojo w otoczeniu młodzieży, która na wykłady i seminaria przychodziła niejednokrotnie z pistoletami w kaburach przy pasach i bagnetami. Dziwny to był zaiste uniwersytet. Student w mundurze oficerskim lub podoficerskim wchodząc do gabinetu profesora prężył się na baczność, żegnając się stukał obcasami, niejednokrotnie w ostrogach, przybierając znów postawę zasadniczą. Przy omawianiu prac i wskazówkach profesorów padało często ze strony studenta krótkie słowo „rozkaz" zamiast innego wyrazu, który miał wyrażać zrozumienie intencji uczonego.

Wydział Filozoficzny obejmował wówczas zarówno humanistykę, jak i nauki ścisłe, wybrałem jednak zdecydowanie filozofię i literaturę jako podstawowe dyscypliny moich studiów. Pociągały mnie wielkie nazwiska uczonych tej miary, co Kazimierz Twardowski, Mścisław Wartenberg i romanista Edward Porębowicz. Chciałem zapisać się również na wykłady z historii sztuki, ale profesor Bołoz-Antoniewicz w tym trymestrze nie wykładał.

Punktualnie o godz. ósmej rano Kazimierz Twardowski przy świetle palników gazowych rozpoczynał swe wykłady z logiki, w największym podówczas audytorium, w starym budynku uniwersyteckim przy ulicy św. Mikołaja, na drugim piętrze. Sala — jak zawsze — była pełna. Biada studentowi, choćby nawet nosił mundur kapitana lub majora, gdyby spóźnił się bodaj o minutę na wykład. Profesor wówczas przerywał wykład i lustrował swoim przenikliwym spojrzeniem nieszczęśnika, który jak niepyszny wślizgiwał się do ławek lub stawał pod ścianą. Było naprawdę rzeczą zastanawiającą, jak ci ludzie, którzy rozkazywali plutonom, kompaniom czy nawet batalionom, których uczono z pogardą patrzeć na cywilów, tracili przed obliczem profesorów swoją butną postawę, pewność siebie i pomimo Virtuti Militari czy Krzyżów Walecznych zdobiących niejednokrotnie ich piersi, zachowywali się z uszanowaniem, a nawet pokornie. Zrozumiałem wówczas dobrze potęgę autorytetu prawdziwej wiedzy. Wykłady Kazimierza Twardowskiego były chyba najlepszymi, jakich kiedykolwiek w życiu słuchałem. Miał on przedziwny dar przedstawiania najtrudniejszych zagadnień w sposób tak prosty i oczywisty, że każdemu uważnie słuchającemu wydawało się, ze słucha rzeczy łatwych.

Dopiero powtarzając materiał do colloquium napotykało się na prawdziwe trudności. Twardowskiego, nieliczne zresztą, publikacje były przez nas czytane i studiowane. W lektorium biblioteki uniwersyteckiej zapisywano się w kolejkę do jego niedużych artykułów, jak np. O czynnościach i wytworach, a poplamione karty jego 'Wykładów o filozofii średniowiecznej krążyły z ręki do ręki. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Twardowskim, kiedy przyszedłem do niego po „nomen” (tj. podpis w indeksie) z ćwiczeń, których nie miałem zaliczonych w tzw. frekwentacji. Twardowski powiedział mi, że nie dziwi się, iż w ciągu trzymiesięcznego urlopu nie mogłem poważnie wypełnić wszystkich obowiązkowych zajęć. „Jeśli pan będzie zdemobilizowany i rozpocznie poważne studia w przyszłym roku akademickim, to może pan w ciągu trzech lat przerobić materiał, ale wymagać to będzie od pana dużej pilności. Czy pan jest zdecydowany studiować -filozofię jako przedmiot główny?" Pytaniu temu towarzyszyło badawcze spojrzenie jego przenikliwych oczu, ręką gładził przy tym swą rudawo-siwą brodę. Był to koniec rozmowy. Profesor powstał zza biurka, ja pewnie stałem na baczność. Balem się go wówczas tak jak nigdy żadnego z moich przełożonych wojskowych. Odpowiedziałem niejasno, że pociąga mnie bardzo filozofia, ale interesuje mnie również literatura porównawcza i historia sztuki, której nie mogłem w ciągu tego trymestru słuchać. Twardowski uśmiechnął się. „Pan wraca teraz do wojska, pan zresztą jest w wojsku — znów lekki uśmieszek — na przyszły rok wróci pan do nas, to zobaczymy." Stuknąłem obcasami i odma szorowałem. W ciągu moich studiów uniwersyteckich spotykałem się później niejednokrotnie z Twardowskim, chodziłem na jego wykłady, ale nie u niego zdecydowałem się studiować. Kiedy po latach poszedłem do niego na konsultację w sprawie wyboru lektury jednego z dzieł filozoficznych, które miałem do rygorosum, tj. egzaminu doktorskiego, przestudiować, oprócz materiału obowiązkowego z logiki, psychologii, teorii poznania i historii filozofii, Twardowski zgodził się bez zastrzeżeń na moją propozycję lektury dzieła z zakresu estetyki i filozofii sztuki, Konrada Langego Das Wesen der Kunst, obrazującego teorię tzw. iluzjonizmu. „Musi mi pan na kilka dni przed rygorosum przynieść tę książkę, bo już dawno nie zajmowałem się estetyką. Pan kiedyś chciał u mnie studiować filozofię i logikę. No cóż. Estetyka to też gałąź filozofii. Dla pana jako archeologa będzie bardzo pożyteczna."

Kazimierz Twardowski pozostał dla mnie do dziś niedościgłym wzorem uniwersyteckiego nauczyciela. Jeśli nie studiowałem u niego, jeśli nie wybrałem filozofii jako mego głównego przedmiotu, to przyczyn tego należy szukać w odrębności naszych temperamentów i w powoli, lecz wyraźnie krystalizujących się u mnie zamiłowaniach w kierunku opracowywania realiów. W każdym razie rozpoczynając studia uniwersyteckie, należałem do grona tych dziewięćdziesięciu co najmniej procent młodzieży studenckiej, która słuchając po raz pierwszy wykładów Twardowskiego sądziła, że chyba niczego innego studiować nie będzie, jak tylko filozofię u mistrza z rudo-siwą brodą. Ten pierwszy trymestr przeminął bardzo szybko. Wykłady Mścisława Wartenberga o Kancie były trudne, ale interesujące. Edward Porębowicz omawiał Dantego, słuchałem też Juliusza Kleinera, który również posiadał urzekający dar słowa i jego wykłady o Słowackim, stanowiące prawdziwy popis oratorski, przyciągały liczne rzesze słuchaczy. Z innych profesorów z tego okresu pamiętam Jana Ptaśnika, jego Dyplomatykę papieską, i Wilhelma Bruchnalskiego, którego wykłady z historii literatury polskiej były bardzo nudne, choć bardzo uczone. Udało mi się również być na kilku wykładach Jana Kasprowicza z historii literatury angielskiej. Powiadam: udało mi się, gdyż ten wielki poeta, późniejszy rektor Uniwersytetu Lwowskiego, bardzo często odwoływał swoje zajęcia uniwersyteckie. Przychodzących na, jego wykłady witała przypięta na drzwiach mała karteczka z wypisanym jego okrągłym pismem krótkim obwieszczeniem: „Dziś czytać nie będziemy. Jan Kasprowicz."

Życie organizacyjne młodzieży studenckiej było wówczas prawie w zaniku. Ci, którzy otrzymali urlopy z wojska, nie mieli czasu na pracę w tzw. „Bratniej Pomocy". Tych, którzy w wojsku nie służyli, było bardzo niewielu. Częstym miejscem spotkań była cukiernia Bienieckiego na dawnej ulicy Karola Ludwika, przemianowanej w tym czasie na ulicę Legionów. Chodziliśmy do teatru, szczególnie na opery, aby uzupełniać nasze ogólne wykształcenie. Kiedy po tych trzech miesiącach wróciłem do mego oddziału, koledzy twierdzili, że bardzo spoważniałem. Mnie zaś trochę przerażała atmosfera uczoności panująca w uniwersytecie — a „beztroska" służba wojskowa, pozwalająca wyładować się aktywnemu temperamentowi, wydawała mi się o wiele bardziej pociągająca od przepełnionych ław i ciszy audytoriów uniwersyteckich.

Rok 1920 nie był okresem sprzyjającym studiom uniwersyteckim w Polsce. Dopiero w styczniu 1921 r. kadra studencka została bezterminowo urlopowana na studia uniwersyteckie. Zasiedliśmy więc ponownie w mundurach w audytoriach, opuszczonych przez nas przed rokiem, teraz już bez broni, bez bagnecików. Niektórzy z nas dosłużyli się wyższych stopni. Ja sam nosiłem mundur podchorążego, który wtedy był pierwszym stopniem oficerskim. Teraz rozpoczynaliśmy już studia na dobre. Wojna skończyła się i mieliśmy przed, sobą perspektywę kilku lat intensywnej pracy na uczelniach. Sytuacja nasza jednak nie była jasno określona. Byliśmy przecież tylko bezterminowo urlopowani z czynnej służby wojskowej. Przez pierwsze trzy miesiące wypłacano nam uposażenie wojskowe w zależności od posiadanego stopnia, dawano deputaty i amerykańskie papierosy, które rozdzielała nam „Bratnia Pomoc". Stanowiliśmy wśród młodzieży akademickiej uprzywilejowaną większość, przynajmniej jeśli chodzi o młodzież męską. Kiedy po kilku miesiącach ukazał się rozkaz ministra spraw wojskowych, zapowiadający cofnięcie naszych uposażeń, deputatów, a co najważniejsze, zapowiedź zdjęcia dystynkcji wojskowych i zastąpienia guzików przy mundurach i płaszczach guzikami cywilnymi, podniósł się wielki gwałt. Rozpoczęły się wiece w audytoriach, protestujące przeciwko zarządzeniom władz wojskowych. Pamiętam jeden z bardzo burzliwych wieców, który zakończył się protestacyjnym marszem około tysiąca studentów pod gmach dowództwa korpusu. Wysłaliśmy delegację, która przedstawiła uchwalone przez wiec postulaty, zmierzające do utrzymania naszych pensji, i protest przeciwko pozbawieniu nas dystynkcji wojskowych i guzików. Sprawa ciągnęła się czas jakiś, ale ostatecznie musieliśmy powoli przemieniać się w cywilów i szukać innych źródeł utrzymania.

Te pierwsze wiece protestacyjne przeciwko odebraniu nam naszych wojskowych przywilejów stanowiły bodajże zaczątek życia organizacyjnego młodzieży studenckiej we Lwowie po pierwszej wojnie światowej. Mówcy, którzy zabierali głos w gorących dyskusjach wiecowych, którzy wówczas walczyli o papierosy amerykańskie i guziki przy mundurach, zdobyli sobie popularność wśród kolegów i oni to przez kilka następnych lat byli wybierani do władz „Bratniej Pomocy", organizacji samopomocowej skupiającej podówczas olbrzymią większość młodzieży akademickiej. Upłynęło jednak wiele czasu, zanim panowie podchorążowie, porucznicy i kapitanowie mogli sprawić sobie cywilne ubrania- Chodziliśmy więc dalej na wykłady w mundurach. Z tego okresu 1921 r. datuje się moja zażyłość, a później przyjaźń z najwybitniejszym dziś polskim językoznawcą, prof. Jerzym Kuryłowiczem. Siadywaliśmy razem w pierwszej ławce na wykładach czcigodnego profesora Porębowicza. Porucznik Jerzy Kuryłowicz już bardzo wcześnie dał się poznać jako wybitny naukowiec, erudyta i często zdarzało się, że nie dość jasno sformułowane przez profesora zagadnienia głośno z ławki poprawiał. Porębowicz był zbyt wielkim uczonym, aby czuć się urażonym. Jerzy Kuryłowicz złożył później doktorat z romanistyki, ale już w czasie rygorosum doktorskiego komisja egzaminacyjna, w skład której wchodził wybitny językoznawca i orientalista Andrzej Gawroński, zdała sobie sprawę z tego, że tak niepospolite zdolności językowe, jakie posiadał Kuryłowicz, predestynują go do badań naukowych w zakresie językoznawstwa ogólnego. Wysłano więc Kuryłowicza na stypendium do Paryża. Po powrocie habilitował się z językoznawstwa indoeuropejskiego i szybko objął katedrę iranistyki. Zanim to jednak nastąpiło, byliśmy razem przez rok lub dwa asystentami na Wydziale Humanistycznym, który wówczas wyłonił się z podzielonego na nauki ścisłe i humanistykę Wydziału Filozoficznego. Miałem w nowym gmachu uniwersyteckim, dawnym gmachu posejmowym, bardzo wygodny, samodzielny pokój do pracy i z Jerzym Kuryłowiczem prowadziliśmy tam codziennie długie rozmowy. Wtedy, w pierwszym powojennym roku studiów, zaczęły się już u mnie bardziej krystalizować zamiłowania w kierunku badania rzeczy konkretnych, trwałych dokumentów twórczości, tj. sztuki. Prof. Jan Bołoz-Antoniewicz otworzył swoje seminarium. Asystentem jego był znany w okresie dwudziestolecia międzywojennego historyk sztuki i krytyk artystyczny Władysław Terlecki. Studentki na seminarium stanowiły większość, było jednak kilku mężczyzn, wśród nich późniejszy profesor historii sztuki i kustosz Ossolineum Mieczysław Gębarowicz.

Seminaria Bołoz-Antoniewicza stanowiły zadziwiające w swej metodzie naukowej spotkania. Bołoz-Antoniewicz był niewątpliwie wybitnym znawcą sztuki, przede wszystkim włoskiego Renesansu, człowiekiem niepospolitej kultury i światowcem, natomiast złym pedagogiem. W głębi ducha uznawał tylko tzw. wielką Sztukę. Dlatego studiowaliśmy z książek i reprodukcji. dogłębnie twórczość Rafaela, nigdy zaś nie było na seminarium mowy np. o sztuce średniowiecznej. Potrafił on całe seminaria wypełniać świetną interpretacją Fausta Goethego (Bołoz-Antoniewicz był z wykształcenia germanistą) lub kazał nam referować poszczególne księgi Boskiej Komedii, a przecież tematy te należały bądź co bądź do peryferyjnych zagadnień seminarium historii sztuki.

Z drugiej jednak strony właśnie w seminarium Bołoz-Antoniewicza po raz pierwszy spotkałem się z metodą pracy zespołowej. Dał on nam do opracowania zespołowego temat tzw. Santa Conversazione w sztuce włoskiego Renesansu. Byliśmy absolutnie nieprzygotowani i niedojrzali do podjęcia takiej pracy. Bołoz-Antoniewicz nie robił jednak żadnej różnicy pomiędzy studentem drugiego roku czy doktorantem, a nawet doktorem. Każdego członka seminarium traktował na równi, każdego uważał za swego młodszego kolegę. Potrafił on niewątpliwie wzbudzić duży zapał do pracy, ale równocześnie stawiając tak wysokie wymagania, a zarazem będąc z natury niesłychanie pobłażliwym, nie mógł osiągnąć wybitniejszych rezultatów pedagogicznych. Bołoz-Antoniewicz miał wszelkie dane na to, ażeby stworzyć polską historię sztuki, ale szkoły takiej naprawdę nie stworzył. Był jednak człowiekiem wielkiego czaru osobistego i niewątpliwie naukowcem, który posiadając rozległe kontakty osobiste z najwybitniejszymi uczonymi światowymi, umiał utworzyć bardzo zajmującą atmosferę w swoim zakładzie naukowym. Przypominam sobie zabawne zdarzenie, kiedy na colloquium całego seminarium, które profesor wyznaczył na późną godzinę popołudniową, przyszedł on we fraku, gdyż prosto z colloquium udawał się na proszony obiad do Lubomirskich. Jak wiadomo, Andrzej Lubomirski był wówczas dziedzicznym kuratorem Ossolineum. Widok dostojnego profesora wkraczającego na salę seminaryjną w stroju wieczorowym, bodajże przy orderach, speszył nas wszystkich. Colloquium, do którego byliśmy naprawdę dobrze przygotowani, poszło fatalnie. Potężna sylwetka profesora w uroczystym stroju przygniatała nas swoją wielkością. Mnie wyjątkowo poszczęściło się. W przeciwieństwie do innych kolegów i koleżanek, którzy przyszli na to colloquium w zwykłej, normalnej odzieży, ja włożyłem galowy mundur podchorążego, w którym już wówczas nie bardzo miałem prawo chodzić, i w ten sposób czułem się mniej od innych przytłoczony wspaniałością fraka profesorskiego. Moje odpowiedzi podobały się bardzo Antoniewiczowi. Oświadczył mi, że dziś jeszcze na obiedzie u Lubomirskich zapowie moją z nim wspólną wizytę w przyszłym tygodniu, abym mógł opracować nie publikowany dotychczas obraz Greuze'a, wiszący u nich w salonie. Istotnie w kilka dni później byłem z prof. Antoniewiczem na herbacie u Eleonory Lubomirskiej. Obejrzeliśmy Greuze'a ze wszystkich stron przez lupę, ją dokonałem pomiarów, ale nigdy pracy tej nie podjąłem na serio.

Tymczasem konkurent Bołoz-Antoniewicza, młody profesor Władysław Podlacha, być może trochę par l'esprit de contradiction, a przede wszystkim z uwagi na odmienne od Antoniewicza przygotowanie naukowe i odmienną postawę życiową, zajmował się na swoim seminarium wszystkim innym, tylko nie wielką sztuką. Pisaliśmy referaty z grafiki oparte na oryginalnych materiałach ze zbiorów galerii Lubomirskich, zaczytywaliśmy się w książkach z teorii sztuki, i to z teorii najnowszych, dotyczących modnego podówczas ekspresjonizmu. Najlepszy referat, jakiego wysłuchałem wówczas na tym seminarium, wygłosił o grafice Rembrandta kapitan Tadeusz Wierzejski — znany kolekcjoner sztuki, późniejszy kustosz Muzeum Narodowego w Warszawie, z którym od tego czasu datuje się moja przyjaźń. Spotykałem też na seminariach Podlachy dra Tadeusza Mańkowskiego, znanego lwowskiego adwokata, który wtedy zaczął interesować się historią sztuki. Jak wiadomo, Mańkowski zdobył później w tej nauce bardzo poważne stanowisko, nie wyłączając członkostwa PAU. Był autorem wielu cennych dzieł z tej dziedziny wiedzy i po drugiej wojnie dyrektorem Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu. Wykłady Podlachy były nudne, ale doskonale opracowane. Rozumiało je się dopiero po dwukrotnym ich przesłuchaniu, ale ponieważ profesor miał zwyczaj co dwa lata wykłady powtarzać, więc byli tacy, którzy słuchali tych samych rzeczy trzykrotnie. Władysław Podlacha, człowiek skromny, lecz światły, w przeciwieństwie do Bołoz-Antoniewicza stworzył lwowską szkołę historii sztuki, z której wyszło wielu dziś czynnie pracujących w Polsce historyków sztuki, jak Prof. Ksawery Piwocki, prof. Zbigniew Hornung, zmarły niedawno dyrektor Muzeum we Wrocławiu dr Jerzy Guttier i z późniejszej generacji dr Marian Munich, dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi, doc, Jerzy Zanoziński i wielu innych. Władysław Podlacha należał do pedagogów bardzo wymagających. Zdanie u niego colloquium lub egzaminu nie należało do rzeczy łatwych, ale też można się było istotnie wiele nauczyć. Miał zwyczaj pracować nocami, na uniwersytet przychodził po południu, nie wcześniej niż o szóstej na swój wykład, a następnie konsultacje, colloquia, egzaminy i długie rozmowy z gronem zaawansowanych uczniów przeciągały się do późnych godzin nocnych. Posiadał własny klucz od gmachu uniwersyteckiego, skąd często wychodziliśmy po drugiej w nocy.

Jesienią 1921 r. moje plany dalszych studiów uległy pewnym zmianom. Zaistniały nieoczekiwane dla mnie i bardzo sprzyjające okoliczności, które umożliwiły mi przeniesienie się na jeden semestr na uniwersytet do Wiednia. Pociągały mnie nazwiska wybitnych badaczy historii sztuki, jacy wówczas wykładali na Uniwersytecie Wiedeńskim: Józef Strzygowski i Julius Schlosser. Pierwsze moje kontakty z wielką stolicą dawnej monarchii habsburskiej, nadmiernie rozrosłą w stosunku do małej Austrii, jaka wyłoniła się po pierwszej wojnie światowej na karcie Europy, były dość zaskakujące. Szalejąca podówczas inflacja i spadek korony austriackiej pokrzyżował moje plany studiów wiedeńskich. Suma, za którą można było rano zjeść śniadanie, wieczorem nie wystarczała na zakup jednego papierosa. Ten stan rzeczy odbijał się również na normalnym toku pracy uniwersyteckiej. Kiedy po raz pierwszy zjawiłem się w bufecie studenckim, kelnerka usługująca zwróciła się do mnie z uprzejmym ,,Herr Doktor"; byłem trochę zdziwiony i mile połechtany wyobrażeniem, że widocznie wyglądam już na młodego doktora. Złudzenie nie trwało długo. Koledzy poinformowali mnie szybko, że w bufecie studenckim "Uniwersytetu Wiedeńskiego panuje zwyczaj tytułowania wszystkich studentów tytułem ,,Herr Doktor".

Widząc niemożność ustalenia moich studiów w sposób racjonalny, przynajmniej na okres jednego semestru, starałem się chociaż czas wolny od wykładów wykorzystać na dokładne poznanie wiedeńskich muzeów, w których po raz pierwszy zetknąłem się z wielką sztuką, znaną mi dotychczas z lichych reprodukcji książkowych, będących w użyciu w seminarium lwowskim Bołoz-Antoniewicza. Zamiast studiów regularnych we Wiedniu, nadarzyła mi się sposobność odbycia podróży do Wenecji i Mediolanu, a następnie przez południową Francję do Paryża. Czułem się szczęśliwy, że dane mi było zobaczyć to, o czym w warunkach ówczesnego życia studenckiego w Polsce nawet marzyć nie mogłem. Wenecję i Paryż wydeptałem wzdłuż i wszerz, może nawet zbyt dokładnie, gdyż nigdy potem nie wracałem do niektórych muzeów czy zabytków, które wydawało mi się, że znam z autopsji z mojej pierwszej podróży. Sorbona paryska wydała mi się centrum świata. Czułem się onieśmielony i nie przygotowany do poziomu tamtejszych studiów. Na dziedzińcu Sorbony wypatrywałem wielkich uczonych, aby choć z daleka obejrzeć sobie człowieka, który dla mnie stanowił tylko symbol tytułów wielkich dzieł naukowych.

Kiedy wróciłem na uniwersytet do Lwowa, miałem pełną świadomość tego, że rok przerwy w regularnych studiach nie przyniósł mi szkody, że przeżycia tej podróży, rzeczy widziano i słyszane oraz pierwsze, nieśmiałe kontakty w gronie międzynarodowej młodzieży studenckiej kompensowały z nadwyżką brak w indeksie nominow i frekwentacji. Profesor Podlacha był innego zdania. Uważał, że krótki pobyt za granicą nie przynosi pożytku, że w moich wizytach w paryskim Luwrze mogłem co najwyżej stwierdzić, czy dany obraz wisi w miejscu podanym w katalogu, i że właściwie lepiej byłbym zrobił pozostając we Lwowie, chodząc na; wykłady i wkuwając książki. Intuicyjnie czułem, że profesor, który był dla mnie wielkim autorytetem naukowym, w tym wypadku nie miał racji. Miałem się zresztą dowiedzieć nieco później, że Podlacha sam nigdy w Paryżu i Wenecji nie był; dopiero w rok czy dwa lata potem wyjechał na dwa lub trzy miesiące do Paryża.

Wydaje mi się, że ta pierwsza podróż dała mi istotnie bardzo wiele i w pewnym sensie odegrała, może nieświadomie — poważną rolę w wypracowaniu mego własnego systemu pedagogicznego, który m.in. zakłada podróże naukowe jako bardzo ważny czynnik w kształceniu młodzieży uniwersyteckiej. Dziś zresztą rzeczy te należą do oczywistych, ale w okresie dwudziestolecia sprawy przedstawiały się inaczej. Należałem potem do tych nielicznych profesorów polskich, którzy starali się studiującej u nich młodzieży umożliwiać krótkie wyjazdy zagraniczne jeszcze w toku studiów uniwersyteckich.

We Lwowie zastałem pewne zmiany w życiu młodzieży uniwersyteckiej. Poczęły jak na drożdżach wyrastać rozmaite korporacje studenckie. Młodzieńcy ci spacerowali butnie grupkami po ulicach, przepasani pod marynarką różnobarwnymi wąskimi wstęgami, i nosili kolorowe czapeczki. Na zabawy i bale przychodzili w swoich „barwach korporacyjnych", wchodząc na salę buńczucznie, w dwuszeregu. Z gronem moich przyjaciół studenckich patrzyliśmy na to z uśmiechem politowania i często drwiliśmy z. tych młodzieniaszków, którzy szukali zresztą zawsze zwady. Dla mnie i moich rówieśników, którzy w dwuszeregu dochodziliśmy przed kilku łaty z karabinami do linii bojowej, ta maskarada balowa była politowania godnym widowiskiem. Nie uprzytamnialiśmy sobie wówczas, że te obce tradycjom polskiego uniwersytetu, z Niemiec przeniesione zwyczaje potrafią w niedalekiej przyszłości wyrządzić wiele szkody społeczności studenckiej. Młodzież korporacyjna była zorientowana wyraźnie ,,na prawo", myśmy zaś, ponieważ wówczas rządy w Polsce sprawowała prawica, należeli do zdecydowanej opozycji i zorientowani byliśmy — z olbrzymią większością ówczesnej młodzieży studenckiej we Lwowie — w kierunku lewicy. Obce nam były wszelkie uprzedzenia rasowe czy wyznaniowe i nasi wychowawcy pogłębiali u nas raczej liberalny światopogląd. Niektórzy z nich, jak np. prof. Podlacha, wyraźnie nie lubili endeków.

Tymczasem jednak tok moich studiów na Uniwersytecie Lwowskim uległ poważnym zakłóceniom. Prof. Bołoz-Antoniewicz, który uważał mnie za swego ucznia, starał się, jak to było u niego w zwyczaju, zaopiekować się moim losem i moją sytuacją życiową. Uważał, że nadaję się do tego. aby jeszcze przed dyplomem objąć stanowisko asystenta czy pomocnika asystenta w którymś z muzeów lwowskich. Chciał mnie uplasować najpierw w Galerii Malarstwa. Nie zdradzałem do tego stanowiska zbyt wielkiego zapału. Ostatecznie skończyło się na tym, że zostałem sekretarzem konserwatora zabytków województwa lwowskiego, dra Józefa Piotrowskiego. Był to człowiek bardzo zacny i doskonały fachowiec, ale na administracji znał się niewiele i nie znosił papierkowej roboty. Sam stale przebywał w podróżach służbowych w terenie, doglądając prac nad konserwacją zabytków, i na mnie spychał całą-robotę papierkową, polecając załatwianie pod jego nieobecność wszystkich spraw bieżących. Dyrektywy, jakie otrzymywałem, od niego, były bardzo ogólne, przykazywał mi tylko, aby „sprawy" wpływające były niezwłocznie załatwiane, aby nie doprowadzać do zaległości. Urząd Wojewódzki we Lwowie był wówczas na wskroś przesiąknięty tradycją Cesarsko-Królewskiego Namiestnictwa Galicji i Lodomerii. Wszyscy starsi urzędnicy byli wychowankami austriackiej rutyny biurokratycznej i posiadali bezwzględny kult dla powagi sprawowanego przez siebie urzędu. Urząd konserwatora był tworem nowym. Konserwator więc nie posiadał swego gabinetu, w którym mieściły się tradycyjne referaty i kancelarie, ale urzędował po prostu w dawnej sali posiedzeń Namiestnictwa, przylegającej bezpośrednio do sekretariatu namiestnika, ówczesnego wojewody, i sal recepcyjnych tego urzędu. Do tej części gmachu prowadziły oddzielne schody, wyłożone czerwonym chodnikiem. Urząd rozpoczynał pracę o ósmej rano, ale tzw. urzędnicy prezydialni, pracujący właśnie w tej części gmachu, przychodzili do biura o godzinie dziesiątej. Sądziłem, że i mnie dotyczą te przywileje i prawo chodzenia po schodach wysłanych czerwonym chodnikiem. Po kilku dniach zgorszony woźny, pamiętający czasy Romana Potockiego, zwrócił mi uwagę, że powinienem używać schodów z drugiej strony bramy wjazdowej i do mego miejsca pracy przechodzić od strony innych biur. Do tego zarządzenia zastosowałem się pokornie, ale przywileju przychodzenia na godzinę dziesiątą nie dałem sobie wydrzeć.

Moja praca kilkumiesięczna zakończyła się małym skandalem. Chcąc zastosować się ściśle do instrukcji dra Piotrowskiego, podpisywałem czystopisy z formułą „za wojewodę". Nie miałem pojęcia o tym, że „za wojewodę" ma prawo podpisywać wyłącznie jeden z czterech szefów sekcji województwa, którymi byli poważni hofraci, oraz — wyjątkowo — konserwator wojewódzki. Kiedyś pod nieobecność dra Piotrowskiego zostałem wezwany przed oblicze jednego z groźnych hofratów, późniejszego wojewody katowickiego, pana Schultissa. Gdy wszedłem do gabinetu, spojrzał na mnie groźnie i nie wstając od biurka podał mi pismo z moim podpisem „za wojewodę", które odesłał jeden ze starostów powiatowych, świadom popełnionej tu gafy. Kiedy trzymając ten dokument w ręku, nie wiedziałem dobrze, co mam z nim zrobić, mój groźny interlokutor powiedział: „Jak pan śmiał coś podobnego zrobić i podpisać urzędowe pismo za wojewodę." Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, o co tu chodzi, i nie chcąc dezawuować mojego bezpośredniego przełożonego, odpowiedziałem, że działałem w najlepszej wierze, chodziło mi bowiem o szybkie załatwienie sprawy, że nie jedno, ale szereg takich pism podpisałem, aby nie stwarzać zaległości w korespondencji urzędowej. Radca Schultiss przyjrzał mi się badawczo i dopiero teraz poprosił, abym usiadł. Zapytał mnie, jak długo pracuję i czy mam ukończone studia. Powiedziałem, że jestem studentem, pracuję trzy miesiące i dotychczas nie otrzymałem grosza wynagrodzenia, ponieważ formalistyka biurowa nie potrafiła dotąd wciągnąć mnie na listę płacy. Schultiss rozpogodził się zupełnie, wezwał natychmiast jednego z podległych mu naczelników wydziału, polecił niezwłocznie załatwić zaległe uposażenie i z uśmiechem wyjaśnił mi, że jeśli chcę pod nieobecność mojego szefa wysyłać pisma, to muszę wyraźnie na koncepcie, to znaczy brudnopisie, zaznaczyć, aby na czystopisie nie pisano „za wojewodę", lecz formułkę „z upoważnienia" albo „na zlecenie" konserwatora zabytków. Pomimo tego dr Piotrowski po swoim powrocie miał grubsze nieprzyjemności z powodu moich podpisów. Bojąc się narazić, zakazał mi wysyłania pod jego nieobecność jakichkolwiek pism. Skorzystał później z okazji, aby mnie zwolnić z pracy. Postąpił na pewno niesłusznie, ale nigdy do niego nie czułem o to żalu i kiedy objąłem potem asystenturę na uniwersytecie, byliśmy znowu w najlepszych stosunkach. Sprawa mojego zwolnienia z pracy przedstawiała się następująco. Za zgodą dra Piotrowskiego wspólnie z moim ówczesnym kolegą uniwersyteckim, dziś profesorem Uniwersytetu Warszawskiego Jerzym Kulczyckim, który wówczas był sekretarzem Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych we Lwowie, urządzaliśmy wystawę malarstwa polskiego w jednym z innych miast wojewódzkich. Dr Józef Piotrowski uważał, że sprawę będzie można załatwić w ciągu czterech dni. Było to niewykonalne i dla otwarcia wystawy i jej ostatecznego urządzenia powinienem był pozostać jeszcze kilka dni dłużej poza Lwowem.

Zatelegrafowałem do mego szefa z prośbą o wyrażenie zgody na trzydniową zwłokę w powrocie. Aby wyraźnie podkreślić, że prośba moja jest związana ściśle z wykonaniem podjętej pracy, uprosiłem miejscowego wojewodę o podpisanie depeszy. Jakież było jogo i moje zdziwienie, gdy na drugi dzień wojewoda otrzymał odpowiedź mniej więcej tej treści, że albo wracam natychmiast, albo rezygnuję z pracy, Nie chcąc zostawić nie wykończonej roboty, która niewątpliwie miała znaczenie poważnej akcji kulturalnej, o d depesz owalem, pomimo zdziwienia przedstawiciela najwyższej władzy państwowej w terenie, że w tych warunkach z pracy rezygnuję- Wspominam ten epizod, który — jak powiadam -— nie wpłynął zupełnie na moje późniejsze stosunki z drem Piotrowskim, po to, aby dać wyraz ówczesnym nastawieniom władz administracji państwowej do problemu upowszechniania kultury w terenie. Kilkumiesięczna praca na stanowisku sekretarza konserwatora zamiast, jak przypuszczalnie zamierzał prof. Bołoz-Antoniewicz, związać mnie z problematyką historii sztuki, przyniosła skutek wprost przeciwny. Do zawodu historyka sztuki zraziłem się. Może pewien wpływ miała na to moja akcja wystawowa w terenie, pokwitowana całkowitym niezrozumieniem ze strony bądź co bądź odpowiedzialnego czynnika nadrzędnego i też historyka sztuki.

Opuściłem się w tym czasie w wykładach i sam dobrze nie wiedziałem, jak pokierować dalszymi moimi studiami. Prof. Jan Bołoz-Antoniewicz zmarł niedługo potem, a prof. Władysław Podlacha, który od początku krzywo patrzył na moje wojewódzkie sekretarzowanie, nie zdradzał chęci zainteresowania się moją osobą. Rozwiązanie przyszło dość nieoczekiwanie i z najmniej spodziewanej strony. W ciągu studiów uczęszczałem od czasu do czasu na wykłady archeologii klasycznej u prof. Edmunda Bulandy. Jego wykłady nie podobały mi się, może z powodu zbytniej afektacji, jaką profesor stosował przy interpretacji sztuki starożytne]. Rezultat był taki, że zamiast zjednywać słuchaczy dla Właściwej oceny i umiłowania antyku, pozostawiał ich raczej obojętnymi, niezdolnymi do właściwego zrozumienia istoty sztuki starożytnej. Na wykładach Bulandy spotykałem czasem Jana Parandowskiego, na którego patrzyliśmy wszyscy z nieukrywaną zazdrością, jako na autora Antinousa w aksamitnym berecie. Parandowski był wówczas studentem archeologii i filologii klasycznej. Niewątpliwie swoje studia nad antykiem traktował on bardzo poważnie. Widywaliśmy się później na posiedzeniach Towarzystwa Filologicznego. W rozmowach przy czarnej kawie był zawsze czarującym causerem, a kiedy dowiedział się, że zdecydowałem ostatecznie poświęcić się studiom nad kulturą starożytną, udzielił mi bardzo cennych informacji dotyczących personalnych możliwości zdobycia potrzebnej wiedzy na Uniwersytecie Lwowskim. W ocenie naszych profesorów był ostry i sarkastyczny, ale sprawiedliwy i widział rzeczy jasno i wyraźnie, tak jak w istocie się przedstawiały.

Pod koniec czerwca 1924 r., a był to już formalnie piąty rok moich studiów, przerwanych naprzód służbą wojskową, następnie pobytem za granicą, przyszedłem któregoś popołudnia do seminarium archeologii klasycznej, aby za pośrednictwem asystentki, zawsze uprzejmej i przemiłej dr Janiny Oroszówny, dziś docenta i wykładowcy Uniwersytetu Wrocławskiego, zdobyć nomen profesora na wpisanych do indeksu jego wykładach, na które praktycznie nie uczęszczałem. Jakżeż byłem zaskoczony, gdy dr Oroszówna po kilkuminutowej rozmowie zaproponowała mi całkiem poważnie, abym objął asystenturę w zakładzie archeologii klasycznej. Na moje zastrzeżenia, że nic się nie znam na archeologii, dr Oroszówna starała się mnie przekonać, że tak źle znów nie jest, a poza tym, że braki będę mógł szybko nadrobić, jeśli tylko zdecydowałbym się poważnie zabrać do studiów w tym kierunku. Dr Oroszównę znalem od kilku lat, była moją koleżanką z seminariów Boloz-Antoniewicza i Podlachy, u którego zdawała na rygorosum doktorskim jako przedmiot poboczny historię sztuki. Jej zdaniem i tak musiałbym, robiąc doktorat na przykład u prof. Podlachy, zdawać archeologię jako przedmiot poboczny, chodziłoby więc tylko o pewne virement w natężeniu studiów. Kiedy zaś powiedziałem, ze nie jestem zupełnie pewny, czy będę w ogóle robił doktorat z historii sztuki, odpowiedziała mi na to, że jej zdaniem świetnie się składa, gdyż w takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, abym robił doktorat z archeologii klasycznej. Wysunąłem inne obiekcje. Moim zdaniem na stanowisko asystenta y tym zakładzie nadawał się znacznie lepiej mój kolega Jerzy Kulczycki, który był ode mnie bardziej zaawansowany w archeologii. Panna Oroszówna odpowiedziała mi, że mogę z nim pomówić i sam się przekonam, że Kulczycki nie zrezygnuje ze stanowiska sekretarza Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, które bardziej odpowiada jego zamiłowaniem i temperamentowi aniżeli asystentura uniwersytecka. Ostatecznie stanęło na tym, ze na drugi dzień po południu miałem przyjść po indeks i pomówić z nią o tych sprawach raz jeszcze. Wyszedłem z uniwersytetu, który wówczas mieścił się jeszcze w starym gmachu, przy ul. św. Mikołaja, trochę odurzony. Niespodziewana propozycja była bardzo ponętna. Stanowisko asystenta uniwersytetu wydawało mi się szczytem marzeń i do dziś sądzę, że powinno ono być szczytem marzeń każdego studenta. Tego wieczoru lub na drugi dzień rano widziałem się z Kulczyckim. Rozwiał on resztki moich wątpliwości. Sam naturalnie na to stanowisko nie reflektował, ale namawiał mnie gorąco, abym się zdecydował, uważając, że ja się do tego nadaję i że potrafię sprostać zadaniu. Poszedłem więc po południu do dr Oroszówny po indeks i by zasięgnąć dalszych informacji o możliwościach ubiegania się o stanowisko asystenta. Panna Oroszówna po przywitaniu powiedziała mi po prostu, że profesor na mnie czeka w swoim gabinecie i że indeks odbiorę wprost od niego. Tak więc doszło do mojej pierwszej rozmowy z Edmundem Bulandą, która miała zadecydować nie tylko o mojej przyszłości, ale i o przyszłości moich późniejszych uczniów i o obecnym rozwoju polskiej archeologii śródziemnomorskiej.

Edmund Bulanda był dziwnym człowiekiem. Potrafił być czarujący, a czasem wręcz odpychający. Bardzo niskiego wzrostu, szczupły, miał piękny, niski głos, który nie odpowiadał jego fizycznej staturze. Posiadał niewątpliwie wiedzę, której nie umiał jednak sprzedawać w sposób atrakcyjny i metodyczny. Temperament niezwykle aktywny, o niepospolitych zdolnościach organizacyjnych, kazał wyżywać mu się więcej w pracach ogólnouniwersyteckich niż w badaniach naukowych. Ówczesny Uniwersytet Lwowski, którego później był rektorem, zawdzięczał mu bardzo wiele. Znal się doskonale na budżecie i na tzw. inwestycjach. Przez szereg lat jako przewodniczący senackiej komisji budżetowej i budowlanej praktycznie decydował o całej gospodarce uniwersytetu. Prace te pochłaniały go bez reszty, z niewątpliwą szkodą dla atmosfery naukowej kierowanego przez niego zakładu. Wydaje mi się jednak, że Bulanda nie wierzył w gruncie rzeczy w możliwości rozwoju polskiej archeologii klasycznej i dlatego swoje zdolności i umiejętności oddawał na usługi ogólnej organizacji studiów uniwersyteckich, a przede wszystkim umiłowanego przez niego Uniwersytetu Lwowskiego. Sam był wychowankiem Uniwersytetu Jagiellońskiego, uczniem wybitnego uczonego Piotra Bieńkowskiego. Później jako stypendysta studiował w Wiedniu, rok był w Austriackim Instytucie Archeologicznym w Atenach i dłuższy czas w Rzymie. Miał więc za sobą dobrą szkołę i doskonale wiedział, co to jest archeologia. To było bardzo ważne, szczególnie jeśli chodzi o mój stosunek do niego.

Bulanda naszą pierwszą rozmowę poprowadził w ten sposób, że właściwie on sam mówił, a ja co najwyżej od czasu do czasu mogłem dorzucić jakieś słowo. Powiedział mi, że zebrał o mnie dostateczne informacje, że uważają mnie w uniwersytecie za Schongeista, ale człowieka bez zdecydowanego kierunku, stąd czasem na pozór leniwego. Na biurku miał dwa duże tomy: Baumgartena, Wagnera i Polanda Die griechische Kultur und die hellenistisch-romische Kultur. Powiedział mi, że przez lipiec i sierpień mam te dwa tomy dokładnie przestudiować, zgłosić się do niego pierwszego września na prywatne colloquium i do pracy na stanowisko młodszego asystenta. Następnie oświadczył, ze w ciągu dwóch lat muszę przygotować pracę doktorską i zdać rygorosa tak, abym pod koniec 1926 r. najpóźniej miał u niego doktorat. Powiedział mi też, co będę robił dalej: że muszę wyjechać za granicę na studia uzupełniające, że on pomoże mi w uzyskaniu stypendium, że jego zdaniem powinienem rozpocząć od Berlina, że pobyt co najmniej dwuletni w Grecji i we Włoszech uważa za niezbędny warunek przygotowania się do naprawdę samodzielnej pracy, że następnie będzie mnie habilitować na docenta i że pewnie później zostanę profesorem. Ta niezwykła rozmowa, w której treść nie uwierzyłbym, gdyby mi ktoś inny o niej opowiadał i gdybym sam nie był jej uczestnikiem, trwała nie dłużej niż pół godziny. Wyszedłem z gabinetu, trzymając pod pachą dwa tomy zadanej mi wakacyjnej lektury, oszołomiony, trochę wystraszony, ale i bardzo szczęśliwy. Spotkałem po raz pierwszy człowieka, który wytyczył mi tak wyraźnie cel w życiu, który potrafił od razu wzbudzić we mnie zaufanie do wszystkiego, co mówił. Rzecz ciekawa, że właśnie ten profesor, na którego patrzyłem zawsze krytycznie, który ani w części nie wzbudzał we "mnie takiego zapału jak Kazimierz Twardowski czy Bołoz-Antoniewicz, że właśnie ten człowiek stał się moim pierwszym mistrzom i może właśnie dzięki jego niedomaganiem w badaniach naukowych mogłem wyostrzyć swój autokrytycyzm, gdyż od samego początku naszej współpracy starałem się ustawiać swoją osobowość badacza i pedagoga tak, aby w miarę możności nie popełniać tych błędów, które rzucały mi się w oczy u niego.

Tak więc zostałem archeologiem. Okres wakacyjny 1924 r. spędziłem na bardzo intensywnej pracy. Przestudiowałem znacznie więcej niż to, co mi zalecił prof. Bulanda. Moi najbliżsi ze zdumieniem patrzyli na zmianę w moim postępowaniu i z początku trochę z niedowierzaniem przyglądali się mojej pilności. Kiedy pierwszego września zgłosiłem się do profesora, ten odbył ze mną dłuższą rozmowę, ale zapowiedziane colloquium, sprawdzające moją świeżo zdobytą wiedzę, nie doszło nigdy do skutku. Objąłem natychmiast pracę w zakładzie- Pierwszym moim zadaniem było przeprowadzenie tzw. scontrum, tj. kontroli biblioteki, która w lwowskim zakładzie archeologii klasycznej liczyła dobrych kilka tysięcy tomów, i uzupełnienie katalogu kartkowego. Nigdy później nie zdobyłem tylu wiadomości bibliograficznych, ile właśnie podczas tego scontrum, kiedy każdą książkę brałem do ręki, przeglądałem i wertowałem przede wszystkim materiał ilustracyjny. To samo dotyczyło poszczególnych tomów periodyków. Zakład mieścił się nadal w starym gmachu uniwersyteckim, ale po roku przenieśliśmy się do nowego budynku, tzw. posejmowego. Biblioteka była niezła; brakujące mi do pracy książki zamawiałem bez wielkich trudności bądź przez bibliotekę uniwersytecką, bądź zakupywałem wprost przez księgarnie do zakładu. Otrzymałem temat pracy doktorskiej taki, którego bym nigdy nie dał później żadnemu z moich uczniów, ale może właśnie dlatego, że sam parałem się z niedobrym i źle ustawionym tematem, nauczyłem się na tematy prac dyplomowych wybierać zagadnienia istotne, które dawały szansę opracowania w warunkach określonych pomocy naukowych i których przydatność dla postępu wiedzy była niesporna. Mój dotychczasowy tryb studenckiego życia uległ radykalnej zmianie. Przychodziłem do zakładu wcześnie rano, wychodziłem na południowy posiłek najwyżej na godzinę lub dwie, wracałem, po południu i siedziałem do późnej nocy. Prof. Ryszard Ganszyniec, wybitny filolog i historyk kultury antycznej, z którym, zbliżyłem się wówczas przy pracach redakcyjnych jego pierwszych serii publikacji „Kwartalnika Klasycznego", zwykł był mawiać z uśmiechem, że nocuję w uniwersytecie. W mojej pracowni można mnie było zastać istotnie o każdej porze, a wychodząc na poszczególne wykłady czy seminaria przypinałem na drzwiach karteczkę z oznaczeniem miejsca wykładu, na który się udaję, i dokładnej pory mego powrotu. Nic też dziwnego, że mój gabinet pracy wkrótce stal się miejscem spotkań wielu kolegów i wykładowców pokrewnych archeologii dziedzin wiedzy: historii starożytnej, historii sztuki i filologii klasycznej. W pewne oznaczone dni większość moich gości stanowili miłośnicy i znawcy kultury starożytnej. Rzecz ciekawa, że ci ludzie, z którymi dotychczas utrzymywałem jakoś z trudem bardzo odległe kontakty, z chwilą gdy zostałem asystentem archeologii klasycznej, automatycznie niejako uznali mój autorytet fachowy. A przecież prawdę mówiąc, dopiero zaczynałem poznawać tę dziedzinę wiedzy i byłem wówczas znacznie lepiej niż w „swoim zawodzie" zorientowany w problemach historii sztuki, historii literatury i filozofii. Starszy już wówczas pan, prof. Szczepański, który wykładał w szkołach średnich, autor bardzo cennego podręcznika Kultura klasyczna w zarysie (Lwów—Warszawa—Kraków 1927), przesiadywał u mnie godzinami, radząc się w poszczególnych zagadnieniach, które w przygotowywanym nowym wydaniu swego podręcznika pragnął rozszerzyć lub uaktualnić. Musiałem w skrytości przed nim sumiennie przygotowywać się do tych konferencji, aby istotnie przedstawić memu rozmówcy aktualny stan badań archeologicznych, dotyczący np, teatru starożytnego czy innych realiów. Wybitny pedagog filolog prof. Marian Golias, dziś profesor Uniwersytetu Łódzkiego, należał też do moich częstych gości. Pomagałem mu wówczas w dobraniu materiału ilustracyjnego do jego nowego, świetnego podręcznika do nauki języka greckiego w szkołach średnich, podręcznika, który doczekał się do chwili obecnej kilkunastu wydań. Dla prof. Ganszyńca pisałem szereg recenzji z najnowszej literatury archeologicznej i przychodził on do mnie omawiać szczegółowo układ każdego zeszytu nowo założonego „Kwartalnika Klasycznego". Ryszard Ganszyniec — niepospolity erudyta, człowiek fenomenalnej pamięci, darzył mnie bezwzględnym zaufaniem, jeśli chodziło o sprawy archeologii, natomiast nie dał się przekonać moim uwagom o niesłuszności wprowadzania pisowni spolszczonych wyrazów greckich w formie zhellenizowanej, całkowicie obcej naszemu językowi. Nie pomagały tu argumenty, że przecież Słowacki pisał już „na miarę Fidiasza", a nie Pheidiasa, że Ateny stanowią całkowicie przyswojoną językowi polskiemu nazwę geograficzną, nie wymagającą pisania przez „th", itd. Ganszyniec z uporem godnym lepszej sprawy wprowadzał do języka polskiego te, moim zdaniem, dziwolągi onomastyczne, które i dzisiaj niestety pokutują w pewnych wydawnictwach. Ale można mu było darować wszystko, uwzględniając ten fakt, że był on pierwszym prawdziwym polskim uczonym klasykiem, który oddał całe swe siły i energię sprawie szerokiego upowszechnienia wiedzy. Chodził zawsze w wytartym ubraniu i brudnej koszuli, żadnej wagi nie przywiązując do swego wyglądu zewnętrznego. Jeśli nie mógł wpaść do mnie, przesyłał karteczki pisane charakterystycznym drobnym pismem, zielonym atramentem. Gdy wyjechał na lato do Francji, nieomal co dzień otrzymywałem od niego kartki lub zwroty korekt. Pracowałem z nim, rzecz zrozumiała, całkowicie honorowo, nie otrzymując żadnego — jak to wówczas było w zwyczaju — wynagrodzenia za tego rodzaju pracę. Latynista Jerzy Kowalski i historyk starożytny Konstanty Chyliński też zachodzili częściej do mego gabinetu niż ja do ich pokoi profesorskich. Konstanty Chyliński, wychowanek Uniwersytetu Petersburskiego, odbijał wyraźnie od grona lwowskich profesorów, wykształconych przede wszystkim w uniwersytetach austriackich i niemieckich. Nie miał on tytułu doktora, a posiadany przez niego stopień kandydata nauk nie wzbudzał w gronie studentów, nie zorientowanych w tytułach naukowych uniwersytetów rosyjskich, należytego szacunku. Do tego błędy językowe i rusycyzmy, jakie cechowały jego wykłady, nie przysparzały mu powagi, pomimo jego bardzo godnej zewnętrznej aparycji. Chyliński w istocie czuł się dość obco w naszym gronie i nie potrafił wychować sobie uczniów. Czasem mój gabinet pracy zaszczycał nawet sam senior lwowskiej klasyki Stanisław Witkowski, późniejszy rektor uniwersytetu.

Niekiedy też wpadał do mnie na chwilę młody profesor prehistorii Leon Kozłowski. Wypalał zawsze masę papierosów w cygarniczce, głośno śmiał się i pełen był pomysłów naukowych. Coraz przynosił mi odbitkę jakiejś swojej nowej rozprawy, pisał bowiem wówczas i drukował bardzo wiele. Był niewątpliwie dobrym fachowcem, inni profesorowie oceniali wysoko jego zdolności. Nigdy jednak nikomu wówczas nie mogło nawet przyjść na myśl, że roześmiany Leonek, z którym łatwo było zaprzyjaźnić się, zostanie za kilka lat ministrem, a potem premierem rządu odpowiedzialnym za Berezę Kartuską. Rzecz ciekawa, jak szybko zdołałem się pozbyć uczucia onieśmielenia w stosunku do tych ludzi, przed których obliczem jako student czułem się zawsze niepewnie. Teraz siedząc przy moim biurku asystenckim rozmawiali ze mną i dyskutowali jak z młodszym kolegą, ba, często przychodzili zasięgnąć mojej rady. Musiałem częstokroć porządnie się namozolić, aby nie zdradzić się z nieuctwem. Dla nich fakt, że jestem asystentem uniwersytetu, zakładał niejako moją kompetencję w zakresie archeologii klasycznej. Pracowałem. więc niezmiernie intensywnie, aby nadrobić wszelkie braki w moim fachowym wykształceniu. Zbierałem równocześnie materiał do pracy doktorskiej i rozpocząłem już pierwsze zajęcia dydaktyczne ze studentami, sam jeszcze nie posiadając dyplomu. Zaczęło się od poprawienia dla oceny .profesora piśmiennych wypracowań colloquialnych, ale bardzo szybko rozpocząłem prowadzić zajęcia bardziej odpowiedzialne, jak konsultacje ze studentami w zakresie ich prac na ćwiczeniach i prac seminaryjnych oraz niedługo potem dwugodzinne cotygodniowe ćwiczenia. Zbierała się wówczas spora gromadka młodzieży, która studiując historię sztuki i archeologię klasyczną, potrafiła wytworzyć poważną atmosferę wśród studentów skupionych wokół tych kierunków. Obok wspomnianych już poprzednio Ksawerego Piwockiego, Jerzego Guttiera i Jerzego Kulczyckiego wymienić wypada Jarosława Konstantynowicza, Ludwika Hausknechta, Jerzego Starczuka i stawiającego wówczas pierwsze kroki na uniwersytecie Kazimierza Majewskiego, dziś profesora Uniwersytetu Warszawskiego. Wszyscy byli żądni wiedzy, wiele czytali. Każda nowa publikacja, zakupiona przez jedną z bibliotek pokrewnych zakładów, była skrupulatnie czytana, referowana, dyskutowana. Wszystko to odbywało się niekoniecznie w ramach istniejącego koła naukowego, ale samorzutnie, dorywczo, w którymś z pokojów asystenckich lub na przechadzkach. Jarosław Konstantynowicz był wówczas zapalonym freudystą i starał się każdy fenomen sztuki tłumaczyć założeniami psychoanalizy. Ja sam nie oparłem się wpływowi tej metody i w jednej z moich wczesnych prac naukowych usiłowałem wyjaśnić pewne elementy stylu Fidiasza i Polikleta metodą psychoanalizy. Pomijając jednak szczegóły, chciałbym zwrócić uwagę na dominujący wówczas w kręgu młodzieży studenckiej zapal do nauki i poważny stosunek do studiów, który nie wyrażał się wyłącznie chęcią zdobycia odpowiednich stopni przy egzaminach, ale przede wszystkim dążeniem do bezinteresownego przyswojenia sobie materiałów i rozszerzenia swoich horyzontów poznawczych. Jak wszyscy młodzi, tak i my mieliśmy bardzo ambitne plany w zakresie nowych opracowań naukowych, stosowania bardziej postępowych metod badawczych, chcieliśmy — słowem — „poprawić" naszych mistrzów.

Ponieważ jako jedyny z tego grona prowadziłem już zajęcia dydaktyczne z młodymi studentami, pierwsze próby naszych zamierzeń koncentrowały się na moich ćwiczeniach w postaci referatów opracowywanych przez kolegów, takich jak Konstantynowicz, Piwocki czy Guttier, w których usiłowali oni nowe podówczas metody badań historii sztuki najnowszej - ekspresjonizm — przenosić na analizę zabytków sztuki starożytnej. To nowatorstwo, nie zawsze może 'szczęśliwe w swoich wynikach, było jednak wymownym wyrazem żywotności i dynamiki starszej młodzieży studenckiej tego środowiska. Pamiętać należy przy tym, że wówczas, w przeciwieństwie do czasów obecnych — środki i możliwości wymiany naukowej w skali międzynarodowej były praktycznie minimalne. Z okresu moich studiów przypominam sobie tylko jedną w naszym zakładzie wizytę uczonego z zagranicy: był nim prof. Bogajewski, archeolog z Leningradu. Jakżeż inaczej sprawy stoją dzisiaj, kiedy moi studenci rokrocznie mogą uczestniczyć w seminariach i wykładach szeregu najwybitniejszych uczonych zagranicznych, którzy nas odwiedzają w Warszawie. Dziś mój student z pierwszego roku ma możność usłyszeć wykłady profesora z paryskiej Sorbony, z Oksfordu lub z Moskwy, nawiązać kontakt osobisty z dyrektorem jednego z instytutów archeologicznych działających w Grecji lub na Bliskim Wschodzie, a wymienne stypendia umożliwiają starszym studentom odbywanie praktyk na uniwersytetach lub w instytutach naukowych za granicą. Nawet wymiana osobowa między uniwersytetami polskimi przedstawiała się wówczas nadzwyczaj skromnie. Pamiętam, że kiedyś odwiedził mnie młody podówczas profesor archeologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego Włodzimierz Antoniewicz. Był on pierwszym zwiastunem mojej przyszłej pracy na Uniwersytecie Warszawskim. Nie miałem jeszcze wówczas zdanych rygorosów, ale Włodzimierz Antoniewicz nie zawahał się, już wtedy zupełnie serio kreślił przede mną obraz moich przyszłych obowiązków profesorskich na Uniwersytecie Warszawskim.

Tymczasem materiały, które zbierałem do pracy doktorskiej, urosły do kilku poważnych teczek i trzeba było pomyśleć już o ostatecznej redakcji dysertacji. W porozumieniu z prof. Bulandą zdecydowałem się temat nieco zacieśnić i z początku roku 1926 byłem właściwie już gotów z moją rozprawą doktorską. Należało przygotować się do ostatecznych egzaminów. Dziekanem Wydziału Humanistycznego był wówczas światowej sławy antropolog Jan Czekanowski. Nie miałem możliwości poprzednio zetknąć się z nim osobiście, jakkolwiek zaprzyjaźnił się on już wówczas z moim przyjacielem Jerzym Kuryłowiczem, który doktorat złożył wcześniej i wyjechał na studia do Paryża.

Czekanowski przewodniczył na obu moich egzaminach doktorskich. Główne rygorosum — dwugodzinne — zdawałem u prof. Bulandy, Podlachy i Chylińskiego, małe rygorosum — jednogodzinne — z filozofii, u Twardowskiego i Wartenberga. W czasie odbywania głównego rygorosum spotkała mnie miła niespodzianka, o której dowiedziałem się dopiero po zakończeniu egzaminu. Dziekan Czekanowski po kilkunastu minutach przysłuchiwania się pytaniom i odpowiedziom podszedł do wielkiej księgi protokołów, rozłożonej na wysokim pulpicie w jego gabinecie, i coś w niej zapisał. Okazało się potem, że przesądził z góry wynik rygorosum jako celujący, gdyż taki stopień wówczas obowiązywał w kategoriach egzaminacyjnych. Gratulując mi później wyniku Czekanowski zatrzymał mnie u siebie i powiedział, że poczyni starania, abym zaraz po doktoracie otrzymał stypendium na studia za granicą. Istotnie dzięki jego staraniom stypendium ówczesnego Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego otrzymałem i już w kilka miesięcy później wyjechałem za granicę. Jeszcze bodajże przed uroczystą promocją, zgodnie z panującym w lwowskim środowisku naukowym zwyczajem, dostąpiłem zaszczytu przedstawienia osobiście na posiedzeniu Lwowskiego Towarzystwa Naukowego fragmentu mojej doktorskiej dysertacji. Posiedzeniu sekcji przewodniczył Leon Piniński, profesor wydziału prawa, znawca sztuki, były austriacki namiestnik Galicji, jeden z bohaterów głośnych Pamiętników Kazimierza Chłędowskiego. Wybrałem do referowania ustęp, który wówczas wydawał mi się najciekawszy, najbardziej oryginalny. Doszukiwałem się tam w niektórych aspektach rzeźby greckiej pierwszej połowy V w. p.n.e. przejawów „kubizmu", ten z kolei prowadzić miał do ,,ekspresjonizmu" w rzeźbie doryckiej u końca owego wieku klasycznej twórczości. Piniński był zupełnie zaskoczony, w dyskusji ostro mnie skrytykował, pomimo wypowiedzi prof. Podlachy, który przyszedł mi w sukurs. Przemówienia innych profesorów nie wniosły niczego nowego. Moi koledzy, którym pozwolono milcząco przysłuchiwać się temu zebraniu, gratulowali mi gorąco, uważając, ze śmiało i skutecznie walczyłem z przestarzałymi, konserwatywnymi i „nienaukowymi" poglądami Pinińskiego, że odniosłem zwycięstwo. W kilka lat później, kiedy sam już zdobyłem odpowiedni zasób wiedzy, przekonałem się, że naturalnie nie ja, lecz ośmieszony przez nas Leon Piniński miał rację.

Tymczasem jednak atmosfera końcowego etapu moich studiów uniwersyteckich uległa pewnemu zamąceniu. W kilka dni po mojej promocji doktorskiej nastąpił majowy zamach stanu w Warszawie. W środowisku lwowskim przeżywaliśmy ten okres szczególnie boleśnie. Obecność na stanowisku dowódcy korpusu we Lwowie gen. Władysława Sikorskiego komplikowała dodatkowo i tak już niejasną sytuację. Umysły były rozgorączkowane, niespokojne. Młodzież postępowa opowiadała się wyraźnie za Piłsudskim. Silne podówczas już grono prawicowej młodzieży, skupionej przede wszystkim w korporacjach, zajmowało stanowisko wręcz przeciwne. Jakkolwiek od czasu kiedy wziąłem się poważnie do nauki, tj. od chwili objęcia stanowiska asystenta, nie prowadziłem prawie zupełnie życia towarzyskiego, to jednak po zdaniu egzaminów doktorskich dla odprężenia nerwów przez kilka tygodni poświęcałem nieco czasu i na te zajęcia. Bawiła wówczas krótko we Lwowie młoda, inteligentna i piękna panna z Poznańskiego, która należała do grona bliskich znajomych mego profesora. Profesor Bulanda uważał, że powinienem teraz zacząć „bywać", jak to się wówczas mówiło.

Zapraszał mnie często do siebie do domu, sam bowiem lubił bardzo życie towarzyskie. Jeden z wieczorów, kiedy decydowały się losy Belwederu, spędzałem u niego na kolacji. Atmosfera była napięta, każdy ź zaproszonych gości przynosił inne wieści. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że z moimi poglądami byłem w tym towarzystwie całkiem odosobniony. Jakkolwiek starałem się unikać wypowiadania swego zdania na ten drażliwy temat, było to praktycznie niemożliwe, gdyż wokół tego właśnie tematu skupiała się rozmowa przez cały wieczór. Młoda i piękna osoba z Poznańskiego nie żywiła złudzeń, jeśli chodziło o moje poglądy, i nie mogła mi tego darować. „Jak pan może coś takiego mówić, w chwili kiedy moi dwaj bracia maszerują w dywizjach poznańskich przeciw Piłsudskiemu!" Nawiasem mówiąc, w niedługi czas potem wyszła ona za mąż za jednego z dostojników sanacyjnych. Na drugi dzień rano spotkałem jedną z asystentek medycyny. Powiedziała mi po prostu: „Lepiej, żeby Polski nie było, niż Polska z Piłsudskim." Te spory i dyskusje toczyły się w każdym gronie, nie wyłączając kół naukowych i stowarzyszeń takich, jak na przykład Stowarzyszenie Asystentów Uniwersytetów Polskich. Do lwowskiego zarządu tego stowarzyszenia należałem już od dłuższego czasu jako delegat asystentów. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z Janem Wasilkowskim, dzisiejszym prezesem Sądu Najwyższego i profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, który na zjazd przyjechał z Warszawy w gronie delegatów Zarządu Głównego. Związek Asystentów znalazł się wówczas w bardzo trudnym położeniu, gdyż układ sił był na ogół równy. Napracowaliśmy się z Janem Wasilkowskim bardzo wiele nad tym, aby rezolucja, która wtedy miała charakter postępowy, mogła uzyskać większość. Wspólnie toczone boje na tym skromnym wycinku areny politycznej zbliżyły nas do siebie. Pomimo że Jan Wasilkowski odnosił się dość sceptycznie do naszych możliwości badawczych w archeologii klasycznej, to jednak przyznawał mi rację, że i w tej dziedzinie wiedzy są nam potrzebni specjaliści przygotowani do poważnej pracy naukowej, tak aby przy bardziej sprzyjających warunkach, jakie kiedyś może zaistnieją, mogli w tej specjalności reprezentować samodzielny dorobek nauki polskiej. Ćwierć wieku później dopiero nasze „nocne rodaków rozmowy" mogły przyoblec się w kształt, realny.

Uzyskanie tytułu doktora archeologii klasycznej nie zamknęło bynajmniej okresu moich studiów uniwersyteckich. Otrzymawszy stypendium wyjechałem do Berlina, który wtedy stanowił najpoważniejszy ośrodek szkoleniowy w dziedzinie archeologu klasycznej. Pomimo tego, że miałem już za sobą kilka drukowanych prac, na które składały się poszczególne rozdziały mojej doktorskiej dysertacji, opublikowane w języku francuskim i niemieckim oraz w „Sprawozdaniach Lwowskiego Towarzystwa Naukowego" z 1926 r., zapisałem się w Berlinie na pierwszy rok studiów jako student zwyczajny. Miałem bowiem pełną świadomość tego, że doktorat lwowski w zakresie archeologii nie stał wówczas na poziomie nauki międzynarodowej, że w wiadomościach posiadałem bardzo poważne braki, które należało jak najspieszniej nadrobić. Rok pobytu w Niemczech, na uniwersytetach w Berlinie, Heidelbergu i w Munster, umożliwił mi w dużej mierze uzupełnienie braków i znaczne pogłębienie problematyki naukowej. Miałem wówczas możność słuchania wykładów i uczestnictwa w seminariach uczonych światowej sławy, tej miary co Gerhart Rodenwaldt, Ulrich Noack, Ulrich Wilcken, Max Dessoir, Ludwig Curtius, Arnold von Salis i wielu innych, oraz zaprzyjaźnienia się z gronem młodszych pracowników naukowych, jak: Karl Lehmann-Hartleben, Valentin Muller, Andreas Rumpt, Otto Brendell, N. Burek, późniejszych najwybitniejszych luminarzy nauki. Na niektóre wykłady trzeba było przychodzić na pół godziny wcześniej, aby zdobyć miejsce siedzące w audytorium. […]


Powrót