|
„Historia miasta Lwowa w zarysie”
Fryderyk Papée (Książnica Polska, Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione, Lwów- Warszawa 1924) Pisownia oryginalna Pielęgnowanie dziejów miejscowych ożywia nietylko przywiązanie do rodzinnego gniazda, ale jest także potężną podnietą dla uczucia miłości ojczyzny. A jeżeli gdziekolwiek powinno się nie zapominać o tej prawdzie, to przedewszystkiem w naszem mieście, w którem jeszcze dotychczas tak silnie daje się odczuć brak tradycji, i w którem dopiero w ostatnich latach poczęto się raźniej krzątać około jej wskrzeszenia. Lwowska Rada miejska, idąc w tym względzie chwalebnym torem przodków, popiera usilnie podjęte w tym kierunku usiłowania. Pragnie owszem, aby znajomość sławnej przeszłości naszego grodu kształciła i zagrzewała nietylko serca małej garstki badaczy, ale jak najszerszych warstw naszego miasta. W tej myśli przyjęła z radością i uchwaliła jednomyślnie (18 września 1890) przedłożony jej przez Sekcję V. wniosek przewodniczącego tej Sekcji prof. Dr. Bronisława Radziszewskiego, aby wydano nakładem miasta treściwy rys historii Lwowa, któryby mógł się znaleźć w ręku każdego oświeconego obywatela naszego grodu, a w szkołach miejskich posłużyć mógł jako podręcznik dla nauczycieli i jako upominek szkolny dla dojrzalszych uczniów. Wybrana na ten cci komisja, w której skład weszli prócz wnioskodawcy jeszcze z grona Rady miejskiej pp. Dr. Antoni Małecki, Ludwik Dziedzicki, Dr. Gustaw Roszkowski i śp. Dr. Aleksander Ogonowski, a z poza grona pp. Władysław Łoziński i Dr. Aleksander Semkowicz, wezwała podpisanego do wypracowania tego rysu historycznego. Autor postawił sobie w przyjętym przez powyższą komisję programie jako zadanie: dać przystępny wykład historii Lwowa na podstawie wydanych dotyczas źródeł i opracowań, z wyłączeniem jednak studjów archiwalnych. Jeżeli mu się powiodło to zadanie wypełnić, to zawdzięcza to w znacznej części cennym wskazówkom wymienionych panów, którym tutaj złożyć najgorętsze podziękowanie uważa sobie za obowiązek. Lwów, 12 stycznia 1894. DR. FRYDERYK PAPÉE. Może niejedna z moich prac posiada większą naukową wartość od tego skromnego zarysu, ale żadna nie sprawiła mi tyle co on zadowolenia. Kiedy widziałem, że znajduje się on nietylko w ręku masy studentów, ale że odczytuje go także krawiec i stolarz, fryzjer i introligator, nabrałem przekonania, że przyczyniłem się w znacznej mierze do rozbudzenia tego patriotyzmu miejscowego, który w trzechkrotnej ogniowej próbie tak świetne zczasem wydał owoce. To też kiedy się już dawno wyczerpał cały zapas pierwszego wydania, a „Książnica Polska" wystąpiła z propozycją umieszczenia drugiego wydania mojej „Historji miasta Lwowa" wśród swoich cennych wydawnictw, ucieszyłem się szczerze i postanowiłem przeprowadzić rewizję z jak największą starannością. Praca ta przyniosła mi ponowne zadowolenie, gdy mogłem stwierdzić pewną trwałość mojego dzieła i uznać, że w głównych zarysach i zasadniczych poglądach zmiany nie potrzebuje, a tylko pewnego uzupełnienia i udoskonalenia w szczegółach, skutkiem obfitej literatury nowszej. Nie mogłem się jednak podjąć uzupełnienia dziejów lwowskich aż do ostatnich czasów, ponieważ ani nie byłem ich bezpośrednim świadkiem, ani codziennego dostępu do najnowszych aktów nie miałem, gdy obowiązki moje zawodowe przeznaczyły mi miejsce w Krakowie — jakkolwiek sercem całem byłem w tych ciężkich a pełnych chwały chwilach przy mieście, z którego wyszedłem. Podjął się tej zaszczytnej pracy p. Dr. Roman Lutman, gdy równocześnie redakcją i doborem rycin zajął się starannie Dr. Kazimierz Tyszkowski. Historyk miasta Lwowa, zamykając chwilowo księgę tych dziejów, doznaje jednego z najpodnioślejszych wrażeń, jakie daje jego nauka, gdy widzi tę niezrównaną jednolitość rozwoju: od pierwszej, w samem już zaraniu dziejowem, przynależności „do Lachów", przez jagiellońskie zastrzeżenie nierozdzielnej z Koroną polską całości, przez protest przeciw zaborowi austriackiemu, aż do ostatnich chwil, w których Lwów nie literami ale krwią obfitą pisał plebiscyt swojej przynależności! Kraków, 15 czerwca 1922. CZĘŚĆ I - LWÓW ŚREDNIOWIECZNY (1250—1527)
1. KRAJOBRAZ LWOWSKI W przeciwieństwie do krajów zachodniej i południowej Europy, które są górzyste, silnie rozczłonkowane i podległe wpływom oceanicznym — środkowa i wschodnia Europa przedstawia wielki trzon lądowej równiny. W obrębie tego trzonu wyróżnić można, począwszy od prawego dorzecza Odry a kończąc na lewym brzegu Dniepru i Dźwiny, pewną zwartą całość, spojoną ze sobą nawewnątrz ramionami rzek ku Wiśle skierowanych. Całość ta geograficzna to ziemie Rzeczypospolitej Polskiej, według jej dawnych, przedrozbiorowych granic. I pod względem pionowego układu różni się ten kawał trzonu lądowego od reszty, zwłaszcza od rosyjskiej równiny, bo gdy tam jest na środku wzniesienie, z którego na wszystkie strony wody spływają — u nas przeciwnie środek jest najniższy, a po obu brzegach zaznaczają się jakby wypukłe ramki, czyli wały: na północy garb nadbałtycki, na południu nieopodal Karpat szerokie wyże, małopolski i podolski. Gdy środek nizinowy opada nieraz do kilkudziesięciu tylko metrów nad poziom morza, wznoszą się wały brzegowe do 300 metrów, a czasem i wyżej. Otóż na takiej południowej wyżynie, która zaczyna się zaraz na wschód od rzeki Wereszycy, a sięga przez Podole prawie do Czarnego morza, jest nasz Lwów położony. Wyżyna ta w tem miejscu porównaną być może do jakiejś olbrzymich rozmiarów ławicy, jest bowiem przy swej nadzwyczajne) długości zaledwie kilkanaście mil szeroką. W naszych stronach na południu sięga do Dniestru, a na północ koło Żółkwi suchem brzegowiskiem ku nizinie nadbużańskiej opada*). Jakkolwiek Lwów nie leży na najwyższym punkcie tej wyżyny, bo nawet z Wysokiego Zamku widać od wschodu wyższe wzniesienia Woroniaków i Gołogór (470 m), to jednak, wznosząc się do 400 m., ma i tak nasz Wysoki Zamek bardzo wyniosłe położenie, a widok z niego należy do bardzo rozległych. W pogodne dni wrześniowe, kiedy powietrze szczególnie jest przejrzystem, rysują się z Kopca, hen za doliną Dniestru, rąbki Karpat, odległych od nas o mil piętnaście! Kiedy w r. 1886 gorzało miasto Stryj, dostrzec było można z zamkowej góry w nocy lekką jasność od łuny dalekiej; nawet pożar Stanisławowa zabarwił u nas przed laty (1868) brzeg widnokręgu. Najstarsza zaś o Lwowie wzmianka (w kronice wołyńskiej) powiada, że widziano stąd w roku 1259 odblask płonącego Chełma, który jest jeszcze dalej od nas położony niż Stanisławów. Tak szerokim jest widnokrąg Lwowa!
*) Geologja, czyli nauka o ziemi, stwierdza, ze po opadnięciu pierwotnych wód, które w najdawniejszych czasach pokrywały okolice Lwowa, a których śladem są skamieniałe zęby rekinów (ludojadów), muszle i inne szczątki stworzeń morskich, znajdowane w naszych piaskach, nastąpił okres bardzo zimny, czyli t. zw. epoka lodowa. O niej znowu świadczą kości mamuta i innych zwierząt strefy zimnej (wykopywane głównie w pokładach gliny), które oglądać można w Muzeum Dzieduszyckich. Otóż w epoce lodowej, przed tysiącami lat, zesuwały się, zdaniem geologów, z podbiegunowej północy olbrzymie lodniki aż w pobliże naszych okolic — i one to ukształciły owe suche brzegowisko, oznaczające dzisiaj północna granicę podolskiej wyżyny. Za ten widok rozległy przyszło nam brakiem rzeki zapłacić. Wiadomo, że rzeki są największemi w nizinach; w górach i na wyżynach właśnie dopiero powstają. Góry i wyżyny podobne są w tym względzie do dachów, na których się woda nie zbierze, tylko na prawo i lewo w dół ścieka. A tak wierzchami idzie zawsze granica, która rozdziela od siebie wody na jedną i na drugą stronę płynące, t. j. wierzchy tworzą dział wód. Lwów właśnie leży na takim dziale. Dział wodny rozgraniczać może potoki do tej samej rzeki wpadające, albo też wody płynące do różnych rzek, ba nawet do mórz odmiennych. Wtenczas mamy przed sobą dział wód wielki, i na takim wielkim dziale wód, na dziale europejskiego znaczenia, jest nasze miasto położone. Wszystkie wody, które spływają na tę stronę naszej wyżyny, którą przed sobą (ku północy) ze Zamku widzimy, dążą do Bugu, Bugiem do Wisły, a Wisłą do morza Bałtyckiego. Te zaś, które mają swój spadek w stronę przeciwną, w kierunku południowym i zachodnim, te płyną do Dniestru, a z nim do morza Czarnego. Zaraz za dworcem kolejowym powstaje potok biłohorski, którego wodę wraz z innymi staw rudnieński (Strychowalec) przez Starą Rzekę i Wereszycę posyła do Dniestru. Na południe od Lwowa, w Basiówce, powstaje Szczerzyca, a w Kozielnikach, tuż za Zieloną rogatką Żubrza; obie pod Mikołajowem także do Dniestru spływają. I oto jest całe nasze nachylenie czarno-morskie. Należą do niego przestrzenie zamiejskie od rogatki Janowskiej przez Gródecką aż do Zielonej, a w mieście tylko sam dworzec kolei. Zresztą wszystko we Lwowie należy do Wisły. Co prawda niewielki to dopływ, którym zasila królowę rzek naszych okolica lwowska — ta nasza rodzinna Pełtew — ale i jej w opisie krajobrazu lwowskiego pominąć nie można. Jest między Wulecką a Stryjską rogatką, przecięty linją kolei, niewielki lasek dębowy, dawniej piękny, dziś już po większej części wytrzebiony — w tym lasku powstaje Pełtew. Zaledwie jeden kilometr upłynąwszy, stworzyła cały szereg wcale pokaźnych stawów, najprzód Wulecki, potem Sobka, wreszcie Pełczyński i Panieński. Natrafiała bowiem na kilka jarów po drodze, które wprzód musiała wypełnić, zanim się posunęła dalej. Wychodząc ze stawu Panieńskiego, zakreśla Pełtew łuk aż pod ogród Jabłonowskich i dopiero potem skręca do miasta ku Akademickiej ulicy. U stóp ogrodu Jabłonowskich wpada do Pełtwi Żelazna Woda, a przy zbiegu ulicy Fredry z placem Akademickim Pasieka, która od Pohulanki ulicą Kochanowskiego przybywa *) — poczem wzmożona nieco Pełtew płynie dalej przez ulicę Akademicką, plac Marjacki, Wały Hetmańskie i plac Gołuchowskich. Wszystko to jednak odbywa się pod ziemią, ponieważ te nasze potoki są już w mieście zasklepione. Dopiero za ulicą Rzeźną, na t. zw. dawniej Opałkach, Pełtew znowu na jaw wychodzi, a okrążając w pewnej odległości górę zamkową, przecina żółkiewski gościniec — i wprowadza wreszcie mętne swe wody w podmokłą i bagnistą dolinę, która jej własnym jest wytworem. *) Przy ujściu Żelaznej Wody stał przed 30 laty t. zw. „murowany most", a przy ujściu Pasieki most św. Jana (Nepomucena), z którego. figurę postawiono później przed kościołem św. Mikołaja. Górny bieg Pełtwi aż po ujście Pasieki nazywano dawniej Soroką. Kiedy ze szczytów Wysokiego Zamku wzrok nasz pada na rozległą równinę ku północy, wydawać się może, że stoimy na brzegu wyżyny, że tam u stóp góry zamkowej już się rozściela nizina. Tak jednak nie jest; kraniec wyżyny naszej przypada znacznie dalej, aż poza Żółkwią, — a to, co z Zamku widzimy, jest tylko miejscową przerwą. Za tą przerwą następuje znowu wywyższenie, potem znowu przerwa i tak po kilka razy. Kto jechał gościńcem do Żółkwi, ten wie, że ciągle droga to się do góry podnosi, to znowu w dół opada. Owe zagłębienia czyli przerwy w wyżynie utworzyły rzeczki wzdłuż niej płynące, a pierwszą z tych przerw, tę właśnie, którą ze Zamku widzimy, wypłukała Pełtew. Nie jest to zatem nizina, tylko dolina Pełtwi; dolina wznosząca się nad poziom morza 250 metrów, a 150 metrów niżej leżąca od szczytu Kopca. Ale nie na tę tylko jedną dolinę u stoków Zamku ograniczyła się działalność Pełtwi i jej dopływów. Ktokolwiek zna tylko trochę z wycieczek okolicę Lwowa, przypomni sobie zapewne te liczne malownicze wąwozy i jary, które wzdłuż i wszerz przecinają nasze gaiki. Na dnie każdego z nich prawie sączy się jakiś leśny strumyczek. Te strumyczki to właśnie wytworzyły te jary. Na wypłukanie ich składały się setki i znowu setki lat, nieprzeliczone burze i ulewy. Ma swój jar Pełtew, ma Pasieka, mają Żelazna Woda i inne mniejsze dopływy; a gdy się ze sobą połączą te jary, wtedy powstaje jedno większe zagłębienie, które kotliną lwowską się zowie. Lwów cały leży w kotlinie; widać to, idąc z którejkolwiek rogatki, że się zstępuje do dołu. Na jednej tylko rogatce Żółkiewskiej jest przestrzeń równa; lecz to jest właśnie owa przerwa, przez którą Pełtew między zamkową a katowską *) i Kortumową górą z kotła lwowskiego do swojej własnej doliny przechodzi.
*) Na niej od najdawniejszych czasów tracono skazanych na śmierć, stąd nazwa; góra katowska, albo hyclowska, góra stracenia lub góra sprawiedliwości. Dzisiaj pospolicie nazywają ją górą im. Teofila Wiśniowskiego. Okazuje się tedy, że bliższe poznanie choćby najmniejszych strumyków bardzo się znacznie do zrozumienia rodzinnego zakątka przyczynia. Całe urozmaicenie, całą piękność swoją ma okolica lwowska właśnie tym lichym rzeczułkom do zawdzięczenia. Nietylko piękność — owszem pewne nawet widoczne korzyści wypłynęły z tego utworzenia kotliny, którego u nas dokonała Pełtew. Jest w tej kotlinie lwowskiej powietrze zawsze łagodniejsze, niżeli na otwartem miejscu wyżyny — a spostrzeżenia na uniwersytecie wykazują zawsze mniej zimna, mniej gorąca i mniej wiatru, niżeli spostrzeżenia na politechnice. Bardzo dobrze uwydatnia tę różnicę porównanie z Warszawą, z którego wynika, że klimat wyżyny lwowskiej jest ostrzejszym, ale klimat miasta Lwowa jest łagodniejszym od warszawskiego klimatu*). Przed kilku wiekami był u nas według wszelkiego prawdopodobieństwa klimat jeszcze łagodniejszy. Nie inna mogła tego być przyczyna jak tylko większe zalesienie. Las bowiem jak gdyby przerzucone ubranie okrywał boki pagórków, chroniąc od wiatrów, łagodząc w zimie mróz a w lecie upały.
*) Klimat Lwowa należy wogóle do tej samej strefy środkowoeuropejskiej, do której z miast naszych prócz Warszawy także Kraków i Poznań są zaliczone. Jednakże Lwów leży na samych kresach tej strefy, bo już od Tarnopola, a na północy od Wilna, zaczyna się dziedzina wschodnio-europejskiego klimatu, który się większym chłodem a mniejszą ilością opadów odznacza. Jest więc u nas chłodniej a suszej nieco niźli w Krakowie albo w Poznaniu, a mamy więcej ciepła i więcej opadu niż na Podolu i Litwie. Roślinność rozwija się u nas na wiosnę o jakie dwa tygodnie później niż w Krakowie, ale słonecznych dni w roku jest nieco więcej. Największe gorąco, jakie we Lwowie w nowszych czasach zauważono, doszło do + 34,5° C (w lipcu 1867), największe zimno do — 30,5°C (w lutym 1870). Jednakże w ostatnich latach maximum ciepła było przewyższone: 2 sierpnia 1917 + 35,8° C, a 12 sierpnia 1921 + 37° C. Mrozu wiekszego niż w r. 1870 później nie było. Gdyby gorąco i zimno rozdzielić jednostajnie na wszystkie dni roku, to wypadłaby temperatura przeciętna +7,5° C na każdy dzień. Wiatr jest u nas najczęściej zachodni lub południowo-zachodni, rzadko północny lub wschodni. Nie należy sobie jednak wyobrażać, że różnica temperatury była znaczna, sądząc po tej okoliczności, że od stoków góry Piaskowej aż ku Krzywczycom ciągnęły się lwowskie winnice, z których sto beczek lekkiego wina do swoich piwnic staczali mieszczanie. Przy ówczesnych bowiem trudnościach dowozu wszędzie u nas takie wino hodowano, choćby dla celów kościelnych. Jeszcze dzisiaj mieszkaniec Lwowa szczęśliwym nazwać się może, że ma te liczne za miastem laski, gdzie w czasie letnich skwarów swobodnego używa wytchnienia. Jeden z tych lasków nawet tuż do rogatki łyczakowskiej przytyka i aż do samych Winnik bez przerwy się ciągnie, a powstaje w nim zamiejski dopływ Pełtwi: Maruńka. Ale czem jest to wszystko wobec tych borów, które dawnemi laty tu rosły! Za czasów Kazimierza Wielkiego las aż do murów miejskich dochodził, aż do miejsca gdzie dzisiaj Szkarpy i gdzie bernardyńskie budynki. A także i lewy czyli zachodni brzeg Pełtwi, choć już mniej silnym z powodu licznych moczarów, ale równie rozległym, porastał lasem. Tylko na bagnistą dolinę pod Zamkiem, tylko na północ, widok szeroki w dal się otwierał. I było co spojrzeć wówczas na owe lasy. Dzisiaj wysmukły grab przeważa u nas pod Lwowem, a czasem zadowolnić się trzeba tylko brzozą, osiką lub olchą. Dawniej trafiały się znacznie częściej obszerne kępy potężnych dębów, a głównie barwę krajobrazowi nadawał dorodny buk ze swym wesołym jasnozielonym liściem. Za króla Jana III cała góra brzuchowicka szumiała lasem bukowym. Jeszcze zaś dawniej, za ruskich kniaziów, musiało podobnie wyglądać świętojurskie wzgórze, gdyż pierwsza cerkiew tego miejsca z bukowych wybudowaną była kloców. Las jednak nietylko ciepła, lecz także i wilgoci przysparza: jest on jakby naturalnym zbiornikiem wilgoci. W lesistych okolicach więcej jest wód płynących i stojących i częstsze bywają opady. Dziś z małych naszych rzeczułek słońce na otwartych przestrzeniach ostatki wody wysusza. Nie tak im było dawniej, kiedy wśród leśnych cieniów płynęły. Inna wtedy była tych wód natura, inna obfitość. I Pełtew miała swe młode lata, kiedy czystym płynęła strumieniem, a po wezbraniu w bystrym pędzie zrywała mosty i domy, szerokie pokrywając przestrzenie. Kiedy przed 400 przeszło laty nastąpił wylew wód po deszczach, to zdarzyło się i we Lwowie, że od krakowskiej bramy do ulicy św. Stanisława na czółnach trzeba się było dostawać. Wtenczas jeszcze brudna dzisiaj Pasieka na miano „Srebrnego Potoka" zasługiwała. Było też w obrębie dzisiejszego miasta wiele strumyków, z których obecnie i ślad nie pozostał; były stawy później wyschłe lub zasypane, były moczary na miejscu dzisiejszych placów i gmachów. Gdzie plac Marjacki, gdzie teatr nowy i stary, gdzie pojezuicki ogród, tam niegdyś kaczki na bagnach strzelali nasi pradziadowie. Plac Dąbrowskiego był stawem; mnóstwo ich było na Janowskiem i Żółkiewskiem, przy ulicy Kochanowskiego i przy Piekarskiej ulicy a już owa północna dolina u stoków Zamku tak była podmokłą, ze żadne wojsko tam się rozłożyć nie mogło. W tych dawnych lasach lwowskich, osłaniających od zimnych powiewów, zraszanych obficie wilgocią, o ileż roślinność musiała być bardziej powabną i bujną! Zrobiono już w naszych czasach to spostrzeżenie, że roślinna szata zamkowej góry zmieniła się nie do poznania, odkąd to niegdyś, nagie zbiorowisko piasku przekształcone zostało w park wspaniały. Zamiast piaskowych burzanów i ostów, rozpleniły się wszędzie leśne rośliny. Tem większa jest różnica między nowemi a dawnemi czasy; tem bardziej przeważała wówczas leśna roślinność — a także i moczarowa — ponad stepową. Dziś jest to dla nas prawie niespodzianką, kiedy znajdziemy na Czartowskiej Skale białe, strzępiaste gwoździki lub szafirowe goryczki, albo koralowe bzu karpackiego jagody — a znowu wodne lilje na stawach; dawniej tego wszystkiego bywało pod Lwowem dostatkiem. I jeszcze większy dostatek był rozlicznego zwierza. Nietylko lisów, zajęcy i rogaczy mnóstwo, nietylko wilki, niedźwiedzie i dziki, ale prócz tego rzadkie już teraz bobry, i rzadsze jeszcze — dziś nawet w białowieskiej puszczy prawie wytępione — żubry. Ich stada w naszej się Żubrzy poiły, która od tego, jak Bóbrka od bobrów, ma swoje nazwanie. Bywały pod Lwowem jeszcze przed 400 laty łowy na żubra. Władcy Czerwonej Rusi trzymali tu nawet dla pilnowania zwierzyny służbę osobną, tych kozielników i sokolników, od których wsi po dziś dzień noszą nazwiska. Był także w stawach tutejszych ryb rozmaitych dostatek — zwłaszcza szczupaków i karpi — a ze spróchniałych dębów miód się na ziemię przelewał. I prędzej człowiek mógł się w słodyczy utopić, niżby się do dna takiej miodowej krynicy domacał. A ponad barwnym kwiatów kobiercem i pod zielonym z liści namiotem ruchliwe śpiewaków leśnych gromadki; czyżyków, szczygłów, pokrzewek i tych słowików, których się nie mógł dosyć Jagiełło na Rusi nasłuchać.
Kiedy to było, to wszystko? Za królów polskich, za ruskich kniaziów i jeszcze przed nimi — im głębiej w przeszłość tem bardziej pierwotna puszcza, bo słusznie proste przysłowie powiada; „był las nie było nas" i pięknie się pewien starodawny poeta wyraził, że „...dawniej lasy niż miasta nastały, Prędzej Bóg stworzył drzewo niż człowieka"*).
*) Klonowicz: Roxolania czyli poemat o Rusi w tłumaczeniu Syrokomli. Wilno 1851. Str. 27. „W roku 981 po narodzeniu Chrystusa Pana wyprawił się Włodzimierz na Lachów i zajął grody ich: Przemyśl, Czerwień i inne grody, które są aż do tego dnia pod Rusią". Tak napisał w 130 lat po tym wypadku najstarszy kronikarz ruski Kijowjanin Nestor, i dał nam przez to pierwszą historyczną o naszych stronach wiadomość. Dowiadujemy się z niej, że Przemyśl a nawet Czerwień, który aż w chełmskiej ziemi był położony, i inne tutejszych okolic grody należały pierwotnie do Polaków. Wyraźnie to i z innych miejsc Nestora wynika, że granicę między polskim a ruskim szczepem stanowił naówczas Bug. Wszystka ziemia po lewej czyli zachodniej stronie Bugu, a więc także dorzecze Pełtwi, była dziedziną polskiego plemienia w tym czasie, kiedy nad Rusią Włodzimierz a nad Polską Mieszko (Mieczysław), pierwsi chrześcijańscy tych ziem książęta, panowali. Jednakże Nestor w drugiej części swej wiadomości powiada, że grody przez Włodzimierza zajęte zostały już odtąd przy Rusi. I rzeczywiście, jakkolwiek tak dzielni monarchowie polscy jak Bolesław Chrobry i Śmiały, a później Kazimierz Sprawiedliwy i Leszek Biały, odzyskiwali nie tylko te grody lecz zdobywali jeszcze Kijów lub Halicz, to jednak zawsze tylko na krótki czas, a ostatecznie utrzymali się w ich posiadaniu Rusini. Odtąd kresy od strony polskiej posunęły się od Bugu aż po San i po Wisłok, a nasza rodzinna okolica skutkiem zaboru Włodzimierza z polskiej ziemi granicznej stała się ruską graniczną ziemią. Ziemia graniczna dwóch walczących ze sobą szczepów — to znaczy w owych czasach pole ciągłych najazdów, spustoszeń i mordów. Rzecz zrozumiała, że w tych historycznych warunkach nie powstało tu żadne wybitniejsze ognisko osadnictwa. Głębiej na wschodzie urządzali swoje stolice książęta Czerwonej Rusi: najprzód w Trembowli a potem w Haliczu. Gdy Polska podupadła, nawet w Przemyślu powstało udziałowe ruskie księstewko — bo tam jest San — ale o jakiejkolwiek, chociażby mniejszej, osadzie u źródeł Pełtwi nie słychać nic ani za Mieszka i Włodzimierza, ani za czasów Nestora, ani nawet o dalszych lat 130 później. Przesuwają się wojska nad Żubrzą i nad Szczerzycą, pod Dźwinogrodem i Gródkiem — lecz o kotlinie nad Pełtwią milczą kroniki. Jednakże są jeszcze inne źródła, do których możemy się udać wówczas, gdy milczą pisane dzieje. Człowiek żył już na świecie zanim się pisać nauczył, zanim budował domy, nim nawet poznał użytek kruszców. Musiał pierwotnie zadowolnić się jaskinią lub szałasem do mieszkania, skórą zwierzęcą do ubrania, kamiennem narzędziem do łowów i wszelakiego użytku domowego, niezgrabnem w ręku tylko ukleconem a na słońcu osuszonem naczyniem z gliny do zbierania mleka. Kamienne narzędzia i gliniane czerepy przechowane w łonie ziemi — oto jedyna spuścizna wielu minionych pokoleń, z której archeologia umie czytać dzieje żywota przedhistorycznych ludów. Cóż o przeszłości naszej okolicy powiada archeologia? I u nas wykopują się niewątpliwe ślady jakiejś pierwotnej ludności. Okrzeski krzemienne, groty, czasem siekierki z kamienia znachodzono pod Czartowską skałą, na Łyczakowskiej rogatce, na Bajkach i na Janowskiem t. j. na wzgórzach i wyżynach lwowskich. Mnóstwo się także glinianych czerepów wykopuje pierwotnego wyrobu, świadczących o tem, że w naszej okolicy, obfitującej w glinę, już od prawieku musiało istnieć garncarstwo. Ale są to tylko ślady jakichś luźnych koczowisk lub przechodów, które o stałej osadzie jeszcze świadczyć nie mogą. Mogą one z bardzo odległej — jeszcze z przedsłowiańskiej — pochodzić doby*). *) Na Wysokim Zamku i na Cytadelnej górze nie odkopano zabytków przedhistorycznych, a tylko przedmioty z ruskich i z polskich czasów. Ob. o tem zajmującą rozprawę B. Janusza: Z pradziejów ziemi lwowskie}. (Bibijoteka lwowska t. 22—23, r. 1913). Autor słusznie narzeka na nieumiejętne a nawet barbarzyńskie obchodzenie się z zabytkami przedhistorycznymi. Inteligentna publiczność powinna je wziąć w opiekę i donosić o nich władzom lub instytucjom naukowym. A wykopuje się przedmioty z tej epoki w znacznej ilości w innych stronach kraju naszego: najbliżej Lwowa nad Dniestrem i Zbruczem, a z drugiej strony nad Bugiem. Nic dziwnego, bo pierwsze stałe osady budowały się nad wodami, często nawet na wodach (na palach), a większe rzeki były naturalnemi gościńcami w przedhistorycznych czasach. Nasza zaś lwowska okolica nie posiada ani większej rzeki ani jeziora, a zatem nie mogła pociągnąć do siebie ludności w owych zamierzchłych wiekach. Na naszym dziale wód ludność stała później się pojawiła, była ona łącznikiem między ludnością nad Dniestrem i nad Bugiem. Szczególnie wybitne stanowisko zajmował tu Dźwinogród, położony na północny-wschód od Bóbrki, który już w starosłowiańskich czasach posiadał horodyszcze, a w ruskich kronikach często jest wspominany, nawet jako drobne udzielne księstwo. Ten Dźwinogród był poprzednikiem Lwowa. Jednakże co do Lwowa samego: ani historja ani archeologja nie dają żadnych śladów stałej osady u źródeł Pełtwi aż do połowy XIII wieku. Nie było tu ani historycznych ani naturalnych warunków osadnictwa. Jednakże warunki historyczne podlegają zmianom, a są często silniejsze od przyrodzonych. Nie mogą one wprawdzie przeistoczyć natury, ale mogą taki sprowadzić przewrót, że to co dawniej było niedogodnem, staje się później znośnem lub pożądanem. Taki przewrót zdarzył się w naszych stronach w pierwszej połowie XIII wieku — i wówczas dopiero wybiła godzina dla Lwowa. Nastąpił napad Tatarów. Z głębi Azji, tego odwiecznego rojowiska narodów, wysypała się nowa nawała ludów, prawdziwa plaga dla wschodu Europy. Byli bowiem Tatarzy narodem nad wszelki wyraz dzikim, który mieszkał na koniu, żywił się końskiem mięsem i mlekiem, i konno wykonywał jedyne swoje rzemiosło: rabunek. Odrażającym był widok takiego Tatara o skośnych oczach i kościstej twarzy, odzianego w kosmaty kożuch barani, zbrojnego w łuk i krzywą szablę i w pęta na jeńców u siodła. Biada ziemi przez którą przeszła nawała tatarska; czego tylko nie mógł unieść ze sobą lub do niewoli popędzić Tatar, to palił i rżnął bez litości. I stąd powstało przysłowie, że nawet trawa nie wzrośnie, kędy noga tatarskich koni postała. Z prawdziwem przejęciem czyta się słowa ruskiego kronikarza: „że żywi zazdrościli spokoju umarłym". Przeszli Tatarzy jakby szarańcza Ruś, Polskę i Węgry; z Polski i Węgier wrócili znowu, ale na Rusi zostali nadal. Strasznem było to jarzmo dla Rusi; robili Tatarzy co chcieli, brali co zapragnęli, a po grzbietach książąt ruskich na koń wsiadali ich władcy. Wówczas zniszczały największe tutejsze grody, a Halicz, główna stolica, już odtąd się więcej nie podniósł. Widząc to spustoszenie król ruski Daniło, który właśnie nad Rusią Czerwoną i nad Wołyniem panował, postanowił pomyśleć o nowych osadach. Nie można już teraz było dobierać dogodnych warunków — chodziło właśnie o trudno dostępne schronienia. Daniło przeniósł swoją stolicę do Chełmu; a gdy pomyślał o połączeniu Chełma z Haliczem, zauważył właśnie u źródeł Pełtwi najwyższą na tej przestrzeni górę, a przy niej miejsce odludne, jarami i moczarami poprzerzynane, a gęsto zarosłe lasem. Takie miejsce właśnie było trudno dostępne dla jazdy; tu więc zbudował Daniło gród i oddał go swemu synowi, któremu na imię było Lew. A tak się „Lwi gród", czyli Lwów narodził, co się zdarzyło około roku 1250 po narodzeniu Chrystusa Pana. Zaledwie się Tatarzy o założeniu Lwiego grodu dowiedzieli, zaraz go napowrót rozrzucić kazali. Kazali go „rozrzucić" — był bowiem z drzewa i z wałów ziemnych jak wszystkie podówczas na Rusi. Ale Lew upodobał sobie to miejsce, przeto po niejakim czasie silniejszy niż dawniej gród odbudował i na zawsze już w nim swoją uczynił stolicę. U stóp zaś grodu i pod jego osłoną utworzyła się w krótkim czasie stała osada. Gdzież był ten prastary, ten ruski Lwów położony? Trzeba się tylko rozglądnąć uważnie ze szczytów góry Zamkowej, aby samemu znaleźć odpowiedź. Tam, gdzie na małej przestrzeni najwięcej skupia się cerkwi na dzisiejszem przedmieściu żółkiewskiem — był ruski Lwów zbudowany. I rzeczywiście jedyne to było wówczas pod górą Zamkową miejsce przydatne do zamieszkania. Od północy jest jak wiadomo grunt jeszcze dzisiaj wilgotny, od wschodu i od południa szedł las i prawdopodobnie, aż do miejsca gdzie teraz rynek dochodził, a przytem jest ta strona zanadto nierówną i spadzistą. Natomiast na stronie zachodniej grunt lekko od góry Zamkowej ku Pełtwi się skłania, nie jest więc ani zbyt nierównym ani też mokrym, bo wody mają naturalny odpływ do rzeczki. Ten zatem szmat ziemi pomiędzy zachodnim stokiem zamku a Pełtwią, gdzie dzisiaj Sieniawszczyzna, Stary Rynek, ulica Żółkiewska i Zamarstynowska — to było przez samą naturę wskazane miejsce starego Lwowa. Na której części góry zamkowej stał gród książęcia Lwa, to się dziś z całą pewnością oznaczyć nie da, lecz wszelkie prawdopodobieństwo przemawia za tą częścią, która nad samem Żółkiewskiem się wznosi t. j. za wierzchołkiem nad grotą*). Część ta, zwana za staropolskich czasów górą Łysą (mons calvus) czyli Kalwarją, niegdyś wybitniej od reszty góry się oddzielała, ponieważ tam, gdzie dzisiaj domek ogrodnika, szedł jar, który dopiero w naszym wieku zasypano. Wśród grodu stał drewniany dwór księcia, a odległa zaledwie o kilkaset kroków cerkiew św. Mikołaja była nadworną książęcą cerkwią. W pobliżu wybudowali swoje domostwa dworzanie, dostojnicy książęcy i bojarzy, a dalej nieco drobniejszy gmin rzemieślników oraz przekupniów. Dla tej to ruskiej ludności powstały zczasem coraz liczniejsze cerkwie: najprzód bazyljańska św. Onufrego, dalej cerkiew św. Teodora, gdzie dzisiaj plac tej nazwy, a jeszcze dalej i później cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego i zaraz obok św. Piatnycia; wreszcie cerkiew NP. Marji „na Ternawce", czyli dzisiejszej Zborowskiej ulicy**). To wszystko był ruski środek starego Lwowa.
*) Na górze kopcowej była zapewne za ruskich czasów jakaś strażnica, bo jest ta góra wyższą, — ale ślady zamku pochodzą tam dopiero z czasów Kazimierza Wielkiego. **) Z tych nie istnieją już dzisiaj prócz cerkwi św. Teodora, także cerkiew Zmartwychwstania i cerkiew N. Panny „na Ternawce". A zaś na lewo od książęcego dworu inna się już zaczynała dzielnica i inni się koło kościółka św. Jana Chrzciciela skupiali mieszkańcy. — A więc istniał już łaciński kościółek św. Jana — i jakże się dostał tutaj aż tak daleko w głąb Rusi? Istniał i poświęcony został w r. 1270 — a początek swój zawdzięcza małżonce księcia Lwa, która nie pochodziła z Rusi lecz z Węgier, a więc do łacińskiego kościoła należała. Była nią Konstancja, córka króla Beli IV, a rodzona siostra naszej św. Kingi, niewiasta, o której powszechnie mniemano, że dla swej pobożności w poczet Błogosławionych po śmierci musiała się dostać. A także córka Lwa i Konstancji Świętochna w klasztorze sądeckim jako zakonnica bogobojnie żywot zakończyła. Otóż naturalną jest rzeczą, że tak świątobliwa pani jak księżna Konstancja wyjednała u męża swego pozwolenie na wybudowanie kościoła według swojego wyznania dla siebie i dla swej córki. Niema już kawałka drzewa ani kamienia z tych czasów w dzisiejszym kościółku św. Jana, lecz położenie i wielkość dotychczas nadworną kaplicę przypominają. Nie było przy nim świeckich księży naówczas, lecz tylko mnisi Dominikanie, którzy za przykładem św. Jacka pierwsi się odważyli ponieść naukę katolickiego kościoła w głąb Rusi. W kościółku św. Jana schodzili się na nabożeństwo prócz dworzan księżny także i Niemcy, którzy dla handlu lub dla rzemiosła do nowej osady przybyli. Byli to zaś ludzie do wszelkich rękodzieł daleko od tubylców wprawniejsi i przedziwne wyroby do Lwowa przywozili z Niemiec i z Włoch i z dalszego jeszcze zachodu. A stąd na placu przed kościółkiem św. Jana najlepszych można było dostać wyrobów i plac ten stał się rynkiem pierwotnego Lwowa, jako po dziś dzień nazwę Starego Rynku zachował. Mieli zaś już wtenczas ci Niemcy pewien samorząd przyznany. mianowicie ten, że nie sądzili ich urzędnicy książęcy, ale ich właśni wójtowie, według przepisów niemieckiego prawa. Tymczasem w stronie całkiem przeciwnej, na prawem skrzydle dawnego Lwowa, tam gdzie gościniec żółkiewski około góry, zamkowej na północ się skręca, t. j. na dzisiejszem Podzamczu, całkiem odmienny świat się otwierał. Tu się krzątali mężowie o czarnych włosach i śniadej a wyrazistej twarzy, we wschodnie szaty ubrani i wschodnim mówiący językiem. U nich wszelkie bogactwa Azji były na składzie, drogie korzenie i złociste tkaniny. To wygnańcy z odległej Armenji, która w Azji na północ od Syrji, Palestyny i Mezopotamji jest położona. Przed naciskiem Greków a później Turków ustępując, musieli ci ludzie opuścić rodzinną ziemię, by na dalekiej Rusi szukać i znaleźć gościnny przytułek. We Lwowie od najpierwszych początków już byli. Mieli swój najdawniejszy kościółek wraz z monasterem pod wezwaniem św. Anny w miejscu, gdzie obecnie kolej żelazna przecina ulicę Żółkiewską. Wyznawali bowiem także religię chrześcijańską tylko w odrębnem wyznaniu, które bardziej było do ruskiego niż do naszego zbliżone. Mieli także Ormianie swą własną starszyznę i własną swoją księgę prawa, zwaną Datastanagirk, którą ze sobą z dawnej ojczyzny przynieśli. Obok nich w tej samej stronie Lwowa jeszcze się także Tatarstwo w swych lichych lepiankach gnieździło; a nie brakowało we Lwowie już wówczas i Żydów, którzy mieszkali po obu stronach Pełtwi, w okolicy dzisiejszego placu Zbożowego, gdzie i teraz jest przedmiejskie żydowskie ghetto. Gdyby kto z ludzi dzisiejszych przenieść się mógł w owe czasy i stanął na górze sprawiedliwości, skąd najlepiej cała kotlina lwowska wzrokiem ogarnąć się daje — jakże odmienny miałby przed sobą widok! Zamiast białych kamienic i domów — zielone drzewa i krzewy, zamiast placów, które dziś przerwy stanowią — połyskujące wody moczarów. To wszystko na pierwszym planie — tło zaś stanowi góra zamkowa niezalesiona a tylko pokryta murawą, którą miejscami przerywa szmat białawego piasku. Na jednym ze szczytów góry gród z drzewa i ziemi u stoków w półkole osada jak pstra gąsienica o pień rodzimego drzewa owinięta. Wszystko od wsi nie większe i też jak wieś nieznaczne. Domy drewniane, dwór księcia drewniany, kościoły i cerkwie też z drzewa. Drobna osada, lecz drzemią już w niej ukryte siły żywotne; jednem ramieniem o wschód się oparta, drugiem zachodu sięga. Połączenie pierwiastków zachodnich i wschodnich żywiołów na gruncie rodzimym ruskim — to tajemnica przyszłej wielkości Lwowa.
*) Jeszcze nie było Stryja, ani też stryjskiej drogi, tak samo jak jeszcze nie istniał Janów, ani janowski gościniec. Ale teraz spoczywał jeszcze wśród ciszy, w zieleń rodzimych gajów spowity. Do małej osady rzadki tylko pospiesza wędrowiec i nieliczne ku niej toczą się wozy. Na taki ruch kilka tylko gościńców wystarczy. Przedmiejskie cerkwie ówczesne są nam jakby drogowskazami owych pierwotnych gościńców. Więc naprzód ów cały szereg cerkwi na dzisiejszem Żółkiewskiem przedmieściu, oto kierunek najstarszej zapewne ze Lwowa drogi, którą książę Lew połączył się z królem Daniłą, Lwi gród z ojczystym swym Chełmem. Dalej cerkiew św. Jura, dawniej monaster bazyljański — ten wskazuje na Gródek, na Przemyśl, na drogę ku której oczy zwracała Konstancja. Bo czyto do siostry Kingi w stronę Krakowa lub Sącza, czy ku ojczystym Węgrom ciągnęła ją w drogę tęsknota, zawsze tym jednym tylko mogła ze Lwowa wyjeżdżać gościńcem. Z Przemyśla bowiem dopiero na Sanok skręcał najstarszy z Rusi szlak na Węgry*). W kierunku wprost od św. Jura przeciwnym, powyżej kościoła św. Antoniego, gdzieś w okolicy Lonszanówki („Kaiserwaldu") dzisiejszej, wznosiła się starodawna cerkiew św. Krzyża. Tędy prowadził gościniec gliniański, (dzisiaj łyczakowski) ulubiona ormiańskich mężów ku wschodnim krajom droga. Wreszcie u spływu Pasieki i Pełtwi, gdzie później był ogród Fredrów, stała od dawien dawna „bohojawłeńska" cerkiew Trzech Króli, jakby drogoskaz południowego tych czasów ze Lwowa szlaku: przez Sichów i Bóbrkę ku Haliczowi. Nie należy też sobie choć w przybliżeniu wyobrażać tego licznego wieńca siół, który dziś nasze miasto otacza. Nie było ani Brzuchowic, ani Lesienic, ni tego całego szeregu wiosek, które ze Zamku albo z Czartowskiej Skały widzimy. Na 100 wsi pode Lwowem jest ledwie kilka takich, które za ruskich kniaziów istniały, wszystkie inne późniejszemu, polskich już czasów, osadnictwu swój zawdzięczają początek. A zatem cztery główne gościńce na cztery świata strony: do Chełma, do Glinian, do Gródka i do Halicza; nad nimi przedmiejskie cerkwie jak forty strażnicze przed twierdzą, i dalej kilka wsi na miejscu dzisiejszych kilkudziesięciu — wszystko wśród licznych lasów i gajów — oto jest przybliżony obraz ówczesnej lwowskiej okolicy. Zdawałoby się, że życie tutaj spływało w pierwotnym spokoju i szczęściu. Ale myliłby się ktoby tak sądził; zapomniałby chyba o owej gwieździe złowrogiej, która nad kolebką Lwowa świeciła — o strasznem jarzmie Tatarów, ciążącem wówczas nad Rusią. Raz już się Lwów był rozpadał na straszny rozkaz chanowy, później się znów odbudował, lecz plaga tatarska wciąż nad nim groźnie wisiała. Za długo byłoby i za rozwlekle wszystkie gwałty tutaj wyliczać — lecz jeden obraz objaśni wszystko. Było to ledwie w 30 lat po założeniu naszego grodu; tatarski wódz Telebuga powracał z pustoszącej do Polski wyprawy, pragnąc swój łup uzupełnić na Rusi. „I pójdzie nazad na ziemię Lwa, na gród na Lwów, i stali na Lwowej ziemi przez dwie niedziele, karmiąc się nie wojując, i nie dawali ludziom wynijść z grodu po żywność. Kto zaś wyjechał z grodu tych zabijali, a drugich imali, a innych złupiwszy puszczali nago, a ci od mrozu marli, bo była zima wielce luta. I uczynili pustą wszą ziemię"*), Sceny te pełne grozy nie jeden raz musiały się później powtarzać — słowem nikt nie był ani życia ani też mienia pewnym.
Jeszcze sam książę Lew zdołał się jakoś utrzymać i po długoletnich rządach w spokoju życia dokonać**). Ale już jego synowi i wnukom krótkie tylko było przeznaczone panowanie. Syn Jur, czyli Jerzy I umarł w r. 1308, obaj zaś wnukowie Lew II i Andrzej w 15 lat potem (1323) już nie byli na świecie: zginęli prawdopodobnie z ręki Tatarów. I wyginął ród kniaziów ruskich w tej ziemi i zdawało się, że to już koniec przychodzi dla Lwowa — lecz to się tylko koniec zbliżał ruskiej epoki.
*) Kronika wołyńska (Litopis po ipatiwskomu spisku) pod r. 1283. **) W skąpych źródłach współczesnych nie znajdujemy daty śmierci Lwa, Według- tradycji bazyljańskiej, zapisanej u Zimorowicza, rycerski książę już w r. 1292 wstąpił do Bazylianów i tam pozostał do końca życia. Umarł podobnoś w Spaskim monasterze. Nie zajęli wprawdzie naszej książęcej stolicy Tatarzy, ale już się wyraźnie zaznaczył dla Lwowa czas przejścia pod innych władców. Oto po raz pierwszy zajmuje książęcy tron w Lwim grodzie monarcha z polskiego rodu Piastów. Wyginął był wprawdzie ród Lwa po mieczu, ale zostały jeszcze dwie z książęcego rodu niewiasty. Jedna wydana była za Lubarta, syna bohaterskiego księcia Litwy Giedymina, a druga za Trojdena Piastowicza, mazowieckiego księcia. Trojden mazowiecki i ruska księżniczka z rodu Lwa mieli kilku synów — z tych najstarszego wezwali teraz Rusini na tron książęcy we Lwowie. Bolesław Trojdenowicz, który odtąd przybrał imię Jerzego II, przybył na Ruś i dzielnie rządy sprawował, ale nie spodobało się bojarom ruskim, że był gorliwym kościoła łacińskiego krzewicielem. Więc pozbyli się go po niejakim czasie za pomocą trucizny; zamordowali tez księżnę wdowę, zabijali i grabili kupców i rzemieślników katolickich. Myśleli zapewne, że teraz księstwo obejmie wyznawca wschodniego kościoła Lubart — lecz nie w ich ręku były dalsze tej ziemi losy. Ciężka zbrodnia popełniona przez bojarów na księciu Bolesławie-Jerzym krwawe i długoletnie pociągnęła za sobą wojny. Polska, Litwa, Tatarzy, a wreszcie i Węgrzy — wszystkie te potęgi wystąpiły teraz do walki o opróżniony tron książęcy na Rusi. Najbliższe prawa dziedziczne (obok Lubarta) mieli bracia zabitego księcia: te same co i on, bo byli synami tej samej co Bolesław ruskiej księżniczki. Ale jako książęta mazowieccy byli oni za słabi aby urzeczywistnić te prawa. Za zgodą ich podjął się zatem obrony praw tych Kazimierz, król polski, jako naczelnik rodu Piastów, który zresztą i przez dawniejsze związki rodzinne spokrewniony był z książętami Rusi. To prawo dziedziczne nie było jednak jedynym motywem, którym się powodował Kazimierz. Kazimierz Wielki działał w poczuciu, że obejmuje ziemie „po przodkach odziedziczone", że mści zbrodnię popełnioną na bratanku, że bierze w obronę katolików przeciw fanatyzmowi, a Ruś całą w obronę przeciw Tatarom i pogańskiej Litwie, aby ją ocalić dla chrześcijaństwa i dla cywilizacji Zachodu. Miał za sobą poparcie stolicy apostolskiej, która wówczas przedstawiała opinię zachodniej Europy. Mieszkańcy zaś Rusi Czerwonej, z wyjątkiem partji bojarów-spiskowców, nie stawiali żadnego oporu, owszem w znacznej części byli mu przychylni, pragnąc pokoju i ładu. Kazimierz działał stanowczo i szybko, będąc już do wystąpienia przygotowanym, ponieważ go Bolesław Jerzy krótko przed śmiercią o pomoc upraszał. Zaraz tej samej wiosny, w której zginął Piastowicz przedsięwziął na Ruś wyprawę (1340). Zajął kraj i Lwów jego stolicę, objął skarb książęcy jako dziedzictwo po bratanku w posiadanie i odebrał od bojarów przysięgę wierności. Ale się wówczas jeszcze nie zdołał utrzymać na Rusi. Utrzymał się przy pomocy Tatarów bojar (Detko) Dymitr, który uznał tylko zwierzchnictwo króla Kazimierza, za co mu poszanowanie obrządku i zwyczajów ruskich ze swej strony monarcha polski zaręczył. Panowanie Kazimierza nad Rusią było wówczas tylko imiennem, a w rzeczywistości rozciągało się chyba na graniczące z Polską ziemie (np. Sanocką). We Lwowie Dymitr prawie samodzielnie władał i została po nim u nas pamiątka w starożytnym dzwonie świętojurskim. Gdy zaś Dymitra nie stało, rozporządzał się tutaj Lubart. Dopiero kiedy w r. 1349 Litwini ponieśli ciężką klęskę od Krzyżaków nad Strawą, skorzystał z tego Kazimierz i rozpoczął drugą wojnę o Ruś. W tej wojnie spłonął wprawdzie Lwów dwukrotnie (1351 i 1353) od ogni Lubarta, ale Kazimierz Wielki utrwalił już nad ziemią przemyską, lwowską i halicką t. j. nad całą Czerwoną Rusią rzeczywiste swe panowanie. Po kilkunastu latach wybuchła jeszcze trzecia wojna o Ruś (1366), ale tym razem już nie o ziemie czerwonoruskie, tylko o włodzimierską na Wołyniu chodziło. Wówczas Kazimierz i tam się utrzymał i panował nad temi wszystkiemi ziemiami aż do końca swojego życia. Tak Ruś Czerwona wraz z Lwowem już od r. 1353 przeszła trwale pod rządy Kazimierza Wielkiego. Szczęśliwe były zaprawdę kraje podlegające berłu owego króla-gospodarza, o którym współczesny kronikarz napisał, „że więcej za jego czasów w lasach, borach, gajach i dąbrowach powstało wsi i miast, niźli ich dotąd było w całem królestwie polskiem". Toż i Ruś odetchnęła nareszcie po tylu i takich przewrotach. Na obszarach nigdy nie zaludnionych lub spustoszonych przez Tatarstwo świeże wyroby osady i w krótkim czasie zakwitły jak najpiękniej. A przytem odrębność kościoła i zwyczajów ruskich, jako był przyrzekł zachować, tak święcie zachował Kazimierz. Hojną ręką szafował puste obszary tak samo między Polaków jak i Rusinów, a kiedy wyposażał nowe biskupstwa łacińskie na Rusi, niczem przy tem praw cerkwi ruskiej nie naruszył, owszem tą samą, istnie ojcowską, otaczał ją opieką. Lecz jeśli który stan, to prócz włościan jeszcze najbardziej mieszczanie niezgasłą po wszystkie czasy wdzięcznością winni otoczyć pamięć wielkiego króla. „Albowiem jakby drugi Salomon wspaniałemi uczynił swym trudem miasta, zamki w nich tudzież domy zmurował". Szczodrze je nadaniami i przywilejami obsypał. Już zaś szczególnie Lwów z wszystkich najwięcej zawdzięcza temu królowi. On go na nowo założył po pożarze ręką Lubarta wznieconym i w takie go wyposażył warunki, które tu zgromadziły zczasem bogactwa zachodu i wschodu. Jakąkolwiek będziemy w następnych rozdziałach śledzili stronę miejskiego życia we Lwowie, wszędzie i zawsze jakby do fundamentów do Kazimierzowych przyjdzie nam sięgać czasów. Toż nic bardziej słusznego jak to, co już najstarszy historyk Lwowa w łacińskim wierszu wyraził, kiedy napisał:
„Jako przez Kazimierza żyją Lwowianie Tak też przez Lwowian niechaj żyje Kazimierz" *). Niestety po 20-letnich błogich rządach Kazimierza nastały dla Lwowa i dla Rusi gorsze czasy. Zdawało się, że te stosunki, które się tak szczęśliwie już ułożyły, znowu jakiejś ulegną odmianie, że nowe kraj nasz czekają przewroty. Nie od strony Tatarów lub Litwy już teraz groziło niebezpieczeństwo, ale pozostał dotychczas na widowni dziejów jeden jeszcze współzawodnik o Ruś niepokonany — pozostali Węgrzy.
*) Zimorowicz: Kronika (w tłumaczeniu Piwockiego wydana we Lwowie r. 1835) str. 117. Tekst oryginalny łaciński wydany przez Dra Korn. Hecka; Josephi Bartholomaei Zimorowicz Opera. LWÓW 1899. Dawnych jeszcze sięgały uroszczenia węgierskie czasów. Jeszcze za ruskich kniaziów, którzy w ciągłych żyli ze sobą sporach, znaleźli Węgrzy sposobność wmieszania się w sprawy ruskie, popierając jednych książąt przeciwko drugim. Na kilkadziesiąt lat przed założeniem Lwowa zajął król węgierski Andrzej II Halicz, lecz zamiast go oddać temu księciu, za którym się ujął, zatrzymał go ostatecznie dla syna swego Kolomana, później zaś dla Andrzeja. Wprawdzie Rusini wygnali po kolei naprzód Kolomana, a potem Andrzeja, ale od tych czasów t. j. od r. 1206 żaden król węgierski nie zaniedbał się tytułować także królem „Galicji i Lodomerji" t. j. halickiej i włodzimierskiej ziemi. A oto właśnie teraz, po śmierci Kazimierza Wielkiego, obejmował rządy nad jego krajami węgierski król Ludwik (1370). Dawno to już było umówione; jeszcze za życia swego Kazimierz Wielki, nie mając syna, przeznaczył za zgodą narodu następstwo po sobie Ludwikowi, który był jego siostrzeńcem. Odtąd doznawał Kazimierz we wszystkich sprawach skutecznej pomocy od Ludwika. W wyprawach ruskich, zacząwszy już od pierwszej, walczyły zastępy węgierskie dzielnie obok polskich. Pomoc ta nie była jednak bezinteresowną. Bo nietylko wiedział już Ludwik, że zostanie następcą Kazimierza, ale prócz tego, na wypadek gdyby Kazimierz miał jeszcze syna, zabezpieczył sobie przynajmniej posiadanie Rusi. Wówczas miał tylko zapłacić Polsce 100.000 dukatów, a Ruś zatrzymać dla Węgier. Wypadek ten wprawdzie nie nastąpił, ale ktokolwiek wiedział, jak dobrze Ludwik o węgierskich roszczeniach do Rusi pamięta, ten mógł się słusznie obawiać, co dalej z tego wyniknie. I rzeczywiście Ludwik, choć był tak dobrze królem Polskim jak i węgierskim, korzyść Węgier zawsze na pierwszym miał względzie, a ponad wszystko stawiał dobro swojej dynastji. Dla zapewnienia następstwa córkom swoim pozyskiwał Polaków przywilejami a straszył ich utratą Rusi. Podobnie jak później Jagiellonowie zabezpieczali następstwo w Polsce swemu rodowi pod grozą utraty Litwy. Uczynił więc Ludwik naprzód Ruś jakby osobnem królestwem od Polski i od Węgier niezawisłem, a rządy jej oddal Władysławowi księciu opolskiemu. Nowy namiestnik, który tak rozległą piastował władzę, że go słusznie wicekrólem Rusi nazwać wypada, rządził bardzo zapobiegliwie: popierał osadnictwo i handel, rozdawał wolności i zorganizował kościół łaciński na Rusi. Że jednak pochodził z Piastów śląskich, zniemczonych, przeto był więcej Węgrom niźli Polakom przychylny. Ale to wszystko jeszcze nie wystarczyło Ludwikowi. Kiedy się przeto nadarzyła sposobność, że opróżnionem było księstwo Dobrzyńskie nad Wisłą, oddał Ludwik Władysławowi Dobrzyń za Ruś, a Ruś Węgrami poobsadzał (1378). Była to chwila wielce dla Polski niebezpieczna. Szczęściem, że jej Opatrzność w takiej chwili zesłała dar mądrej rady. Ludwik umarł niebawem, a z dwóch jego córek rządy na Węgrzech objęła starsza Marja, a w Polsce młodsza Jadwiga. Jadwiga była za życia ojca zaręczona z arcyksięciem austrjackim Wilhelmem, lecz kiedy objęła rządy w Polsce, postarali się o to panowie Polscy, że zgłosił się o jej rękę wielki książę litewski Jagiełło. Idąc za głosem rady koronnej na zamku krakowskim zrobiła Jadwiga ofiarę z miłości swej do Wilhelma i przyjęła rękę Jagiełły (1386). Przez to nietylko Litwa pozyskaną została dla wiary chrześcijańskiej i dla związku z Polską, ale się także i losy Rusi rozstrzygły. Jadwiga miała za sobą pełne prawo dynastyczne, a zresztą takiej potędze jak zjednoczona Polska i Litwa nie mógł się oprzeć żaden nieprzyjaciel. Toż kiedy Jagiełło w Wilnie nawracał Litwinów, młoda, piękna i dzielna królowa na czele świetnego zastępu polskiego rycerstwa wkraczała w mury Lwowa, by go wraz z całą Rusią na zawsze Węgrom odebrać (1387). Ruś przyjmowała Jadwigę chętnie, — aż pod Haliczem natrafiono na opór i to nieznaczny — i nawzajem „królowa polska witała Ruś swobodami". Lwów otrzymał od Jadwigi wkrótce po jej przybyciu potwierdzenie swych przywilejów. W tem potwierdzeniu powiedziano między innemi, że cokolwiekby miastu bezprawnie było zabranem ma być zwrócone i że ustać mają wszystkie cła i daniny, które po śmierci Kazimierza niesłusznie zostały ustanowione. Oto wskazówka wyraźna, w jakiej były pamięci rządy węgierskie na Rusi. Starostowie węgierscy dbali przedewszystkiem o własną korzyść, uciskali podatkami, ba nawet kilka grodów Litwinom zaprzedali. Toż nic dziwnego, że z taką radością witano Jadwigę, kiedy kres kładła rządom węgierskim na Rusi. I niemniej radosnego doznał także przyjęcia Jagiełło, skoro wkrótce po swej małżonce na Ruś zawitał. Lwów uprosił sobie od niego znowu potwierdzenie swych praw, a wkrótce potem (1389) ciekawy bardzo dokument, który wśród najcenniejszych swych przywilejów przechował. W tym dokumencie nic więcej nie było powiedzianem, jak tylko to, że Lwów i ziemia lwowska nigdy żadnemu księciu ani panu oddane nie będą, ale po wieczne czasy z koroną królestwa polskiego nierozdzielną stanowić mają całość, by pod tą opieką trwale się pokrzepiły*). Lwów żadną miarą nie chciał gdzie indziej należeć, jak tylko do tego związku państw, które szczęśliwa obrączka Jadwigi w jedno potężne mocarstwo złączyła. Wracał z upragnieniem do polskiej korony, wracał na stałe — wśród jeszcze szczęśliwszych niż dawniej warunków.
*) Akta grodzkie i ziemskie T- III. Nr. 50. Ryc. 2. Połączenie z Polską przyniosło młodej stolicy Rusi nie tylko ustalenie stosunków, nietylko obronę od nieprzyjaciela, lecz jeszcze udział w tych wszystkich swobodnych urządzeniach, które się już były rozwinęły na całym zachodzie. Przyniosło jej przedewszystkiem prawo magdeburskie — urządzenie takiej doniosłości, że się od niego zaczyna dopiero właściwe życie Lwowa jako miasta. W czasach starodawnych władza monarchy, a więc i władza powierzona przezeń jego urzędnikom, była w Polsce, jak wszędzie zresztą, nieograniczoną. Później dopiero wyrobiły sobie poszczególne stany swoje swobody. Działo się to zapomocą przywilejów, któremi królowie i książęta przelewali dobrowolnie część własnych praw na obdarzonych. Najprzód uzyskało przywileje duchowieństwo, potem szlachta, aż nareszcie przyszła też kolej na mieszczan. Po przerzedzeniu się i tak jeszcze nielicznej ludności w Polsce skutkiem napadu Tatarów, sprowadzali monarchowie polscy nowych osadników z Niemiec, szczególnie do miast. Ale miasta uzyskały naprzód we Włoszech, a potem też w Niemczech swoje swobody, więc nowi osadnicy przybywali tylko pod warunkiem, że im takowe będą zachowane. Ponieważ te wolne urządzenia miejskie przychodziły do nas z Niemiec, gdzie kwitły szczególnie w Magdeburgu, przeto objęto je u nas nazwą niemieckiego albo magdeburskiego prawa. W Polsce przy końcu XIII wieku już było niemieckie prawo pełnie rozwiniętem, kiedy na Rusi, gdzie wogóle władza książęca pozostała dość samowolną, zaledwie było w początkach. We Lwowie za ruskich czasów żyli mieszkańcy pod nieograniczoną władzą księcia i jego urzędników, a tylko garstka Niemców i Ormian miała część samorządu, mianowicie udzielne sądownictwo. Dopiero Kazimierz Wielki obdarzą Lwów prawem niemieckiem, czyli zupełnym samorządem miejskim. Odtąd osada ta z paska książęcej opieki uwolniona samodzielne dopiero zaczyna życie — z wielkiej wsi staje się miastem w właściwem tego słowa znaczeniu. Nastąpiło to w r. 1356. Nieograniczona władza urzędnika królewskiego czyli starosty objęta teraz we Lwowie tylko dawne ruskie miasto — odtąd „przedmieście Zamkowe" (Krakowskie) — tudzież wieśniaków na rozległych dobrach królewskich na Rusi. Ci byli poddanymi starostwa — w mieście Lwowie byli już tylko wolni obywatele, nad którymi władza starosty wykonywała jedynie królewskie zwierzchnictwo. Zresztą sami się rządzili, według prawideł, które poznamy bliżej. Najdawniejszym dostojnikiem miejskim był jak wiadomo sędzia gminy, zwany wójtem (Vogt), z łacińskiego wyrazu advocatus, co znaczy obrońca prawny. Pierwszym wójtem był najczęściej ten przedsiębiorca, biegły w niemieckiem prawie, który za wolą księcia lub króla rozgraniczał i urządzał nową osadę. To prawo mianowania wójta zachowywał sobie panujący zwykle i nadal. Tak też było z początku we Lwowie: wójtostwo otrzymywano przez nadanie monarchy. Za ruskich czasów sprawowała ten urząd rodzina Stecherów, począwszy od Bertolda Stechera. Dopiero Władysław Opolczyk pozwolił mieszczanom na wolny wybór wójta. Wójt w otoczeniu swojem miewał zawsze doradców, czyli tak zwanych ławników, bez których nie mógł żadnego wydać wyroku. Ci byli we Lwowie od samego początku wybieralni, z tą różnicą, że zrazu wybierano ich tylko sześciu, a później jedenastu. Ława lwowska używała zawsze wysokiego poważania; to też prawa jej zczasem znakomicie rozszerzyli Jagiellonowie. Pozwolili jej sądzić nietylko swoich lecz także obcych kupców, a złoczyńców niepokojących gościńce ścigać nietylko w swojem mieście, ale po całej Rusi — czynności, które zrazu przysługiwały starostom. Wszystkie zaś miasta, większe i mniejsze, całej prowincji miały się w razie odwołania od własnych sądów udawać po drugi wyrok do Lwowa. Taką była władza sądownicza w mieście. Ale władzę sadowniczą, choć nie tak niezawisłą i nie tak obszerną, mieli już za czasów ruskich mieszczanie swoją własną. Po raz pierwszy jednak otrzymali od Kazimierza także własną władzę administracyjną. Dawniej ją sprawował starosta — teraz cały zarząd miasta objęła wybierana przez mieszczan corocznie rada miejska, która sama z pomiędzy siebie wyznaczała burmistrza. Starosta królewski tylko zatwierdzał wybranych i przysięgę wierności od nich odbierał. Potem już sami utrzymywali porządek w mieście, zarządzali majątkiem gminnym, ściągali podatki. Większy to był nawet zakres działania niż dzisiaj, bo i obrona miasta, nad którą obecnie czuwa wojskowość, należała wówczas do rady. Nie zasiadało jednak w radzie miejskiej tak liczne grono obywateli jak dzisiaj. W najstarszem rozporządzeniu rady miejskiej występuję ona w składzie sześciu wszystkiego członków. I później nie więcej jak sześciu obywateli wybierano corocznie do rady, jednakże rajcy przeszłoroczni, zwani „starymi” rajcami, zapraszani bywali w ważniejszych wypadkach do udziału w czynnościach. Jednakże zdarzały się czasem sprawy tak nowe i niezwyczajne, że ani dawnych rajców, ani ławników zdanie nie wystarczało jeszcze radzie miejskiej do powzięcia uchwały. Zaglądano do księgi prawa magdeburskiego, którą zwykle już pierwszy wójt ze sobą do miasta przynosił, tak jak misjonarz ewangelję. I w księdze prawa nie wszystko mogło być przewidziane. Zachodziła potrzeba ustanowienia całkiem nowego prawa. Wówczas zapytywano jeszcze o zdanie poważniejszych obywateli, szczególnie cechmistrzów, a nawet powoływano przed ratusz wszystkich wogóle mieszczan i pytano o zgodę. W ten sposób przyjęta ustawa nazywała się wilkierzem. To więc najobszerniejsze grono, które uchwalało wilkierz, ten „ogół obywateli" wykonywał władzę prawodawczą dla jednego miasta, tak jak ją dzisiaj sejmy dla całych krajów wykonują. Miało więc miasto Lwów — jak zresztą wszystkie ówczesne nietylko samorządownictwie i w zarządzie, lecz także i w prawodawstwie. Prócz katolików, przeważnie Niemców, którzy wówczas właściwe mieszczaństwo Lwowa stanowili, znajdowali się jeszcze w naszem mieście, jak wiadomo, Ormianie, Rusini, Żydzi i Tatarzy. Należącym do tych narodowości mieszkańcom pozwolił Kazimierz, w razie jakiego sporu, albo do miejskiego udawać się urzędu, albo też używać własnych, na podstawie dawnych zwyczajów urządzonych, sądów — jednakże pod nadzorem władzy miejskiej. Tak więc samorząd udzielony przez Kazimierza naszemu miastu pojęty był jak najszlachetniej i najobszerniej, bo uwzględniał nawet odrębności poszczególnych części składowych Lwowa. Ale samorząd, choćby jak obszerny, stanowił tylko jedną stronę królewskich nadań. Drugą stronę stanowiło wyposażenie, które dla miast polegało w gruntach, w pobieranych opłatach, a przedewszystkiem w prawach handlowych. Rzecz naturalna, bo każde kółko społeczne, kraj czy gmina, czy nawet stowarzyszenie, potrzebuje do wykonania swoich celów jakowychś środków. Miasto Lwów otrzymało od króla Kazimierza 70 łanów gruntu w posagu, które król później do całej setki uzupełnił. Zajmowały te łany przestrzeń od murów miejskich aż do dzisiejszych rogatek, ze wszystkich stron naokoło Lwowa, z wyjątkiem strony północnej, która należała do zamku. Władysław Jagiełło znakomicie tę posiadłość ziemską miasta rozszerzył, dodając mu poza owemi łanami aż do granic wsi sąsiednich jeszcze tak zwane „obszary". Odtąd własność Lwowa zajęła blisko milową przestrzeń w promieniu, od rynku licząc na wschód, na zachód i na południe. Prawda, że owe łany Kazimierza były to tylko „lasy, gaje, łąki i pastwiska”, a te obszary Jagiełły tylko „pustkowia", ale miasto mogło je wykarczować, obrobić i wogóle na jakikolwiek użytek obrócić, pomnażając przez to ich wartość. Trzeba było z nich tylko mały czynsz do zamku opłacać, ale i ten wkrótce wyszedł z użycia. Dochody z pobieranych przez miasto Lwów opłat trzy miały główne źródła. Najważniejszem był podatek domowy, który pobierano od ilości okien frontowych. Stąd to dawne domy lwowskie mato posiadały okien od ulicy, zwykle nie więcej jak trzy. Drugiem źródłem dochodu miejskiego była propinacja t.j. wyłączne prawo sprzedaży gorących trunków: piwa, miodu, wina a później i wódki, odkąd ona powstała t.j. od XVI wieku. Tylko miasto mogło handlować napojami, albo ten, kto odeń za pewną opłatą otrzymał na to pozwolenie. Wreszcie trzeciem źródłem dochodu były rozliczne opłaty okolicznościowe, jako to: targowe, mostowe, rogatkowe (przy bramach miejskich); dalej opłata od wagi miejskiej, od wosku, który trzeba było wówczas cechować jak dzisiaj złoto — i wiele jeszcze innych. To były dochody kasy miejskiej — a prócz tego była jeszcze kasa królewska, do której wpływały dochody z osobnych nadań królewskich pochodzące, a przeznaczone na obwarowanie i obronę miasta. Jednakże ze wszystkich tych nadań, które zawdzięczali hojności Kazimierza i Jagiellonów niczego sobie tak bardzo nie cenili Lwowianie jak swoje prawo handlowe. Mniejsza o przywileje na jarmarki doroczne, bo te otrzymywała każda mieścina, ale prawdziwem okiem w głowie dla lwowskiego kupca było prawo składowe jego miasta. Polegało ono na tem, że każdy kupiec jadący przez Ruś na wschód (tam czy napowrót), obowiązany był wstąpić do Lwowa i tutaj swój towar najprzód wystawić na sprzedaż. Dopiero to, czego mu przez 2 tygodni nie wybrano we Lwowie, mógł sobie powieźć dalej. Można sobie wyobrazić, ze mało który miał w takich warunkach ochotę wyprawiać się dalej jak do Lwowa. Stąd zaś wynikło, że wszystkie najcenniejsze towary wschodu otrzymywała Polska i sąsiednie kraje zachodnie tylko przez Lwowian, a nawzajem wszystkie najlepsze wyroby zachodu otrzymywał wschód także tylko przez naszych kupców. Jest to nie co innego jak monopol, czyli wyłączny, od wszelkiego współzawodnictwa obcego zabezpieczony, przywilej na handel wschodni. Istniał ten przywilej już za Ludwika węgierskiego, ale go następni królowie tak rozszerzyli i zabezpieczyli, że żadne inne miasto w Polsce nie mogło się tak obszernem poszczycić prawem składowem. Było to niewyczerpane źródło bogactwa dla Lwowa, — prawdziwy przekaz na skarby Wschodu. Okres przywilejów królewskich trwał dla Lwowa właściwie tylko przez jeden wiek t.j. za Kazimierza, za Ludwika i za dwu pierwszych Jagiellonów. Jednakże to, co wówczas udzieliła hojna, ojcowska dłoń naszych królów, to były tak dobre podwaliny, że na nich najpiękniejsza mogła się oprzeć budowa. Mogła się oprzeć tembardziej, że jeszcze owa szczodra ręka królewska była dość silną, aby zapewnić należyte wykonanie swoim nadaniom. Nie śmiał wdzierać się bezkarnie w posiadłości miejskie starosta, ani celnik wybierać nieprawnych opłat po drodze od kupca, ani usuwać się od ciężarów miejskich ksiądz czy też szlachcic mający dom we Lwowie. Mieszczaństwo lwowskie znalazło się tak nazewnątrz jak i nawewnątrz w doskonałych warunkach — trzeba było tylko dołożyć żwawej i zapobiegliwej pracy, aby jak najlepszych móc się spodziewać owoców. I rzeczywiście nie opuścili rąk dawni Lwowianie. Mając tak korzystne dla życia miejskiego, a szczególnie dla rozwoju handlu i przemysłu warunki, wzięli się z zapałem do pracy. Zrozumieli dobrze, że handel i przemysł to właściwe dla miasta pole działania, że od rozwoju tych dwóch gałęzi pracy społecznej zależy bogactwo, od bogactwa okazałość, znaczenie i potęga miasta. Dwa były od najdawniejszych czasów, jakby od samej natury wskazane, handlu lwowskiego kierunki — te które się ku dwom najbliższym morzom zwracały, ku Czarnemu i Bałtyckiemu. Przystanie bowiem nadmorskie gromadzą w sobie towary rozległych światów. Nad Czarnem morzem znachodził kupiec wszelakie płody wschodnich krajów, a nad Bałtyckiem w Gdańsku wyroby przemysłu z całego Zachodu. Jednakże za ruskich czasów dzieliły Lwów od jednego i od drugiego morza litewskie lub pruskie ziemie. Ażeby zapewnić swobodny przejazd kupcowi, trzeba było osobne zawierać umowy z Litwą i z Krzyżakami. Teraz runęły te wszystkie szranki; Litwa złączyła się Polską (1386), a zjednoczone ich siły powaliły o ziemię zakon krzyżowy i odebrały mu całe zachodnie Prusy (1466). Nadto złożyli hołd książęta wołoscy Jagiellonom. Odtąd i w jedną i w drugą stronę aż do samego kresu szło się tylko krajami Jego Królewskiej Mości. Dodajmy do tego przywilej składowy, a potrafimy zrozumieć, co za widoki otwierały się teraz dla handlowego rozwoju Lwowa! Najbardziej ważnym był szlak czarnomorski; tędy spływał do Lwowa pokupny towar Wschodu, a do niego dał się najlepiej zastosować przywilej składowy. Trzeba było sobie ten szlak udogodnić ile możności; trzeba było przedewszystkiem uzyskać korzystne warunki na Wołoszczyźnie. Zaczęły się więc z Wołochami układy, aż nareszcie wysłali Lwowianie swych najdzielniejszych mężów do Suczawy: Jana Sommersteina i Mikołaja Rusina i Ormianina Januszka, zwanego Tłumaczem (1407). Ci posłowie zawarli szczęśliwie obszerny traktat handlowy z mołdawskim wojewodą Aleksandrem; w dwa zaś lata później przyszedł podobny układ do skutku z księciem Mirczą, panującym w dalszej Wołoszczyźnie, czyli Multanach*). Treścią obu układów było, że za złożeniem niewielkiego cła, które do Suczawy mniej (6%), a w razie dalszych podróży więcej (10—18%) wynosiło, wolno było kupcom lwowskim handlować po całej mołdawskiej i multańskiej ziemi wszystkimi towarami, z pewnem tylko ograniczeniem co do koni szlachetniejszych, wosku, srebra i kun. Późniejsi wojewodowie wołoscy potwierdzili owe przez Aleksandra i Mirczę zawarte umowy, a nawet rozszerzyli je na kupców „wszystkich innych miast Jego Królewskiej Mości". A tak Lwowianie nietylko swojemu miastu, ale i całej Rzeczypospolitej znakomitą oddali przysługę.
*) Dzisiejsza Rumunja dzieliła się na Mołdawie z głównem miastem Jassami (a przedtem Suczawą) i na Wołoszczyznę ze stolicą Bukaresztem. Dawniej Wołoszczyzną nazywano całość obu krajów, a dzisiejsza Wołoszczyzna zwała się Multanami. Dlatego żadną miarą me można Mołdawii i Multan uważać za jedno i to samo. Rozwinął się tedy w XV wieku bardzo ożywiony ruch handlowy po całej ziemi wołoskiej, a rej w nim zawsze wodzili Lwowianie. Toczyły się ciężkie wozy ormiańskie i małoco lżejsze niemieckie ze Lwowa, wioząc materje wełniane i aksamitne, sukno polskie i obce, płótno krośnieńskie albo litewskie i „mądre płótno" t.j. delikatniejsze zagraniczne, wreszcie rozmaitego rodzaju „kramne towary". Do nich zaliczano: czapki, nogawice, pasy, płużne żelaza, sierpy, kosy i miecze, cynowe misy i dzbanki. Przez Halicz i Śniatyń prowadziła droga nad Prut, który pod Czerniowcami na promach przebywano. Z Czerniowiec kupcy nasi przybywali do Suczawy. W Suczawie, ówczesnej stolicy Mołdawji, mieli Lwowianie i swój dom handlowy i swój własny wygodny zajazd, bo był w tem mieście główny skład wszelkich wołoskich towarów. Tutaj każdy swój towar nasamprzód wystawiał na sprzedaż, tu mógł się nawzajem zaopatrzyć w piękne wołoskie bydło, albo w rozliczne towary ze wschodu: w klejnoty, korzenie, tkaniny i w ozdobne wyroby ze skóry. Z „korzeni" kupowano najbardziej pieprz, imbir, muszkat, „kwas grecki" (cytryny), tymian (kadzidła), wreszcie owoce i wina; z tkanin jedwabie i kobierce a ze skórzanych wyrobów siodła i inne przybory na konia. Niejeden kupiec poprzestał już na Suczawie, lecz bardziej przedsiębiorczy znacznie szli jeszcze dalej. Dążyli przez Jassy i przez Łopusznę do Białogrodu czyli Akermanu, gdzie Dniestr do Czarnego morza dopływa. Tam na granicy Mołdawji od Tatarów lepszy był niż w Suczawie wybór wschodniego towaru. A kto się jeszcze tatarskiem nie zadowolił pośrednictwem, ten jechał aż do Kaffy, kolonji genueńskiej na Krymie, która nad całym handlem czarnomorskim panowała. Nadzwyczaj liczne i częste były stosunki Lwowian z Kaffą; niejeden sobie o niej i na śmiertelnem łożu przypomniał i opatrzył szczodrze tamtejsze kościoły. To była droga Dniestrowa. Ale nie każdy kupiec, który dążył poza Suczawę wybierał drogę Dniestrowa; niejeden wolał się raczej trzymać Dunaju. Taki wzdłuż Seretu śpieszył ku ujściom tej rzeki, do Gałacu, Braiły i Kilji. W tych miastach portowych był niepośledni dostatek ryb lądowych i morskich, które wybornie we Lwowie przyrządzać umiano. Beczki ryb marynowanych, lewkiem tutejszym opatrzone, był to towar nietylko w Polsce ale i zagranicą poszukiwany niemało. Niektórzy znowu tego naddunajskiego szlaku kupcy z Gałacu na zachód się puszczali, do Targowicy multańskiej po wosk a stąd po srebro do siedmiogrodzkiej ziemi. Tych widywano potem, jak prowadzili swe małe górskie koniki, ciężko sakwami objuczone, przez dzikie wąwozy Karpat. Cóż to za ruch był wówczas we Lwowie, gdy nasi kupcy z tem wszystkiem do rodzinnego gniazda wrócili! Szczególnie rojno było na rynku lwowskim w czasie dwóch wielkich jarmarków, po św.Agnieszce (21 stycznia) w zimie i po św. Trójcy (w czerwcu) w lecie. Wtenczas prócz szlachty okolicznej można było zobaczyć przybyszów z przeróżnych stron świata: Niemców w poważnych szubach, krótko opiętych Francuzów lub Włochów — zwłaszcza Genueńczyków — i kupców wschodnich w powłóczystych szatach. Ta różnobarwność tłumu dawała wówczas naszemu miastu jakiś prawdziwie wschodni charakter. A i to jeszcze Wschód przywodziło na pamięć, że największe skarby mieściły się w lichych, często drewnianych kramach, jak się to dzieje po dziś dzień w sławnych bazarach Stambułu. Nawet apteki i księgarnie rozkładały swój towar w jarmarcznych budach na sprzedaż. Kończył się jarmark i Lwów powracał do zwykłego spokoju, ale ruchliwy kupiec nie myślał o odpoczynku. Ładował na wozy pozostałe towary wschodnie, spędzał bydło, skupował zboże i kręgi wosku, dobierał kosztownych futer — i ruszał pod jesień w przeciwną stronę, na zachód a przedewszystkiem na północ. Do Wrocławia pędzono szczególnie woły, a kupowano tam norymberskie towary, w Prusiech zaś, w Toruniu albo też w Gdańsku, wszystko się dało dobrze spieniężyć. Nawzajem były tam na sprzedaż postawy sukna z Holandii lub z Anglji i przepiękne bryły bursztynu — słowem wszystko, co znowu Bałtyckie morze na swoich falach z zachodu przyniosło. Rozpatrując się w owym bogatym handlu lwowskim, narzucamy sobie prawie mimowolnie pytanie, czy handel ten o ile nie dotyczył zboża i innych płodów ojczystej ziemi, był wyłącznie handlem przewozowym? Czy kupiec lwowski rozporządzał tylko obcym towarem rękodzielniczym — czyli się także zasilał wyrobem rodzimego przemysłu? Słowem, czy za tą gromadą ruchliwych kupców stały także we Lwowie szeregi zręcznych rzemieślników? Bezwątpienia handel lwowski nosił przeważnie cechę przewozową, ale i to również nie ulega wątpliwości, że posiłkowały go rozliczne gałęzie przemysłu, nawet takie, których dzisiaj nie mamy we Lwowie. Były postrzygalnie sukna, rozwinął się znacznie wyrób czapek, ale szczególnie zakwitły niektóre gałęzie przemysłu metalowego. Igły pierwszy raz w Polsce we Lwowie wyrabiać zaczęto, wylewano tu dzwony, a nawet działa — a miecznicy tutejsi takiej używali sławy, że nie był uważany w naszej ojczyźnie za dobrego mistrza, kto się nie uczył we Lwowie, albo w Krakowie. Wszystkie te wyroby znachodziły szeroki odbyt na Wołoszczyźnie. Nawet złotnictwo już się coraz bardziej podnosić zaczęło, a kiedy Lwów za Kazimierza, za Opolczyka i za czasów Jagiełły posiadał swoją własną mennicę, to nie zabrakło także i domorosłych mincarzy. Owe półgroszki z lewkiem bite dla Rusi i dla Lwowa wyrabiali nasi tutejsi Ormianie. Wszystkie te rzesze rzemieślników łączył w zwarte szeregi związek cechowy. Cechy nawet wnątrz pilnowały dobroci wyrobu, a nazewnątrz strzegły interesów swego stanu. We wszystkich ważniejszych sprawach powoływano wówczas cechmistrzów do rady. A zatem nie tylko handel, ale i przemysł rozwinął się pięknie we Lwowie już w średnich wiekach. Lwów owoczesny był ożywiony przemysłem i handlem, był bogatym i ze swem bogactwem bezpiecznym poza silnymi murami; stąd nic dziwnego, że nie małem się cieszył w swem społeczeństwie znaczeniem. W późniejszych czasach szlachcic z ukosa patrzał na mieszczan i nie chciał bliższych z nimi nawiązywać stosunków. Mieszczanom nie wolno było kupować dóbr ziemskich, ani mieszać się do spraw ogólnokrajowych, które wyłącznym stały się udziałem szlachty. Ale za dobrych czasów Lwowa liczne są między mieszczaństwem a szlachtą małżeństwa, właścicieli wsi mieszczańskiego pochodzenia nierzadko się w ówczesnych aktach napotyka, a czasem nawet mieszczanin z wyboru samej szlachty piastuje urząd ziemski na Rusi. Że zaś także w sprawach krajowych nie odsuwała szlachta od udziału mieszczan, ale szła z nimi ręka w rękę, o tem liczne świadczą szczegóły - ale najbardziej ze wszystkich wypadek, który jest znany w dziejach naszego kraju pod nazwą konfederacji ruskiej. Działo się to w roku 1464. Można rodzina Odrowążów ze Sprowy, która od lat kilkudziesięciu skupiła w swem ręku największe bogactwa i najwyższe urzędy na Rusi, nadużyła swojej potęgi do ucisku zarówno szlachty jak i mieszczaństwa lwowskiego. Wspólny interes zbliżył do siebie tembardziej obydwa stany. Zjeżdża się tedy szlachta do Lwowa na radę i zawiera z miastem formalne przymierze - przymierze równych z równymi. Zastrzegając na czele dokumentu nieskazitelną wierność dla króla i korony polskiej, zobowiązują się „przymierzeni współbracia": szlachta z Rusi Czerw. i mieszczanie lwowscy, do wspólnej obrony przeciw każdemu nieprzyjacielowi, w razie jakiejkolwiek czyto procesowej, czy zbrojnej napaści. W razie walki orężnej cała szlachta pospolitem ruszeniem pośpieszyć ma pod Lwów, a nawzajem wspólną twierdzą sprzymierzonych będzie to miasto, „na które się cała ziemia ruska w razie ostatecznej potrzeby jako na swoją ucieczkę ogląda". Żaden sejmik szlachty nie może się odbyć bez udziału lwowskich rajców. Przymierze szlachecko-miejskie wkrótce doprowadziło do pożądanego celu, 300 pozwów jak gdyby gradem spadło na Odrowążów. Sam król Kazimierz Jagiellończyk uznał za rzecz konieczną zjechać osobiście do Lwowa dla rozsądzenia sprawy. Wówczas Lwowianie znakomicie się do zwycięstwa sprzymierzonych przyczynili. Ziemia lwowska oddaną była Odrowążom w zastaw za pewną koronie wypożyczoną kwotę. To sprzeciwiało się owemu przywilejowi z r. 1389, mocą którego obiecał król Jagiełło nikomu tej ziemi nie oddać w dzierżenie, lecz zawsze ją w bezpośredniej zachować łączności z koroną. Szlachta o tym przywileju zapomniała, ale mieszczanie dobrze go w swojem archiwum przechowali - i oto teraz w stanowczej chwili rozwinęli cenny pergamin przed królewskim sądem. Sprawa Odrowążów była przegrana — chodziło tylko o złożenie dłużnej sumy, aby się pozbyć ciemięzców. Podjęła się tego chętnie szlachta. Ziemia lwowska wykupioną została z rąk Odrowążów, a starostwo lwowskie, główna podstawa ich potęgi — znacznie pod względem obszaru i władzy okrojone — dostało się w inne ręce. Taki był doraźny skutek przymierza; na przyszłość zaś ugruntowało ono jeszcze na długie lata powagę mieszczaństwa lwowskiego w stosunku do szlachty, jeszcze po dziś dzień przechowuje się w archiwum miejskiem okazały dokument konfederacji, wydany miastu przez szlachtę i kilkudziesięcioma jej pieczęciami obwieszony, jako cenna pamiątka potęgi i znaczenia Lwowa w Jagiellońskich czasach. 7. WIDOK ŚREDNIOWIECZNEGO LWOWA W historji konfederacji lwowskiej mieliśmy właśnie sposobność poznać jak wiele Lwów średniowieczny zawdzięczał temu, że był fortecą. W owych czasach ognisko przemysłu i handlu musiało się obwarować, aby być i dla siebie bezpiecznem i przez sąsiadów cenionem jako ucieczka w razie potrzeby. To też pozór forteczny to główna cecha średniowiecznego Lwowa. Wszystko tu skupione i w obronnej pozycji, wszystko ciasne, mocne i ciężkie — zacząwszy od murów i zamków a skończywszy na domach, a nawet wewnętrznem ich urządzeniu. Dopiero poza bramami twierdzy uśmiechały się pośród wesołej zieleni swobodnie rozrzucone domki — lecz to już nie była część miasta, a tylko jemu podległa posiadłość. Kiedy w czasie drugiej wojny o Ruś Lubart z dymem puścił stolicę ruskich kniaziów, postanowił Kazimierz Wielki na innem miejscu Lwów odbudować. Z Podzamcza przeniósł go tam, gdzie dotychczas stoi śródmieście. Wówczas wytyczono nasz rozległy rynek, a w pewnej odeń odłegłości zakreślony był z czterech stron obwód miasta wałami. Te wały jeszcze po dziś dzień się zachowały od wschodu i od zachodu, chociaż już przemienione na miejsce przechadzki. Natomiast od północy, na placu Strzeleckim, niema z nich ani śladu, a na południu na ulicy Wałowej jeszcze tylko kawałek szkarpu wzdłuż t. zw. pobernardyńskiego gimnazjum widoczny. Przed wałami od strony zachodniej płynęła Pełtew, a z innych stron wykopane były głębokie fosy, do których napełnienia użyto dwóch płynących dawniej przez plac Strzelecki i plac Bernardyński strumieni. Na fosie i watach lub palisadach drewnianych kończyło się za ruskich czasów obwarowanie — za Kazimierza Wielkiego otrzymał Lwów, wzorem zachodnich miast, jeszcze i mury. Mur był przed wałem (od strony miasta), więc jeden bok ciągnął się tędy, gdzie dzisiaj szereg kamienic Podwala, drugi gdzie ulica Skarbkowska, trzeci gdzie Hetmańska a czwarty gdzie Sobieskiego ulica. Na tem obwarowaniu, które stało już ok. r. 1380, nie poprzestały jednak wieki późniejsze. W epoce Jagiellońskiej wzmocniono mur miejscami drugim murem, wały palisadami, a całość 17-ma potężnemi basztami. Przez 35 lat trwała budowa, mimo hojnej pomocy królewskiej; dopiero w r. 1445 rozdano pod opiekę i obronę cechów wykończone już baszty*).
*) Baszty te w następujący sposób były rozłożone: 1. Kusznierska (na Krakowskiej bramie). 2. Miechowników, mydlarzy i blacharzy (naprzeciw kościoła NP. Marji). 3. Mieczników. 4. Tkaczów. 5. Czapników i siodlarzy. 6. Piwo- i miodowarów. 7. Rymarska (róg Dominikański). 8- Murarzy, powroźników i tokarzy. 9. Szewska (róg Bernardyński). 10. Garncarzy i kotlarzy. 11. Krawców (na Halickiej bramie). 12. Złotnicza. 13. Rzeźnicka. 14. Stolarzy, bednarzy i stelmachów. 15. Kowali, ślusarzy i iglarzy. 16. Kramarzy. 17. Piekarska (której resztki w r. 1836 przy stawianiu teatru Skarbka rozebrano). W całem tem murowanem zamknięciu fortecznem dwie tylko zostawione były do miasta bramy: jedna zaraz za przecięciem ulicy Halickiej z ulicą Sobieskiego, druga na Krakowskiem tuż za dzisiejszą nową cerkwią. Rozumie się, że każdej bramie odpowiadała druga zewnętrzna w wale, tak że obydwie były podwójne, tak Halicka jak i Krakowska brama. Oprócz wałów, murów i baszt wchodziły jeszcze w skład warowni lwowskiej dwa zamki. Zamiast dawnego drewnianego grodu książęcia Lwa, wymurował Kazimierz Wielki na najwyższym szczycie lwowskiej góry (na dzisiejszym placu kopcowym) zamek z kamienia i cegły. Kształt jego „do muzycznej lutni podobny, której wierzch węziej nad miasto się wznosi, środek zaś obszerniejszy pomieszkania i sypialne izby zawiera" *). Tu składy sprzętów i przyborów wojennych, stąd czujnem okiem warta połowę Rusi Czerw, ogarnia. Główna to starosty lwowskiego warownia. Ale nie sposób na Wysokim Zamku stale zamieszkać, bo wicher po kilka razy do roku kawałki dachu obrywa, a przytem dokucza brak wody. Dlatego na mieszkanie starosty przeznaczył Kazimierz drugi zamek, który na dole w obrębie murów miejskich zbudował (zamek niski). Zajmował on północno-zachodni narożnik miasta, na przestrzeni od teraźniejszej szkoły im. Mickiewicza aż do starego teatru skarbkowskiegó (dawniejszy plac Castrum). Tu znajdowały się pokoje królewskie, które monarcha w czasie pobytu we. Lwowie zajmował, tutaj mieszkanie i kancelaria starosty i kaplica pod wezwaniem św. Katarzyny. W kancelarii starostwa czyli grodu lwowskiego złożone były akta tudzież księgi grodzkie i ziemskie, w których szlachta całe] ziemi lwowskiej swe sprawy sądowe, a starostowie tutejsi królewskie i swoje własne zarządzenia spisywali.
*) Zimorowicz: „Kronika" str. 100. Przez wierzch rozumie Zimorowicz trzon a przez środek pudło lutni. Z owego trzonu pozostał jeszcze do dzisiaj kawał muru, środek był w tem miejscu gdzie kopiec. Wchodzimy do miasta, aby je oglądnąć, takiem, jakiem było za jagiellońskich czasów. Lwów bowiem Kazimierzowski, Lwów drewniany, spłonął znowu do szczętu w r. 1381. Prawda, że i z Jagiellońskiej epoki prawie wszystko zniknęło obecnie, ale pozostały przecież bodaj cząstki, dalej opisy i rysunki z czasów, kiedy jeszcze niejedno stało, i zachował się po dzień dzisiejszy jeden przynajmniej gmach poważny i okazały — a tym jest nasza katedra. Kiedy Kazimierz Wielki zajął Lwów — powiada stara zapiska archiwalna, — nie znalazł w nim ani jednego kościoła, w którymby dzięki mógł złożyć Bogu. za zwycięstwo. Zapewne więc ów dawny kościółek św. Jana odebrali zczasem łacinnikom Rusini. Zresztą była to tylko kaplica, a teraz potrzebny był już kościół parafialny. Dlatego chociaż się kościółek świętojański nie utrzymał w ręku Rusinów, to jednak przeznaczył Kazimierz na parafje obszerniejszy kościół pod wezwaniem NPanny, na dzisiejszem Krakowskiem przedmieściu*). Jednakże wkrótce Lwów przeniesiono, jak wiemy, na inne miejsce, tak że kościół NPanny został poza murami. Trzeba więc było pomyśleć o wybudowaniu znowu innego w obrębie murów kościoła.
*) Chociaż dzisiaj kościół ten jest przez późniejsze czasy zupełnie przekształcony, to jednak tak wskazówki historyczne, jak i sam układ planu dość starożytny, czynią bardzo prawdopodobnem przypuszczenie, że założył go już Bolesław Troidenowicz. (W. Abraham ; Początki arcybiskupstwa. Bibijoteka lwowska, T, VII str. 7) Tę nową budowę rozpoczęto odrazu w okazalszych rozmiarach, ponieważ miał to już być kościół katedralny. Jednakże wkrótce doznała budowa katedry dłuższej przerwy, ponieważ Ojciec św., zakładając arcybiskupstwo łacińskie na Rusi, za czasów Opolczyka (1375), wolał przeznaczyć mu na stolicę Halicz niżeli Lwów, o którym nie wiedział dobrze, „co to jest za wieś czy miasto". Jakkolwiek jednak przeniesienie stolicy arcybiskupiej z Halicza do Lwowa nastąpiło dopiero w r. 1414, to przecież już przedtem mieszkali arcybiskupi nasi we Lwowie, a wśród nich najbardziej zasłużonym był bł. Jakób Strepa, dawniej Franciszkanin. Za jego to czasów przesklepiono i poświęcono (1405) presbyterjum katedry, aby mogło służyć jako tymczasowy kościół. Ale i tak jeszcze całych 75 lat upłynęło, zanim przyszło do zasklenienia naw kościelnych. Dokonał tego dzieła chwalebnie mistrz wrocławski Joachim Grom. Przez cały czas budowy mieszczanie lwowscy hojnie ją swą ofiarnością i swoim trudem popierali, szczególnie zaś burmistrz i budowniczy Piotr Stecher. Ostrołukowe, wysmukłe kształty naszej katedry, z jej dobrze wykończonem, zwłaszcza w kapłańskiej części, sklepieniem — oto jedyny w naszem mieście w całości zachowany zabytek gotyckiego stylu, a zarazem cenna pamiątka uczciwej, starodawnych Lwowian zapobiegliwości. Dawniej był ten kościół nietynkowany, w czerwonej cegle i posiadał wyzębione szczyty. W owym okresie wszystko gotyckim stylem budowano. W gotyckie więc kształty przyoblekły się także dwa inne najstarsze w obrębie śródmieścia kościoły, odkąd już drewnianymi być przestały. Są to świątynie dwóch najdawniej na Rusi osiadłych a pokrewnych sobie zakonów katolickich: Dominikanów i Franciszkanów. Dominikanie byli wtem samem miejscu co dzisiaj, franciszkański zaś kościół św. Krzyża wprost naprzeciwko po drugiej stronie miasta się wznosił, w tem miejscu, gdzie dzisiaj szkoła im. Mickiewicza. Obydwa kościoły były z czerwonej zbudowane cegły i zwracały się ku ulicy swoim wysokim, schodkowe wycinanym a drobnemi wieżyczkami ozdobionym szczytem. Ten sam to styl, jaki nam po dziś dzień przedstawiają owe starożytne kościoły krakowskie, na które z taką czcią spoglądamy. Więcej murowanych kościołów łacińskich naówczas we Lwowie nie było, a tylko jeszcze szpital z kaplicą św. Ducha, na miejscu, gdzie obecnie ulica Kilińskiego, i drugi mniejszy szpitalik z kościółkiem św. Stanisława na dzisiejszej ulicy tej nazwy. Kościółek św. Stanisława, choć kształt swój ostateczny otrzymał dopiero w pierwszych latach XVI wieku, to jednak jeszcze w gotyckim stylu był wystawiony, a z „taką symetrją i z takim kunsztem, iż nawet najbieglejsi w sztuce budowniczej mistrzowie znachodzili w nim niejedno podziwienia godne"*).
*) Jana Alembeka, mieszczanina lwowskiego, opis Lwowa, umieszczony w dziele Brauna: Civitates orbis terrarum (Miasta świata) Kolonia 1597—1618. Tom VI, str, 49. Wciągnął ten opis także Zimorowicz od swojej Kroniki (str. 357, w wydaniu lwowskiem z r. 1835). Świątynie innych wyznań były drewniane, z wyjątkiem tylko katedry Ormiańskiej*) i cerkwi św. Jana, „na pagórku", które ok. r. 1380 zbudował architekt (murator) Doring „według jednego schematu" ale nie wiadomo według jakiego. Sądząc po kościołach, a znając bogactwo mieszczan, możnaby sobie Lwów ówczesny wyobrażać daleko okazalszym, niżeli był rzeczywiście. Jednakże w owych pobożnych czasach większą daleko zwracano uwagę na okazałość domów Bożych a mniejszą na pokaźność i wygodę mieszkań, niż dzisiaj. Każdy wolał raczej ograniczyć się w życiu, aby móc potem część swego majątku poświęcić pobożnym fundacjom. Ta okoliczność więcej jeszcze daleko aniżeli niewyrobienie ówczesnych rzemiosł wpłynęła na , większą niż dzisiaj różnicę okazałości między kościelnemi a świeckiemi gmachami. Najprędzej ze wszystkich części rozwijał się rynek w starodawnym Lwowie. Była to bowiem właściwa siedziba miejskiego patrycjatu — owych wzbogaconych w dalekich podróżach kupców. Ratusz istniał już w XIV wieku, ale w jakim kształcie nie wiadomo, gdyż to, co się na dawnej rycinie (ryc. 10) jako najstarsza część przedstawia, t. j. środek gmachu**) i spód wieży, pochodzi dopiero z czasów Olbrachta t. j. z samego końca XV wieku.
*) Katedra Ormiańska uległa w ciągu wieków rozmaitym przekształceniom, jednak jeszcze dziś rozpoznać można jej odrębny układ. Podstawą planu jest krzyż Ormiański, którego ramię pionowe jest dłuższe a poziome krótsze, jednak przecinają się w samym środku, na którym wznosi się kopuła; nawy boczne są bardzo wąskie. **) Nawet w środku najwyższe piąterko i figura Matki Boskiej dodane są widocznie na początku XVII wieku. Jednakże i w rynku nawet już po owym pożarze z roku 1381, nawet jeszcze w ciągu XV wieku, znaleźć było można obok kamienic także domki o glinianych (pruskich) ścianach i z mnóstwem drewnianych przybudówek w obejściu — tak w rzędach jak też i na samym środku placu obok ratusza. A nawet owych murowanych kamienic rynkowych nie należy sobie przedstawić w zbyt okazałe) postaci. Wszystkie w gotyckim stylu zbudowane, zwracały się ku ulicy węższą stroną, opatrzoną wysokim szczytem; były najczęściej nietynkowane, a od drugiej połowy XV wieku pokryte dachówką — niektóre miały podsienia. Nazewnątrz dosyć pokaźnie to wyglądało, zwłaszcza niektóre portale, ale poznajmy bliżej wewnętrzne urządzenie. Przedewszystkiem okna pierwotnie nie były oszklone; kto chciał mieć jasno w pokoju ten musiał je trzymać otwarte, kto je zamknął, temu tylko szczupłe światełko wpadało do izby przez wycięcia okiennic, opatrzone błoną, albo też mglistą szybką. Dopiero później pozostawiano powyżej okiennic szereg niewielkich szyb, jak się to dzieje dzisiaj ponad bramami. Na zupełne oszklenie pozwalali sobie tylko bogaci, wprawiając w ołowianą siatkę drobne kolorowe szyby, podobnie jak to bywało w kościołach. Nareszcie w drugiej połowie XV wieku okazują się już szyby większe i jasne, ale to jeszcze uważane było za zbytek. Niesposobności okna odpowiadało wewnętrzne urządzenie komnaty. Skrzynia i ławka oto zasadnicze sprzęty ówczesne; ławka podwyższona to stół, ławka rozszerzona to łóżko średniowieczne, pozbawione przedniej i tylnej ściany— u zamożniejszych opatrzone baldachimem. Całą bowiem ozdobą bogatszych mieszkań były opony i kobierce, rozścielane obficie na podłodze, na ścianach i sprzętach przy sposobności większego przyjęcia. Jeżeli tak wyglądało w rynku, to można sobie łatwo wyobrazić, że daleko skromniej było w ulicach miasta, gdzie głównie mieszkali rzemieślnicy. Tu już przeważały stanowczo, budynki drewniane, poprzestające na błonach z pęcherza lub pergaminu, pozbawione ozdoby kobierców. Nic bardzie] nie cechuje młodzieńczego jeszcze stanu miasta, jak to, że ledwie kilka ulic miało już stałe nazwanie, a zresztą posługiwano się opisaniem, zwyczajnem w małych miasteczkach. I tak stałe nazwy miały tylko ulice: Halicka, Tatarska (t. j. Krakowska od Tatarów za Krakowską bramą mieszkających), Ormiańska, Ruska i Żydowska (dzisiaj Blacharska). Zresztą mówiono: ulica „przed niskim zamkiem", albo „koło Dominikanów", albo „jak się idzie do łaźni" *) i t. p. Z tego utworzyły się zczasem ulice: Grodzka (dziś im. T. Rutowskiego), Dominikańska (albo Bożego Ciała), Łazienna (dziś plac św. Ducha wzdłuż Jezuitów) i.t.p. Wreszcie w dalszym rozwoju powstały ulice nazwane od zatrudnień. Był bowiem zwyczaj naówczas, że jednego rodzaju rzemieślnicy na jednej mieszkali ulicy. Stąd wzięły nazwanie trzy równoległe do siebie ulice: Szewska, Piekarska i Rzeźnicka (t. j. dzisiejsza Trybunalska, tudzież części Ormiańskiej i Skarbkowskiej ulicy od Krakowskiego do Wałów). Rzeźnicy bili bydło nad fosą miejską tuż obok swojej ulicy, a pędzili je swobodnie przez późniejszą Zerwanicę, która się wówczas „bydlęcą drogą" nazywała**).
*) Łaźnia był to naówczas bardzo ważny zakład w każdem mieście, gdyż w średnich wiekach wszyscy jak najczęściej tego rodzaju kąpieli używali. Kiedy król Jagiełło odstąpił miastu wyłączne prawo utrzymywanie łazien, to zastrzegł sobie, aby załoga zamkowa co środy w jednej z nich mogła bezpłatnej kąpieli używać a i uczniowie szkoły miejskiej co tydzień gromadnie prowadzeni byli przez swego nauczyciela do łaźni. **) Kanonik Pirawski żyjący na początku XVII wieku skarży się w swoim opisie archidiecezji lwowskiej (Materjały hist, wyd. p. Tow. Hist. t. II, str. 99) na ten niesłychany porządek, że rzeźnicy nawet w samych jatkach tuż pod katedrą zabijali bydło. Do tego wszystkiego dodać należy pierwotny stan porządków miejskich. Dopiero w połowie XV wieku zastąpiono drewniane kładki brukiem w rynku, a przy końcu XV wieku w ulicach. Od wprowadzenia bruku czyszczenie i zamiatanie miasta odbywało się raz na tydzień; przedtem dwa razy tylko do roku przed Wielkanocą i około św. Michała. Naczelny dozór nad tą czynnością był powierzony katowi. Za wielki postęp w tych czasach poczytać należy, że pomyślano już o wodociągach i o kanałach. Rury do tego potrzebne były gliniane, a dla ich wyrobu powstało nawet osobne rzemiosło „rurmistrzów". Najbardziej zaniedbanem było oświetlenie miasta, bo ograniczało się na trzech latarniach, które stróże nocni trzymali na ratuszu w pogotowiu na wypadek ognia. Kto się do domu zapóźnił, ten musiał sam sobie przyświecać pochodnią albo latarnią. Wyszedłszy za bramy miejskie napotykało się przed każdą po jednym młynie, które pędziły owe potoki wpadające później do fosy. Tu się już zaczynały oba przedmieścia; Krakowskie („zamkowe") było dawniejsze od miasta, Halickie przy końcu XIV wieku powstało. Nazywało się zrazu po prostu „miejskiem" przedmieściem, (w przeciwstawieniu do „zamkowego"), później dopiero „halickiem". Kończyło się ono figurą Pana Jezusa na krzyżu, która stała na moście gdzieś w okolicy dzisiejszej ul. Pańskiej u wejścia na ul. Kochanowskiego, (t. zw. później „Kręconych Słupów"), a obdarzona była odpustami przez arcybiskupa Grzegorza z Sanoka. Przedmieście to zapełniały liche domki ogrodników wśród pól i ogrodów stojące, z których najpokaźniejsze jeszcze i główny niejako trzon przedmieścia stanowiące należały do garncarzy*).
*) Część Garncarska, później ulica Garncarska, to dzisiejsza ulica Batorego. O ulicach tu mowy być nie może; były tylko drogi: droga Sokolnicka (dziś ul. Kopernika), Sichowska (dziś Zielona), Gliniańska (Łyczakowska). Oba przedmieścia nie łączyły się nawet ze sobą, bo jeszcze na pagórkowatych gruntach od wschodu i na moczarzystych od zachodu miasta, ledwie gdzieniegdzie świecił się jakiś domek. Były to jeszcze słabe początki, jednakże bądź co bądź ożywiły się już owe łany, które niedawno temu Kazimierz Wielki nadawał miastu jako „lasy, gaje, łąki i pastwiska". Tak samo nie pozwolili Lwowianie długo leżeć odłogiem tym pustkom, które im Władysław Jagiełło pod nazwą obszarów darował (1415). Prawie natychmiast po nadaniu zaczyna się żywy ruch osadniczy. Burmistrz Zimmermann zakłada Hołosko (Hołowsko) Wielkie, zięć jego Januszko Tłumacz Hołosko Małe, Sommersteinowie Zamarstynów (Sommersteinhof), Klopper Kleparów (Klopperhof), Goldberg Kulparków (Goldberghof), Eisenhüttel osadę w okolicy dzisiejszych Sakramentek, wreszcie miasto samo wieś Brzuchowice. A wszystko to stało się w niewielkim przeciągu lat 30, wszystkiego dokonało jedno i to samo pokolenie tych zapobiegliwych lwowskich Niemców średniowiecznych. Prawda, że były to na razie prawie tylko folwarki, jak już same nazwy pierwotne wskazują, ale bardzo je prędko rozwinęli Lwowianie, a prócz tego dokupili jeszcze zczasem niektóre wioski, jak Rokitno, Zubrzę i Sichów. Takim był widok Lwowa w połowie XV stulecia. Być może, że widok ten zawiedzie niejedno oczekiwanie. Jednakże przedewszystkiem trzeba mieć na względzie młodość tego miasta, które nie więcej jak 100 lat istnienia i nie więcej jak 8—10 tysięcy mieszkańców (wraz z przedmieściami) liczyło *).
*) Najstarszy spis podatkowy z r. 1405 przytacza opłacających podatek mieszczan 534, zaś Ormian 63 — razem około 600 ojców rodzin (D. Zubrzycki). Licząc każdą rodziną przeciętnie po 5 osób, otrzymamy (600X5=3000 ludzi. Do tego należy dodać drugie tyle na rachunek nie policzonych tu jeszcze zarobników. Żydów i obcych. Dla obu przedmieść nie można większej ludności przypuszczać, jak zaludnienie 2 rozległych wsi (t. j. ok. 2000). Wszystko razem 8000. Kraków liczył wówczas ok. 12.000, Gdańsk ok. 20.000, poniżej 50.000 Kolonja, Lubeka, Praga, Norymberga. Największe miasta średniowieczne liczące przeszło 100.000 mieszkańców były we Włoszech (Wenecja, Medjolan, Neapol), ale je już przy końcu XV. wieku przewyższać zaczęły Gandawa (w Belgji) i Paryż. Powtóre zaś nie należy przykładać miary dzisiejszej do miast średniowiecznych. Lwów XV stulecia wytrzymuje porównanie z innemi miastami tego czasu i tej wielkości, a przytem w życiu jego widoczny jest ciągły rozwój i ciągły postęp — a przeto pomimo swej średniowiecznej surowości pociąga ku sobie tak samo i umysł i serce jak świeża młodość, mimo całego swego niewyrobienia. 8. UPADEK ŚREDNIOWIECZNEGO LWOWA Kiedy umarł (1434) Władysław Jagiełło, częsty i ulubiony gość we Lwowie, uchwaliła rada miejska zawiesić huczniejsze zabawy i tańce na przeciąg całego roku. Gdy zaś nadeszła do Polski wiadomość pełna grozy o klęsce warneńskiej i bohaterskim zgonie młodego następcy Jagiełły (1444), wyprawiło nasze miasto zaufanego posłańca do wschodnich krajów, celem poszukiwania, czy się gdzieś przypadkowo król nie ocalił z pogromu. Lwów jakby rozpamiętywał minione lepsze chwile, jak gdyby szukał straconego szczęścia. Szukał niestety daremnie. Wiadomość o śmierci króla Polski i Węgier Władysława na polu klęski warneńskiej była straszliwą prawdą; i gdyby się nawet ze stwierdzeniem nieszczęścia nie byli kwapili Lwowianie, samo w najkrótszym czasie miało zajrzeć im w oczy. Najbliższym skutkiem przegranej pod Warną było rozpostarcie potęgi tureckiej po całym półwyspie Bałkańskim. W r. 1453 Konstantynopol ze stolicy cesarstwa greckiego staje się rezydencją sułtanów — i oto w tym samym czasie zapłonęły przedmieścia Lwowa od łuny wznieconej przez Tatarów, a w mieście zaroiło się od uciekających z pola rolników. Była to jakby zapowiedź, że chmura tatarska, która za pierwszych Jagiellonów znikła chwilowo z naszego widnokręgu, znów groźnie wisi nad Rusią. Wkrótce nie omieszkały zaznaczyć się i dalsze następstwa warneńskiej klęski. Turcy, stawszy się panami czarnomorskich brzegów, zaczęli podcinać jedną po drugiej żyły handlu lwowskiego. W r. 1475 uległa im Kaffa, owa kolonja genueńska na półwyspie krymskim, gdzie Lwowianie z dawien dawna mieli bogate składy. W kilka lat potem przeszły pod berło sułtana Kilja tudzież Białogród, dwa porty wołoskie przy ujściu Dunaju i Dniestru, znane nam dobrze jako punkty kresowe dwóch lwowskich handlowych szlaków. Kupcy zaczęli uciekać z Wołoszczyzny, towary przepadały. Wówczas to zbankrutowały lub podupadły najznakomitsze rodziny średniowiecznego Lwowa. Po kilka razy musiał następca Warneńczyka Kazimierz Jagiellończyk - uwalniać zubożałe miasto od podatków państwowych, przeznaczając pieniądze, które wpłynąć miały do skarbu królewskiego, na rzecz obrony miasta.
Lecz na tem jeszcze nie koniec zaborów tureckich. Niebawem nadszedł czas, kiedy się miało rozchodzić już nie o jedno albo dwa miasta, ale o losy całej wołoskiej ziemi. Turcy ją zapragnęli zhołdować, więc ówczesny wojewoda Mołdawji Stefan Chrobry wznowił dawne stosunki z Polską, złożył hołd królowi w Kołomyi i poprosił usilnie o pomoc. Kazimierz Jagiellończyk udzielił pomocy Stefanowi, która się rzeczywiście znacznie do obrony Mołdawji przyczyniła. Ale nie na długo się to przydało. Turcy ponowili usiłowania swoje, a królowie nasi, widząc niedostateczność dotychczasowych środków, powzięli plan wielkiej wyprawy na Wołoszczyznę, celem przełamania wpływów tureckich a utwierdzenia polskich. Ostatecznym kresem wyprawy miało być odebranie Turkom Białogrodu i Kilji. Plan tak doniosły powstał już w ostatnich latach Kazimierza Jagiellończyka, ale do wykonania przyszło dopiero za rządów jego następcy Jana Olbrachta.
Nowy król, żądny czynu i chwały, zaprawiony już za życia ojca do boju walką z Tatarstwem, podjął się odważnie niebezpiecznego przedsięwzięcia. Chwila zdawała się być jak najlepiej obraną. Na tronie Czech i Węgier zasiadał starszy brat Olbrachta Władysław, młodszy Aleksander, wielki książę litewski, zabezpieczył się właśnie od Rosji, pojąwszy córkę cara Helenę, w małżeństwo. Wydał więc Jan Olbracht z wiosną roku 1497 wici, zwołujące na dzień l maja pospolite ruszenie pod Lwów. Cała potęga Polski rozwinęła się wtedy pod Lwowem. Szły hufce Wielko-, i Małopolan, hufce z Dobrzynia i z Rusi; przybywali na czele wojsk swoich lennicy Polski, posłuszni królewskim rozkazom. Więc naprzód ciągnęły oddziały książąt mazowieckich, a potem przesuwali się przez bramy Lwowa jacyś nieznani z dalekich stron rycerze. Całkiem byli zakuci w żelazo od stóp do głowy, na zbrojach mieli białe płaszcze z czarnemi krzyżami. Było ich 500, na czele mąż szczupły a poważny w podeszłym wieku. Szli w milczeniu; z uszanowaniem witali ich nasi lwowscy Niemcy, lecz oddział dobrzyński pochłaniał ich wzrokiem pełnym nienawiści. To Krzyżacy z swym wielkim mistrzem na czele*), ci sami Krzyżacy, którzy tak długo dali się Polsce całej, a Dobrzyniowi szczególnie we znaki, a których ojciec Olbrachta.
*) Sam wielki mistrz, Jan Tiefen, nie doszedł do Mołdawji, zachowawszy pod Haliczem na biegunka przywieziony został do Lwowa i tutaj umarł 25 sierpnia 1497. Ciało jego zabrali Krzyżacy do Królewca. Po 13-letnich krwawych zapasach z nieprzyjaciół w lenników Polski przemienił. Wszystkiego razem wojska było pod Lwowem blisko 80.000. Każdy oddział szedł: zbrojne, strojne i dostatnio; samych wozów liczono przy wojsku 20.000. Na czele tego wszystkiego król młody, tryskający zdrowiem i siłą. Co za nadzieje podnosiły naówczas pierś Lwowianin. Niestety jeszcze wicher jesienny z drzew wszystkich liści nie strącił, kiedy z świetnego wojska wracały tylko marne niedobitki. "Wołosi, niedowierzając Olbrachtowi, oświadczyli się w ostatniej chwili za Turcją, a poddawszy w zasadzce drzewa, zadali straszną klęskę wojsku polskiemu w lasach bukowińskich. Sam król powracał taki schorzały, że się Z trudnością tylko trzymał na koniu, więc mu miasto nasze ofiarowało czterokonną kolasę,, otrzymując wzajemnie w cennym darze wracające z wyprawy armaty. .Z wiosną roku następnego (1498) rozpoczął się cały szereg ciężkich klęsk dla Rusi. Stefan wojewoda mołdawski, zwycięzca Olbrachta, uderzył o mury Lwowa; odparty dzielnie przez mieszczan spalił przedmieścia i kraj okropnie spustoszył. Potem zwalili się Tatarzy, potem Turcy, i tak to trwało przez lat kilka. Z Turkami niebawem przyszło do rozejmu, ale Wołosi dłużej wojowali. W 11 lat po Stefanie (1509) syn jego Bohdan znów bezskutecznie do Lwowa szturmował. Strzelby i działa nabyte za pieniądze podatkowe, które niegdyś miastu odstąpił Kazimierz i te, które starostowie sprawili dla zamku, wreszcie armaty Olbrachta teraz doskonalą miastu oddały przysługę. Nie puścił także płazem owych najazdów następca Olbrachta król Zygmunt i niejednokrotnie przeciw Wołochom wyprawiał dzielne zastępy. Lecz choć już więcej do Lwowa nie doszedł nieprzyjaciel, to jednak długo się jeszcze ciągnęły te boje, aż póki sławny hetman Jan Tarnowski stanowczego nie zadał Wołochom ciosu, w bitwie pod Obertynem (1531 r.). Uspokoiła się wreszcie granica wołoska, ale zabiegi Jagiellonów około uratowania Polsce handlu czarnomorskiego spełzły niestety na niczem. Ciosów, które podkopały handel lwowski w drugiej połowie XV wieku, już nikt odwrócić nie zdołał; pogorszenie stosunków stało się trwałem. Mołdawja nietylko nie została związaną ściślejszemi węzłami z Polską, lecz owszem składała hołd Turcji i w coraz większą popadała od niej zawisłość. U granic Podola i Ukrainy rozwielmożniło się Tatarstwo. Kupiec lwowski, kiedy wyjechał szukać wschodniego towaru, narażony był teraz na obrabowanie przez Turków, Tatarów, a nieraz i przez Wołochów. Ba nawet we własnym domu mąciły odtąd Lwowianinowi spokój nieprzyjacielskie zagony. Stąd Lwów skurczył się i wciągnął za swoje mury, jak ślimak do swej skorupy. Po napadzie Stefana wojewody musiano zarządzić, aby się nikt nie budował wokoło murów miejskich na odległość strzału z armaty. Domki bowiem przed murami stojące mogły w czasie oblężenia służyć nieprzyjacielowi za schronienie, albo podpalone przenosić ogień do miasta. Podkopało to raz na zawsze rozwój przedmieść. Bo chociaż tego zarządzenia nie przestrzegano we Lwowie, to nieprzyjaciel sam pomagał do jego wykonania, zmiatając za każdym napadem przedmiejskie domki z powierzchni ziemi. Jest powszechnie znane przysłowie, że nieszczęście nigdy samo nie chodzi. Jakby na sprawdzenie tego przysłowia Lwów w tym okresie trwogi nieprzyjacielskiej nawiedza jeszcze klęska częstego pożaru. Nie licząc ogni przez nieprzyjaciół pod murami wzniecanych, pięć razy paliło się miasto w ciągu lat pięćdziesięciu od czasu upadku Kaffy. Przyczyną była zazwyczaj nieostrożność; a dwie osobliwe strony miasta miały szczególniejsze nieszczęście do ognia: róg północno-zachodni w pobliżu Niskiego Zamku, i część południowa wschodnia, przez Żydów zamieszkała. I ostatni a największy z tych pożarów rozpoczął się także w stronie Lwowa północno-zachodniej. Było to w lecie, około św. Jana r. 1527, gdy w browarze naprzeciw Franciszkanów, t. j. mniej więcej w tem miejscu, gdzie dzisiaj muzeum Dzieduszyckich, wybuchnął pożar. Wiatr był, jak zwykle we Lwowie, zachodni, więc poniósł ogień na Krakowską i na Ormiańską ulicę. Była zaś siła wiatru tak wielka, że głownie z płonącej baszty krakowskiej leciały aż na Wysoki Zamek, z płonącego Zamku aż na Zniesienie. Z drugiej strony browaru płomień ogarnął ulicę Grodzką (t.j. dzisiejszą Rutowskiego), potem Halicką ulicę. W rynku się oba ogniste potoki połączyły i ze zdwojoną siłą uderzyły na pozostałe jeszcze ulice we wschodniej części Lwowa. Z całego miasta nic nie zostało tylko kościoły, ratusz ze swoją wieżą i jeden jedyny dom mieszczanina Jana Brody. Zresztą wszystko leżało w ruinie albo w popiele. Rozpacz taka ogarnęła mieszkańców, że gdyby nie starania rady miejskiej i nie uwolnienia podatkowe ze strony króla, byliby opuścili raz na zawsze dymiące się zgliszcza. Starania władz zatrzymały mieszkańców na miejscu — lecz to, co się po latach znowu podniosło z popiołów, to było już całkiem odmienne miasto. Ogień zmiatał z powierzchni ziemi już drugą warstwę cywilizacyjną, Lwów niemiecki, jak niegdyś zgładził Lwów ruski. Z tego Lwowa, który był stacją handlową Genueńczyków, który mówił niemieckim językiem a w ostrołukowe kształty był obleczony, nie pozostało dzisiaj w istocie nic więcej jak tylko sama jedna katedra i kilka gotyckich portalów. Co zresztą jeszcze ogień oszczędził, w części. albo w całości, to przekształciły w swoim sposobie wieki późniejsze. |