Żanna Słoniowska

Czas lwowski

Na poły mnich, na poły czarodziej – ktoś - kto na co dzień ma do czynienia z latającą korytarzami ratusza lwowskiego czarną trumną – tak, jako mała dziewczynka, wyobrażałam sobie zegarmistrza, który opiekuje się zegarem na najwyższej wieży miasta. Bo i czy mógłby to być ktoś zwyczajny, skoro wydawało mi się, iż zegar ratuszowy ma w sobie coś z dużego tajemniczego zwierzęcia, które– tak samo jak organy czy dzwon Katedry, na pewno ma duszę. Dopiero później dowiedziałam się, że w Średniowieczu zegarami rzeczywiście opiekowali się zakonnicy. A jeszcze później przeczytałam „Niedzielne dziecko” Ingmara Bergmana, w którym opowiada on o najbardziej makabrycznej legendzie ze swego dzieciństwa – o zegarmistrzu, który się powiesił po tym, jak jego zegar ożył i rzucił się na niego chcąc go zabić… Wreszcie przyszło mi poznać człowieka, przez którego ręce codziennie przepływają sekundy czasu lwowskiego.

Czterysta osiem stromych stopni po drodze na szczyt wieży ratuszowej pokonujemy o siódmej rano. Bogdan Basa robi to dzień w dzień, już od dwudziestu siedmiu lat. Po drodze rozmawiamy o czasie. Od kiedy zajął się zegarem, sekundy jego własnego życia popłynęły dużo szybciej, stwierdza bez cienia ironii pan Bogdan. Drzwi na wieżę otwiera olbrzymim starym kluczem – nie wiem czy w związku z tym zegarmistrz czuje się jak święty Piotr, ale za to ja – jak gdyby wpuszczał mnie do nieba. Ciągle pamiętam, że dziewiętnastowieczny historyk sztuki Karol Badecki nazwał obecną wieżę ratuszową „bezstylowym czworogrannym kominem austriackim” a mimo to patrzę na nią z pietyzmem.
Przecież to tutaj można z największą precyzją usłyszeć bicie serca Lwowa. Łomoce jak u beztroskiego młodzieńca, czy też przeszkadzają mu szmery, jak komuś, za kim ciągnie się niekończący się łańcuch lat?...Pan Bogdan pokazuje mi trzy ciężarki i mówi, że gdy zegar jest do końca nakręcony, opadają one aż czterdzieści metrów w dół. Najcięższy waży mniej więcej sto kilo. Wspinamy się jeszcze wyżej. Kolejne drzwi, serce zegara. „Czas leci jak strzała, a sekundy się wloką” – mówiono w starożytności. W tym małym pokoiku na wieży, sekundy stają się dla mnie namacalne, spływają po mnie jak miękkie żółtawe tarcze zegarowe Salvadore Dali. Może to nie zegar, lecz wehikuł czasu - i to czasu lwowskiego? Ogłuszają mnie rytmiczne uderzenia i wyobrażam sobie, że cofam się w czasie…

…Oto pożar w 1381 roku. Płonie pierwszy lwowski ratusz, a z nim – wszystkie miejskie dokumenty… Jednak ogień nie niszczy dzwonu zegarowego i przy odlaniu nowego dzwonu wykorzystano stary (trochę to przypomina transplantację serca). Na jego płaszczu – rzewne prośby o pokój, dobro najwyższe w tamtych strasznych czasach…
Schyłek piętnastego wieku... Oto bawi we Lwowie król Jan Olbracht, w obecności którego położony zostaje kamień węgielny pod nowy, renesansowy ratusz. Długo głowił się nad wykonaniem nowego zegara automatycznego mnich Grzegorz, a tarczę później pomalował kunsztownie malarz Jan. Puszkarz Walenty otrzymał za odlew dzwonu zegarowego w bezpłatne dożywotnie używanie kram miejski. Mniej więcej sto lat później po raz pierwszy w dziejach miasta pojawia się na ratuszu dzwon mniejszy, kwadransowy. Obwieszcza on co 15 dni o zbieraniu się sądów, daje znak co wieczór do zamknięcia bram, alarmuje w każdej nagłej potrzebie. W następnym, siedemnastym wieku Marcin Kampian, słynny rajca i burmistrz, poleca znieść do wysokości czwartego piętra wieżę Olbrachtową i na starym, kwadratowym trzonie dobudować wieżę ośmioboczną, przypominającą lekką i piękną sylwetę wieży cerkwi wołoskiej i kościoła Bernardynów. Wieża ta ma cztery tarcze zegarowe. Przy jej budowie zatrudnieni są więźniowie z ratuszowych podziemi. Z niej w 1772 roku trębacz obwieścił okupację miasta przez armię austriacką. Ciekawe czy to ten sam, a może jego syn czy wnuk zginął potem pod gruzami tej wieży, która w lipcu 1826 runęła ze starości, a upadek ten już w naszych czasach opiewa Jurij Andruchowicz w balladzie „Katastrofa lemberska”?.. W gruzach też znaleziono prastare dzwony zegarowe. Nikt nie zadbał wtedy o to by zachować dla przyszłych muzeów dziedzictwo puszkarza Walentego – zaginęło bezpowrotnie….

Obecny zegar liczy sobie trochę ponad sto pięćdziesiąt lat i został wykonany w niemieckiej fabryce Wilhelma Stiehle. Głos jego dużego dzwonu, który waży mniej więcej osiemset kilo, słyszą lwowianie co godzinę. Dziwna sprawa z dzwonem kwadransowym – odlano go w roku 1835 czyli jeszcze przed pożarem w 1848 roku. Jak się znalazł na ratuszu – nie wiadomo, być może pochodzi z któregoś z kościołów lwowskich. Jeszcze na początku wieku dwudziestego wzywał on latarników do gaszenia w mieście latarni, nawoływał przekupniów do opuszczenia Rynku, a w czasie I wojny światowej ogłaszał, iż niebezpieczeństwo nalotu minęło.

Gdy wychodzimy z zegarmistrzem na galerię zewnętrzną wieży, pytam o fenomen czasu lwowskiego. Czy to, że wszyscy we Lwowie spóźniają się, ma związek z zegarem ratuszowym? Owszem, od czasu do czasu zegar „choruje” – słyszę odpowiedź. Spóźnia się, gdy nastają mrozy. Spieszy, jak tylko zapachnie wiosną. Gdy słucham tej wzruszającej relacji, przychodzi mi do głowy, że pana Bogdana pewnie łączy z zegarem bardzo szczególna więź, wytworzona w ciągu prawie trzech dziesięcioleci spędzonych razem. Coś w rodzaju starego dobrego małżeństwa, które czasami może na siebie ponarzekać, a w głębi serca za sobą przepada. Czuję to ponownie, gdy Bogdan Basa ubolewa nad tym, że teraz, w odróżnieniu od dawnych czasów, zegarmistrz niekoniecznie mieszka gdzieś w pobliżu ratusza…

Ostatnio do obowiązków zegarmistrza należy także troska o flagę na wieży. Teraz wisi ona tam przez cały czas, w czasach radzieckich trzeba było ją zdejmować i - na najważniejsze święta - wieszać z powrotem. „Najgorzej było ze świętem konstytucji stalinowskiej, 5 grudnia -wspomina zegarmistrz – wtedy za każdym razem flaga przymarzała do drzewca”. Przy okazji pan Bogdan obala starą sowiecką bajkę, której uczono mnie w szkole – jakoby w 1944 roku pod czas walk o miasto czołgista Aleksander Marczenko powiesił na wieży ratuszowej czerwoną flagę. „Marczenko nawet na wieżę nie wszedł”, - pobłażliwie uśmiecha się stary zegarmistrz.

Pięć razy w ciągu dwudziestego stulecia zmieniała wieża ratuszowa swoją przynależność państwową. Niezmienną zostawała wzruszająca legenda – kto przytuli się do dużego dzwonu zegarowego wtenczas, gdy on bije – spełni się jego życzenie. Bogdan Basa odnosi się do tej tradycji sceptycznie – kto wie, może przytulał się sam już setki czy tysiące razy i nic z tego nie wynikło - perfidny zegar nie chciał pomóc?.. Postanawiam sprawdzić moc zegara i czekam na pełną godzinę. Cóż, dotyk dzwonu jest wibrujący i …ciepły, więc nie myliłam się kiedyś – zegar z ratusza lwowskiego chyba jest jak zwierzę i na pewno ma duszę. Na dodatek, sprawdziłam – bardzo szybko spełnia życzenia. Wszystkie, oprócz życzeń starego zegarmistrza…

Żanna Słoniowska, Kraków-Lwów, marzec 2004.

Copyright © 2004 Żanna Słoniowska


Wszystkie prawa zastrzeżone.


Powrót
Licznik