Copyright © 2001 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo - Wschodnich.
Oddział w Krakowie.
Wszystkie prawa zastrzeżone.


Barbara Czałczyńska

Podróż na Wschód (cz. 1)



Początek.

Pędziliśmy wciąż dalej i dalej po drogach io bezdrożach. Koła sasmochodu to zapadały w koleiny i doły bocznych dróg, to sunęły pewnie po twardych nawierzchniach szos. Omijaliśmy z daleka miasta i miasteczka, a przede wszystkim główne trakty na których kłębiły się w bezładnej ucieczcce drabiniaste wozy, landa i karety i zaklinowane w powolnym ruchu furmanek samochody. Nad nami rozciągał się najczystszy z możliwych błękit nieba, a z niego odrywały się znaczone czarnymi krzyżami samoloty i zasypywały uciekających gradem kul z karabinów maszynowych. W przydrożnych rowach leżały porzucone samochody, koła i dyszle, a czasem całe wozy, nagle drogę tarasował koński trup. W okolicach mostów wytryskały w górę fontanny wody od zrzucanych niemieckich bomb. Tliły się zgliszcza spalonych wiosek, nocą towarzyszyły nam łuny płonących rafinerii i wiatr przywiewał z tamtej strony gorący podmuch pożarów. Był wrzesień 1939 roku. Wokół nas rozętała się Apokalipsa a myśmy jechali coraz dalej i dalej na wschód aż wreszcie ocknęliśmy się nad brzegami Dniestru. U jego brzegów kobiety prały bieliznę. W szum rzeki wpadał rytmicznie odmierzany stuk uderzających w kamienie kijanek. Na polach złociły się ułożone w pryzmy kolby kukurydzy. Po stkach spływały w dół czerwieniejące już liście w8innych gron. Było pięknie i cicho.

Kobieta, która wyszła ujrzawszy nas na progu chaty mówiła miękkimmało zrozumiałym językiem, z którego od czasu do czasu można było wyłowić znajome słowo.

- Czego chcieli?- pytała - Jajcia? Skilky treba? Dwa? Tilky dwa dla diwczynky! A szczo ż wy dytynu choczete hołodom umoryty? Wy ne bat'ko! - głos kobiety stawał się gniewny, ale w trakcie tego przemówienia wyciągała z glinianej miski jajka i wrzucała na patelnię z rozgrzaną słoniną. Patrzyłam na przerażoną minę ojca, który dopiero po chwili ośmielił się przestrzec mnie szeptem:

- Nie jedz tego wszystkiego, bo się rozchorujesz.

We wsi pytali - A wy zwidky? - i uspokajali - U nas ne maje nijakoji wijny! A nawiszczo tut Nimciam prychodyty?

Przejechaliśmy Dniestr na wielkiej tratwie, prąd znosił ją w różne strony, ale przewoźnik pewną ręką prowadził ją ku drugiemu brzegowi.

Po drugiej stronie Dniestru zajechaliśmy do znajomego dworu. Wyciągnięto mapy i zaczęto naradzać się gdzie mogą być Niemcy i co robić dalej. Mężczyźni oczywiście zdecydowali, że pójdą do wojska. A mnie postanowiono odwieźć do pobliskiego klasztoru.

- Będzie ci tam dobrze - uspokajał mnie ojciec - A do Bożego Narodzenia wojna się skończy i przyjadę po ciebie.

Pojechaliśmy więc między winnicami i ogrodami do miejsca gdze ponad głębokim jarem wznosiły się ruiny zamku, za nim była klasztorna brama ponad którą Matka Boska rozpościerała zapraszające ramiona. Miejsce nazywało się Jazłowiec. Wyszła do nas biało ubrana zakonnica i spytała:

- Jak ci na imię?

Patrzyłam jak po białej drodze oddala się samochód wraz z ojcem. Jeszcze na zakręcie zabłysła tylna szyba, potem wzniesiony przez niego kłąb kurzu opadł i była tylko biała droga, długa, pusta i nieruchioma. Po paru dniach na tej drodze zklekotały gąsienice czołgów udekorowanych czerwonymi gwiazdami, zostawiając po sobie tęczowe plamy ropy. To było to, co nazywało się wbiciem noża w plecy, a dla nas w odległym klasztorze było jak zaciśnięcie na gardle żelaznej obręczy.

Moja przyjaciółka Nadia.

Jeszcze wieczorem nic nie zapowiadało porannej katastrofy. Jakieś tam dziwne i niesprawdzone pogłoski szeptano sobie po cichu, ale były tak nieprawdopodobne, że nikt w nie nie wierzył. Wieczorem jeszcze siedziałyśmy przy długich stołach w jadalni, grymasząc, śmiejąc się psocąc, jak to było w naszym pensjonarskim zwyczaju. Właśnie miałyśmy za sobą pożegnania z rodzicami w "szrym pokoju", o którym krążyła legenda, że spotykali się w nim targowiczanie. Ze ścian patrzyła na nas jak groźne memento ponura twarz Szczęsnego Potockiego. Nad frontonem pałacu czuwał herb Poniatowskich, a z pod niego z kaplicznej nyży spoglądała na świat słynąca cudami figura Matki Boskiej Jazłowieckiej. W winnicach dojrzewały ostatnie winogrona i ich wygrzane słońcem, przezroczyste jak agaty owoce pobłyskiwały w ciemnej zieleni liści. A rano obudziło nas ciężkie łomotanie w bramę.

- Szybko, szybko - popędzła nas siostra wychowawczyni. Zaspane, dopinając w biegu guziki granatowych mundurków biegłyśmy do kaplicy. W bocznej kaplicy tłoczyli się przybyli ze wsi ludzie, którzy zdążyli jeszcze przed zamknięciem głównej bramy. Między ławkami stały, nieruchome jak przybrane w welony statuy, zakonnice. Klasztorny kapelan przesuwał w palcach paciorki różańca, a wszyscy powtarzali za nim modlitwy.

- Wyważyli bramę - powiedział ktoś szeptem. I w tej samej chwili, jakby na potwierdzenie tych słów z bocznych drzwi wyskoczył żołnierz. Zatrzymał się przed ołtarzem, na jego czapce błyszczała czerwona gwiazda, w ręku czernił się wymierzony w nas rewolwer.

- Ruki wwierch! - wrzsnął przeraźliwie.

Zapadła cisza, wszyscy unieśli w górę ręce, tylko ksiąśdz klęczał nadal na stopniach ołtarza. I wtedy okazało się, że żołnierz nie jest sam, że jest ich paru. Otoczyli księdza i wyprowadzili go z kaplicy. Wszyscy stali nadal w milczeniu nasłuchując odgłosu wystrzału. Ale nie. Księdza postawiono pod murem ogrodzenia, gdzie stał z uniesionymi w górę rękoma. Przed nim przechadzali się żołnierze z bronią gotową do strzału. Na bieli muru jego czarna sutanna i rozpopstarte ramiona układały się w znak krzyża. Stał tak przez dwa dni. Na trzeci dzień żołnierze odeszli, a księdza odprowadzono do klasztoru. I potem już każdy dzień przynosił niespodziankę. Zakonnice musiały włożyć świeckie stroje. Wyglądały śmiesznie jak przebrane w staroświeckie stroje matrony. Na korytarzach klasztornych pojawił się Hrebeniuk. Jego stałym miejsce postoju była kancelaria, ale on snuł się po korytarzach, w filcowych pantoflach, przystawał pod drzwiami i podsłuchiwał o czym się mówi. Kiedy znienacka otwierało się drzwi można było dostrzec przemykającą się wzdłuż ścian sylwetkę. Przyklasztorna szkoła została przemianowana na publiczną. Zaczęły przychodzić do niej dzieci ze wsi.

- Teper - oznajmiła nauczycielka - budemo howoryty na ruśkij mowi.

Podczas przerwy między ławkami chodziła Nadia i upominała wszystkich:

- Howory po-ruśky. Howory po-ruśky.

Wtedy to z klasy zaczęło powolutku ubywać dzieci. Najpierw zniknęły pensjonarki, po które zgłaszli się rodzice.

- Wojna, czasy niepewne, lepiej być razem - wyjaśniali przy odjeździe.

W dużej sypialni było coraz więcej pustych, przykrytych białymi kapami łóżek.

- Nu - mówiła do mnie Nadia - ty takoż pojidiesz, zwidky pryjichała.

A potem pytała: - A ty zwidky pryjichała?

- Z Krakowa - odpowiadałam.

- Krakiw - powtarzała Nadia ze zdziwieniem - a deż ce? Tebe Bat'ky prywezły?

- Nie mam rodziców - odpowiadałam.

A Nadia dziwiła się nadal:

- Jak ce, u tebe ne maje bat'kiw?

A potem dodawała jakby te dziwne wiadomości i tak nie mogły przeszkodzić jej zamierzeniom:

- A u nas tak i bude wilna Ukrajina.

Nadia miała krótko przystrzyżone włosy, ciężki chód, garbiła się lekko i spoglądała na mnie wielkimi niebieskimi oczami przechylając na bok głowę.

Któregoś dnia wyszedłszy do ogrodu w czasie przerwy zobaczyłyśmy żołnierzy otaczających klasztorny dzidziniec. Żołnierze mieli szare mundury, niezaobrębione u dołu, postrzępione płaszcze i barankowe czapki z czerwonymi gwiazdami. W rękach trzymali wycelowane przed siebie karabiny.

Przy klasztornej bramie stała bryczka na wysokich kołach, na którą gramoliła się zażywna i rumiana siostra Emilia. Ktoś podawał jej w pośpiechu zawiniątko z jedzeniem. Potem nastąpiły jakiej pertraktacje po których na bryczkę za siostrą Emilią wgramoliła się siostra Maria. Siostra Emilia służyła w wojsku polskim w 1920 roku, a sistra Maria zgłosiła się na ochotnika żeby jej towarzyszyć. Żołnierz machnął batem, konie ruszyły niespiesznie, szare mundury żołnierskie zasłaniały obie zakonnice. Nadia przyglądał asię temu po swojemu, z uwagą i w milczeniu a kiedy bryczka zniknęła za zakrętem powiedziała stanowczo:

- A wse ż taky wony pol'śky pomiszczyci.

Następnego dnia nauczycielka czytając listę obecności co chwilę utykała przy którymś nazwisku.

- Petro Iwanowycz - wywoływała.

Odpowiadała jej cisza i nauczycielka spytała:

- Win szczo, chworyj?

Po dłuższej chwili ciszy ktoś z kąta klasy poinformował:

- Pojichały.

Nauczycielka po chwili zastanowienia wykreśliła Piotra Iwanowicza z listy obecności. Codziennie ktoś ubywał i nauczycielka już o nic nie pytając rysowała wzdłuż nazwiska grubą wyraźną kreskę.

W tych to dniach Nadia zaczęła mi po przyjściu do szkoły po kryjomu wciskać w rękę a to upieczony w domu kawałek kołacza, a to pachnącą jałowcem kiełbasę, a to pierożki z serem.

- Meni ce ne potribne. - broniłam się jak umiałam.

- Bery, bery - uspokajała mnie Nadia - ty siritka. Ty by mohła buty mojeju sestryczkoju. My obydwi po-bat'kowi Josypowny.

Któregoś dnia Nadia zaprosiła mnie do siebie do domu. Na stole stała przygotowana na moje przyjście wielka miska z pierogami i jabłka o szarej szorstkiej skórce.

- Bidna ty syritka użalała się nade mną matka Nadii - hde tobi jichaty w takyj dałekyj swit. Lipsze ty ostawajsia z namy.

Wieczorem po klasztornych korytarzach sunie jak cień Hrebeniuk. Szeptem, żeby nikt nie słyszał, opowiadam siostrze Andrei o Nadii. Siostra Andrea ma dobre oczy.

- Nie rozmawiaj z nią zbyt wiele - radzi - Nawet jak Nadię bardzo lubisz.

A rankiem po korytarzach przetacza się straszliwy lament:

- Pojichały! Pojichały! Wsich zabraqły! Wsich!

Szloch i krzyk miesza się za słowami: wagony, stacja. Gdzieże to? Gdzieże to?

W szkole Nadia wciska mi pieróg z powidłem.

- My ne dumały, szczo tak bude - mówi szeptem - my chotiły wilnu Ukrajinu, a wony nas wywoziat' jak wsich. Jak wsich. Ot padljuky! - dodaje kiedy jesteśmy same na podwórku i spluwa z rozmachem.

A po paru dniach Nadia nie zjawia się w szkole.

- Nadija Josipywna - mówi nauczycielka i jakby do siebie mówi - może wona chwora?

Ale ktoś w klasie szepcze tłumiąc szloch:

- Pojichały.

A potem którejś nocy my same wymykamy się nocą z siostrą Andreą z klasztoru. W nocnej ciszy poskrzypują koła wozu. Wielki księżyc oświetla drogę, zagląda w martwe oczy opuszczonych domów, od czasu do czasu głucho stukają niedomknięte drzwi chałup. Jedziemy do tego Krakiwa, który tak dziwił Nadię. Nadia. Czarna kreska na liście obecności.

- Wsich sobaky zabrały, wsich - mruczy potrząsając batem woźnica.


Barbara Czałczyńska, ur. 1929 we Lwowie. Ukończyła studia filozoficzne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako prozaik debiutowała w 1947 roku na łamach kraskowskiego Dziennika Polskiego, publikowała w czasopismach kulturalnych. Wydała tomy opowiadań: "Pierwszy zakręt" (1965), "Wielka cisza" (1976) i "Rozmowy z babką" (1983), powieści : "Próba życia" (1969), "Magdalena" (1974), "Przesilenie wiosenne" (1980) oraz przekłady w edycjach książkowych, wykorzystywane również w audycjach radiowych. Jest członkiem PEN-Clubu i Stowarzyszenie Pisarzy Polskich oraz wiceprezesem Klubu Inteligencji Katolickiej w Krakowie.
Copyright © 2001 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Oddział w Krakowie.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót

Powrót
Licznik