Barbara Winklowa

Boy we Lwowie

1939-1941

Antologia tekstów o pobycie Tadeusza Żeleńskiego (Boya) we Lwowie w opracowaniu Barbary Winklowej

Oficyna Wydawnicza POKOLENIE, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1992

  • Wstęp

    WIDZIANE Z BLISKA

    Wspomnienia:

  • Zygmunta Nowakowskiego
  • Janusza Kowalewskiego
  • Michała Borwicza
  • Wiktora Turka
  • Aleksandra Wata
  • Wandy Ładniewskiej-Blankenheimowej

    Aleksander Wat


    Lwów

    ... Więc Lwów, jak ci mówiłem, mnóstwo bieżeńców, uciekinierów z Warszawy, kolegów. W kołach literackich strach przed meduzą. Ważnych ludzi jeszcze nie ma. Nie ma ani Wasilewskiej, ani Borejszy, i jak ci mówiłem, między innymi jest ten Dan, który się mną jakoś bardzo zajął i to ze szczerego serca. Miał dla mnie wielką sympatię, chociaż nie znaliśmy się. Samorzutnie, już nie wiem kto zwołał zebranie lewicy literackiej, lewicy w najszerszym sensie, to znaczy z Ważykiem i jeszcze mniej zaangażowanymi. Ważyk zupełnie nie był zaangażowany. No, i ci nie bardzo się orientują - mój obraz jako starego bolszewika, mój i Władzia Broniewskiego. Więc mnie wybierają na przewodniczącego tego zebrania, że trzeba wspólną taktykę itd., wybory do zarządu. A ja — właściwie moją pierwszą intencją było schować się na prowincji, ale pokazałem się, żeby odszukać Olę. No i Już fala mnie nosiła. Dan mi mówił, że Korniejczuk organizuje tu życie literackie i że on z nim mówił o mnie.

    Druga moja rozmowa z Danem była innego rodzaju, mianowicie opowiadał mi o sobie, że jest w bardzo trudnej sytuacji i że właśnie dzięki Korniejczukowi ustalił sobie jakieś dobre stosunki, tak że przestał się bać i że moja sytuacja jest właściwie zupełnie analogiczna do jego, że on doskonale sobie zdaje sprawę z tego, jak groźną jest moja sytuacja i żebym koniecznie poszedł z nim do Korniejczuka. Korniejczuk był w hotelu George'a. Długo czekaliśmy przed jego pokojem, apartamentem, potem dwie dzieweczki z bardzo wypukłymi pupkami, takie ładniusie, wyszły, a potem po jakiejś chwili on zaprosił nas do siebie. W jedwabnej pidżamie oczywiście lwowskiej, wyperfumowany, z urodą kelnera, urodą taką bardzo lokajską. Przypuszczam, że musiał się podobać bardzo Iwaszkiewiczowi szalenie podobał się Wandzie Wasilewskiej, była w ogóle łasa na mężczyzn. Kiedyś, jeszcze przed Hitlerem, byłem na jakimś przyjęciu w ambasadzie niemieckiej i tam w przedpokojach byli lokaje. Było ich z tuzin. Chłop w chłopa, wspaniale zbudowani, bardzo zdrowi, o bardzo specyficznej urodzie. Przyjechał wtedy Dőblin, było sporo literatów, między innymi z Pen Clubu. I oczywiście połowa literatów z Iwaszkiewiczem na czele siedziała na korytarzu. Korniejczuk też miał tę urodę, właściwie dobrą, pociągająca dla homoseksualisty. Męski, ale też lokajski, pachnący. Właściwie żadnej rozmowy nie było, myślałem, że mnie weźmie na badanie, że jestem renegatem i jakie jest moje dzisiejsze stanowisko, ale nie było żadnego badania. Był wyraźnie zmęczony, bardzo dobroduszny. Powiedział, że towarzysz Dan mówił mu o mnie, że będą niedługo wybory, będzie wielkie zebranie i że się będzie bardzo cieszył, jeżeli będę w zarządzie i tak dalej. Salonowa, krótka rozmowa. Było potem to wielkie zebranie pisarzy, które Borwicz w swoim sprawozdaniu bardzo pokręcił. Pisze na przykład, że Rosjanie byli w prezydium. To jest błędne, bo sowieci bardzo przestrzegali, żeby żaden Rosjanin nigdy nie był w żadnym prezydium. Niesłychana stalinowska skrupulatność w zachowaniu formalizmu. Byli tylko Ukraińcy, bo to Ukraina Zachodnia. Rosyjscy literaci - pełno ich było, ciągle zjeżdżali, ale nikt nie wtrącał się do niczego, nie zajmował żadnego stanowiska. Przy czym, rzecz bardzo ciekawa, Ukraińcy to brali na serio, nawet sowieccy Ukraińcy nie dopuszczali Rosjan. Jeżeli wysokiej rangi pisarz rosyjski chciał wtrącić się do czegoś, wziąć kogoś w obronę, protestowali, robili awantury: nie wasza rzecz, nasza Ukraina. Kto był w prezydium? Oczywiście Korniejczuk, był Dowżenko, jeden z tych wielkich reżyserów filmowych i był ukraiński Majakowski - Tyczyna, bardzo poczciwy i głupi. Tyczyna w szubie wspaniałej, stary już, taki dobroduszny.

    Miłosz: Właściwie jedyny ze swojej grupy, który przeżył za cenę konformizmu.

    Wat: No, ale jego konformizm, jak widziałem, to był konformizm typu najuczciwszego, to znaczy absolutnie przystawał na wszystko, ale nie wtrącał się do niczego. Szukał tylko klarnetu, grał na klarnecie, to było jego hobby. Ciągle się wszystkich pytał i mnie się pytał, czy przypadkiem nie wiem, gdzie jeszcze można dostać klarnet. Już miał tych klarnetów we Lwowie mnóstwo. Szczęśliwy - takich klarnetów w całym Związku Sowieckim nie można dostać za żadne pieniądze. Wiesz, taki sowiecki baryń, któremu dawali świetne warunki. Nie sądzę, by robił ludziom coś złego. A może? Co ja mogę wiedzieć? Ale we Lwowie robił wrażenie człowieka bardzo dobrodusznego. Przemówienie Korniejczuka — no, dyplomata. Sala pełna, ściągnięto wszystkich, którzy z literaturą mieli coś wspólnego, było ich już dużo. „Nie macie do nas zaufania, wiem o tym i wcale od was z góry nie wymagam żadnego zaufania. Przyglądajcie się nam, mamy czas, przyglądajcie się rok, dwa. Spodoba wam się — świetnie, nie spodoba się - trudno. To jest wasza sprawa. Ale my wam damy tymczasem dobre warunki egzystencji, żebyście mogli żyć, pisać, przyglądać się nam w akcji. Nacisku na żadnego z was nie będziemy wywierać, żadnej propagandy wobec was nie będziemy stosowali. Sami wyróbcie sobie sąd. Nie musicie się z tym nawet śpieszyć, po co się śpieszyć". Dokładnie pamiętam, to był tenor jego przemówienia. Nie obeszło się bez incydentów. Był taki Piach, autor książek dla dzieci, komunista. Zdaje się przyjaciel Putramenta. Piach wyskoczył, że tu na naszej sali jest prowokator, który spowodował, że Pasternaka wsadzili do Berezy. I oczywiście wymienił Parnickiego. Borwicz pisze, że Parnicki był w prezydium, nieprawda. Widzę go, jak dzisiaj, bo to mnie bardzo obeszło, stał w drzwiach i był bardzo blady. Na sali robi się już niedobrze. A Piach go oskarża i zwraca się do Pasternaka, żeby się odezwał. Pasternak zachował się głupio, ale nie powiedziałbym, że okrutnie, bo zaczął coś bełkotać, że nie można było wywnioskować czy tak, czy nie. Odezwałem się wtedy i przypomniałem sprawę Pasternaka. Mianowicie napisał bardzo wredny wierszyk antyreligijny i antypolski, w tym sensie, że niby będziemy uprawiali Rassenschande, będziemy trykali matki-Polki. Wsadzono go do Berezy, gdzie strasznie cierpiał. Odbyło się z tego powodu zebranie Związku Literatów, gdzie między innymi bardzo domagaliśmy się od zarządu, żeby go wyciągnięto z Berezy. Ale Goetel się uparł, powiedział, że daje słowo honoru, że go wyciągnie, że może go wyciągnąć, że zrobi to, ale pod jednym warunkiem. Wiersz jest tak plugawy, że wyciągnie go - i to bez targów — tylko pod warunkiem, że już teraz wyrzuci się go ze związku. Wszyscy braliśmy udział w dyskusji, staraliśmy się jakoś argumentować i doskonale pamiętam Wandę Wasilewską, która choć już wtedy była straszną bolszewiczką, powiedziała, że wiersz jest rzeczywiście plugawy, że rzeczywiście budzi oburzenie itd., ale przecież nie można tak postąpić. Najpierw trzeba go wyciągnąć z Berezy, a potem sąd honorowy w związku. I ja to tak przedstawiłem, a co do Parnickiego — powiedziałem — to był po prostu jeden z wielu artykułów, który nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek denuncjacją, ale który wyrażał niesmak, dzielony przez wszystkich bez wyjątku literatów. No więc Piach się wycofał i wszystko jakoś przeszło. Słowem, zgoda narodowa. Tam Niemcy, tam bombardowanie tam niszczą, a tu proszę, żyjcie, przyglądajcie się, włos wam z głowy nie spadnie, wszystko wam damy, co wam potrzeba itd. Wybory do zarządu oczywiście lista ustalona przez Dana z Korniejczukiem. Do zarządu org komitetu został wybrany właśnie Dan, Broniewski, kilku Ukraińców, przy czym dwóch czy trzech nacjonalistów ukraińskich, dwóch żydowskich literatów, z Polaków byli jeszcze Boy-Żeleński i ja. Zaczyna się działanie tego związku, jest coraz więcej uchodźców. We Lwowie rośnie panika, coraz, więcej ludzi jest aresztowanych, na początku przynajmniej do mnie to nie dochodziło, ale potem zaczęło się coraz więcej aresztowań. W zarządzie - jak już wspomniałem — byli z Polaków Dan, Broniewski, ja i Boy-Żeleński. A później, kiedy przyjechała Wanda Wasilewska, dokooptowano także i ją. Sekretarzem generalnym był taki totumfacki Korniejczuka, Ukrainiec Siurkowski, który mu sprowadzał dziewczynki i manufakturę, i Bóg wie co. Taki jakiś facet, którego miejscowi komuniści ukraińscy z grupy Wikna, moi eks-przyjaciele, nienawidzili i uważali za faszystę, I rzeczywiście manewrował. Wyjątkowo podły facet. Potem, gdy Korniejczuk wyjechał, on wciąż był generalnym sekretarzem, trzymał wszystko w rękach i do końca wytrwał. Kiedy weszli Niemcy, okazało się, że był agentem niemieckim i zaczął urządzać wszędzie wielkie odczyty, akademie itd. Przez prawie dwa lata oszukiwał tych Moskali, Ogromnie antypolsko nastrojony. W tym nowym związku byli Ukraińcy, większość — jawni, albo zakapturzeni nacjonaliści, przy czym o tych jawnych nacjonalistów — nie pamiętam już ich nazwisk, byli w zarządzie jacyś profesorowie — bardzo zabiegały władze sowieckie. Byli Polacy i byli Żydzi. Żydów w zarządzie było dwóch. Jeden stary komunista — Kacizne. Córka jego wyszła za mąż za komunistę włoskiego Reale, który był skarbnikiem włoskiej partii. Był w Polsce po wojnie ambasadorem, potem wrócił do Rzymu, tam wystąpił z partii i ujawnił, jakieś rewelacje. Spotkałem ją zresztą w Rzymie. Kacizne był człowiekiem niezwykłej przyzwoitości, stary komunista. Drugi, nie-komunista, podobno bardzo dobry tłumacz Pana Tadeusza, obrzydliwy typ, donosiciel, sprzymierzał się z tym Siurkowskim przeciwko Polakom.

    Mnóstwo uchodźców, Adolf Rudnicki zawszony, dopiero przyszedł z wojska. Nie mają gdzie mieszkać, nie mają z czego żyć, bieda okropna.

    Ukraińscy i żydowscy literaci byli przeważnie ludźmi miejscowymi, więc byli dobrze urządzeni; była przede wszystkim walka o byt, po prostu nie dopuszczali do żłobu. Poza tym — walka polityczna. Więc były takie dwa prądy, wtedy dla mnie zagadkowe, ale teraz tak je widzę. Korniejczuk wyjechał bardzo szybko. Na jego miejsce jako szef-gauleiter od literatury przyszedł Iwan Pancz albo Piotr Pancz autor książek dla dzieci. Typ bardzo niesłowiański, anglosaski, bardzo oschły, niesłychanie grzeczny w każdej sytuacji, niezwykle opanowany, zimny. Podobno był oficerem białej gwardii, co jest bardzo możliwe, ale niewątpliwie to był enkawudysta, jak tego zresztą jego stanowisko wymagało. Posiedzenia odbywały się dwa razy w tygodniu. Cóż robił zarząd? Zajmował się głównie sprawami bytowymi. Ja w ogóle chciałem się tym tylko zajmować. Szukanie mieszkań i zaopatrywanie w pieniądze, urządzanie stołówki. To było olbrzymim dobrodziejstwem, zima się zaczęła, ludzie bez odzieży, nie mieli co jeść, bez opału. W zarządzie Dan jest partyjny, czy eks-partyjny, prawdopodobnie już niepartyjny. Wanda. Wasilewska, podobno bezpartyjna, ale związana od dawna z Sowietami. Ja — renegat od kilku lat, sympatyk, Broniewski — sympatyk. Tymczasem, w tymże związku, właściwe ośrodki władzy i kontroli, które na razie się przyglądały, były za naszymi plecami. Była to frakcja komunistyczna — wrogie oczy. Różni byli między nimi: Borejsza, Szemplińska, którzy — to mi zresztą Dan powiedział i Szemplińska mi o tym w Warszawie mówiła — latali i wyrywali sobie włosy z głowy, że takie typy jak Wat, jak Dan, jak inni (szczególnie na mnie się uwzięli) są w zarządzie itd. Chodzili, donosili, krzyczeli. Mówiłem ci kiedyś o zeznaniach Borejszy, że zeznania niby niewinne, ale takie, że powinni mnie byli od razu rozstrzelać według swoich enkawudowskich kryteriów. Więc, że „Miesięcznik Literacki", że wszystko robione było ze zdrajcami rozstrzelanymi w Związku Sowieckim. A drugie to, że ja Borejszy zabroniłem źle się wyrażać o polskich literatach przed sowieckimi ludźmi. Oczywiście nonsens, bo niczego nie mogłem bronić, ale miałem z nim rozmowę, to znaczy, zwyczajnie mu powiedziałem, że co w Warszawie było rozróbką kawiarnianą, tu we Lwowie może się stać siekierą. A Szemplińska po pierwszym aresztowania absolutnie się zmieniła, strasznie rozpaczała. Była przy moim aresztowaniu. To była w pierwszym rzędzie megera. Donosiła, chodziła, agitowała, wściekała się, tych trzeba, tamtych trzeba, a potem się w ogóle odsunęła. Gdy wróciłem z Rosji do Polski, przychodziła do mnie kilka razy, ale nie ciałem jej widzieć. W końcu spotkałem się z nią. Rozpaczała, żebym ja ją zrozumiał, że naprawdę nie wiedziała do czego to prowadzi. Przyznała się do wszystkiego, że ona była tą, która oskarżała, ale że dopiero potem otworzyły się jej oczy. Ona myślała, że to po prostu prowadziło do zdrowszych stosunków, ale nie wyobrażała sobie, co nastąpi. Więc ta sala dookoła nas, pamiętam te oczy inkwizytorów. Byli zwłaszcza trzej Ukraińcy. Najprzyzwoitszym z nich był Tudor, filozof i poeta. Kiepski poeta, ale niezwykle przyzwoity człowiek. Więc z jednej strony oni, z drugiej ta grupa literatów żydowskich, to zupełnie straszliwe inkwizytorstwo, no i Borejsza, Piach. Mówię, że to był najobrzydliwszy okres mojego życia, te kilka tygodni Lwowa. Tchórzyłem, kłamałem. Wiedziałem, że mnie zaaresztują, że Ola i Andrzej zginą, drżałem po prostu i udawałem, że owszem, że przekonałem się znowu do komunizmu. Nikomu krzywdy nie zrobiłem, na odwrót. Nie napisałem żadnego wiersza o Stalinie. Muszę ci powiedzieć, że pierwszy raz napisałem słowo o Stalinie (Pan Bóg mnie ustrzegł nawet w moich komunistycznych czasach) w Paryżu, w paryskiej „Kulturze". Nigdy, nawet za czasów komunistycznych. Ale ponieważ i tak od trzech, czterech lat wycofałem się z literackiego życia, więc był to dla mnie doskonały pretekst do powiedzenia, że po prostu skończyłem się jako literat. Trąbiłem o tym. Zajmowałem się tylko sprawami życiowymi, gospodarczymi, urządzeniem tych spraw dla wszystkich. Do moich obowiązków należało przyjmowanie nowych członków. Trzeba jeszcze jedno pamiętać. To nie był jeszcze Związek Pisarzy to był dopiero komitet organizacyjny i członkowie dopuszczeni wtedy do związku nie byli jeszcze członkami związku, dopiero mieli potem przejść przez weryfikację na zebraniach. Wiesz, jak to się odbywa w związku sowieckim: ogólne zebrania, biografie, zadają pytania. Wtedy jeszcze tego nie było. Wtedy przyjmowanie do związku (ponieważ to było raczej wstępne) polegało na tym, że po prostu facet się zgłaszał i ja wtedy na zebraniu zarządu podawałem tę kandydaturę.

    Ale oczywiście kłamałem. Kłamałem. Udawałem, że znowu uwierzyłem. Nie składałem żadnych samokrytyk, bo mnie nikt o to nie prosił, gdyby mi kazali, to bym złożył. Trząsłem się ze strachu o los Oli, o los własny, wiedziałem co nas czeka, ale nikt mi nie kazał składać żadnej samokrytyki. Rozsądny człowiek sam by na to wpadł i Dan mnie ku temu pchał. Trzeba było samemu się zgłosić do Pancza na rozmowę. Kiedyś Panczowi powiedziałem, że mam do niego jakąś sprawę. On natychmiast, a to doskonale, to proszę, jestem do pana rozporządzenia, godzinę, dwie, ile pan chce. Tak samo jak po wojnie Berman. Po prostu wypadało przyjść i powiedzieć: byłem z wami, potem odszedłem, błądziłem, a teraz wiem, że błądziłem. Żadnej takiej rozmowy nie odbyłem. Zajmowałem się bytowymi sprawami i kłamałem, ot tak, po prostu w takich kawiarnianych rozmowach, w związku, że jestem jak najbardziej komunistą, że zrozumiałem czystko, że Stalin był mądry. Przypomniałem sobie argumentacje, które kiedyś słyszałem, że Stalin wiedział o nieuchronności wojny i chodziło o uratowanie Związku Sowieckiego jako ojczyzny proletariatu, że nie było innego sposobu, że siła rzeczy, że wszystko, co ja uważałem... Kłamałem. Byłem komunistą. Mówiłem o nastrojach w Łucku. Muszę ci powiedzieć, że były jednak takie chwile, kiedy z dawnych klawiszy grał jakiś. Opowiadałem ci o tej scenie z chłopem. Były tam pewne rzeczy robione, to, co na początku robili, oczywiście samosąd, raczej chłopski samosąd Ukraińców po wsiach. Aresztowania sąsiadów, adwokatów itd. Ale na samym początku było coś, co w stosunku do Polski niepodległej można nazwać akcjami sprawiedliwości społecznej. Był samosąd, oczywiście, ale za kulisami podniecano nacjonalistów ukraińskich przeciwko Polakom. Na samym początku były różne fazy. To co Korniejczuk mówił brałem w znaczeniu raczej pickwickowskim, no ale jednak chciało się wierzyć. Była raz taka uroczystość, jakaś rocznica Iwana Franki na cmentarzu Łyczakowskim. Piękny dzień, słońce, październik. Występował Polewka, świetny mówca, trybun. Mówił o braterstwie ukraińskim i polskim, ukraińsko-rosyjskim, o braterstwie wszystkich ludów. Naturalnie - cliche nie cliche, właściwie on nie używał jeszcze wtedy cliche, to był bardzo inteligentny facet. Demon, niesłychanie zły człowiek, okrutnik, nawet sadysta, ale jednocześnie z jakąś czułą duszą. I tutaj całą tę czułość włożyć potrafił. Te czerwone sztandary na cmentarzu i tu Mickiewicz, Franko. Mój Boże, wszystko znane, ale muszę ci powiedzieć, że to działało. Mówię o dniach, o chwilach. Tak, to była pierwsza faza, potem przyszła żelazna miotła, terror, a potem jeszcze byłem w fabrykach, widziałem głodne robotnice, które mdlały przy pracy. Jednocześnie rabunki sowieckich ludzi, ta ich zupełnie demoniczna chciwość rzeczy. Wygłodzenie. To, co Majakowski miał w jakiś humanistyczny sposób, szlachetny, po prostu wyjmował dolary i kupował, to tu się wszystko rzucało do rabowania.

    Zapomniałem o Boyu, a to jest ważne wspomnienie. Gdy go wybrano do zarządu, wyszliśmy razem z zebrania, ja z Boyem. Była już noc, Lwów był bardzo ponury, taki sołdacki, ludność chowała się po domach, ulice absolutnie puste. Światła były przeważnie wygaszone, była godzina jakaś pół do dwunastej czy dwunasta. Tylko przy ulicy Pełczyńskiej był duży wysoki gmach, wszędzie okna oświetlone, oko czuwało, Stalin czuwał! Gmach NKWD. Ale ja z Boyem nawet nie wiedzieliśmy, że tam się mieści NKWD, Boy był w jakimś strasznym stanie. No i wtedy był taki bardzo tragiczny monolog Boya, że właściwie to on już umarł, że wszystko to, co, teraz nastąpi dzieje się już po śmierci, że niczego już nie oczekuje, że nie spodziewa się, aby mógł jeszcze kiedy zmartwychwstać, że nie ma żadnej nadziei, aby Polska mogła jeszcze kiedyś zmartwychwstać, że on osobiście ma tylko do wyboru albo wrócić do Warszawy, albo tu zostać, ale właściwie to jest wszystko jedno, tu jest o tyle lepiej, że jednak Słowianie są lepsi od Niemców. Ale znowu boi się o żonę i syna i jest bardzo nieszczęśliwy z tego powodu, że go wybrano do tego zarządu, bo to może źle się odbić na nich w Warszawie- że właściwie był ślepy i głuchy. I tu nie wiem, czy był całkowicie ze mną szczery, może też bał się, może też miał mój obraz jako bolszewika, bo mówi: Nic nie widziałem, wydawało mi się, że Polska robi postępy szalone, że zbliża się do krajów zachodnich, kultury krajów zachodnich, więc już przez analogie myślałem, że ludzie, którzy są u steru rządu są tacy jak na całym świecie zachodnim, że po prostu to są ludzie fachowi, nie orły, ale ludzie rozsądni, którzy wiedzą co robią. A ja — mówi — nie znam się na tych sprawach, więc uważałem, że nie jest moim zadaniem wtrącać się do spraw polityki, wojska, polityki zagranicznej, od tego są ludzie fachowi. Przecież znałem ich, nawet ludzie wykształceni, niektórzy kulturalni itd. dlatego nie wtrącałem się, byłem zawsze apolityczny, Moją rzeczą była walka z obyczajami, z przestarzałą obyczajowością, kulturą. Politykę zostawiał całkowicie tym ludziom, wiedząc, że nie robią nadzwyczajnej polityki, ale żadna polityka nie jest zbyt dobra ani specjalnie zła. Wierzył, że to są ludzie odpowiedzialni. Tymczasem okazało się, że są nieodpowiedzialni, durnie i zbrodniarze, co dla niego było straszną niespodzianką. Wiesz, to jeszcze było przed upadkiem Francji, obciążało się sanację, a nawet zasługi tych piłsudczyków. W gruncie rzeczy okazało się, że i lepsi i silniejsi od nich doznali tego samego losu. Ale tego jeszcze nikt nie wiedział. Szybki upadek, rozwalenie się w ciągu trzech tygodni całego wielkiego, ambitnego, pewnego siebie, pełnego pretensji mocarstwa, wszystko to kładło się na karb reżymu. No i że teraz — mówi Boy — już niczego nie oczekuje, że on wie, co to są Sowiety, prawda, ale może mu dadzą spokojnie żyć tu, w tym Lwowie. Że tak źle się stało, że go wybrano, bo chciał stać gdzieś tam na boku, niezauważony.

    Byłem więc w zarządzie z Boyem: był niesłychanie lękliwy. I ta jego mowa, to był człowiek o wyjątkowo ciężkiej mowie. Seplenił, jąkał się, plątał się. To bardzo paradoksalne, ale tylko z wielką trudnością mógł ułożyć normalne zdanie. Jakim był wykładowcą, nie wiem, to jedno z drugim się nie łączy, mógł być dobrym wykładowcą. Świetnie zresztą Witkacy jego bełkot naśladował. Witkacy był kiedyś u nas na kolacji i tego samego dnia był na obiedzie u Boya. Przyjechał Bouteron, słynny balzakista francuski i Boy urządził dla niego śniadanie. I wśród śniadania telefon. Boy rumieni się, podlatuje do telefonu: „Tak, tak, to ja, tak — on miał dziecinny głos, z falsetem - nie umiem naśladować głosu, Witkacy naśladował wspaniale, pokładaliśmy się ze śmiechu, zupełnie żywy Boy. — To ja, dobrze kochanie, dobrze, dobrze, ja przyjdę, to ja przyjdę, jak się skończy, ja przyjdę, no myślę może za godzinę, no dobrze, dobrze, dobrze, to ja się postaram prędzej, no, to dobrze, to za pół godziny, no dobrze, to ja już idę". - Krzywicka do niego dzwoniła, niezaproszona, bo nie była zapraszana. Pani Żeleńska nie pozwalała.

    Miłosz: Czy Krzywicka była przyjaciółką Boya?

    Wat: Tak, oczywiście, jak najbardziej. Egeria, przyjaciółka. Krzywicka miała salon, gdzie Boy królował, Boy przyjmował u siebie także, ale oprócz tego był salon u Krzywickiej. Byliśmy tam parę razy. To już z Jarosym, z kabaretem, skamandryci, ludzie z rządu. Mąż jej był adwokatem, syn socjologa, bardzo miły człowiek i dobrze zarabiał, więc urządzała te przyjęcia z Boyem. Wobec Pancza i na tych zebraniach Boy zupełnie tak się zachowywał jak wobec Krzywickiej: „No dobrze, dobrze, już idę!" Taki jakiś człowiek truchlejącego serca. Lecz, kto był odważny w tych czasach? ... Tu nie chodzi o to, że był tchórzem. Nie był tchórzliwy, a tylko truchlał. Miękki, nie nadawał się do tego wszystkiego. Jeden z tych incydentów: któregoś dnia było zebranie zarządu i przybiegł do związku Leon Pasternak, który nie był wybrany do zarządu. To było dość ciekawe, bo jednak było wtedy sporo komunistów partyjnych, a Pasternak był super-partyjny, w dodatku męczennik. Lec też był wtedy bardzo czerwony. Ciekawe, że ich do tego -zarządu nie wybrano! W tym była jakaś polityka, oczywiście. Bo w końcu zarząd miał coś do powiedzenia tylko w sprawach bytowych. Pasternak wziął nas na stronę, mnie i Boya (Broniewskiego tego dnia nie było, był chory) i powiadomił nas, że ma być podpisana rezolucja czy też odezwa — radość czy zadowolenie, już nie pamiętam, z powodu przyłączenia Ukrainy Zachodniej do Związku Sowieckiego. Boy zbladł, ja zbladłem, ale Pasternak po prostu grozi, bez żadnych obsłonek - to głupi bardzo człowiek ten Pasternak, niesłychanie głupi, nie zły, ale bardzo głupi: „No panowie, rozumiecie, że jak nie podpiszecie, to mogą być bardzo ciężkie konsekwencje". Boy mówi do mnie: „Co mam robić, mam podpisać?" A ja mówię do niego: „Bo ja wiem, sam nie wiem". Zostawił nas i dał nam 15 minut, że zaraz wróci. Oczywiście, podpisaliśmy obydwaj. Broniewski nie podpisał. Czy byli u niego i on się uparł, że nie podpisze, czy po prostu nie byli?

    Przyjmowanie ludzi. Więc znowu będę mówił o sobie. Jestem niby komunista, ale z drugiej strony nie wytrzymuję. I coraz to robię potworne rzeczy. Przychodzą do mnie różni pisarze, choćby Artur Prędski, który na zebraniach PEN Clubu w Warszawie odznaczał się szczególną zajadłością przeciwko komunistom (zresztą podobno był kiedyś komunistą) i krzyczał:

    „Jak jesteście komunistami to powinniście siedzieć, powinniście chcieć siedzieć w więzieniu". Miał tego rodzaju wystąpienia, bardzo zresztą niesmaczne. A więc Prędski jest we Lwowie i zwraca się do mnie, żebym go zapisał do związku. Już wtedy było dla mnie oczywiste, że związek jest taką station de triage, że tu są oczy, uszy NKWD, że cała ta instytucja jest po to robiona, że wszystkich chętnie przyjmują nie pytając o przynależność - przeszłość wielu ludzi była znana, ale wiesz, to była zabawa kota z myszami, to było przyglądanie się. Pełno tam było oczu enkawudowskich, inkwizytorskich. W ogóle Lwów był wtedy ich pełen. Kiedyś spotkałem faceta, z którym siedziałem w tej samej celi za czasów „Miesięcznika". Właśnie taki działacz związkowy, który nic o mnie nie wiedział, ani ja o nim i nagle spotkał mnie we Lwowie, towarzysz więzienny, bardzo się mną ucieszył, odgrywał jakąś wybitną rolę w związkach i mówi do mnie: „Słuchajcie, patrzcie, ile swołoczy chodzi po ulicach, ale nic, niech sobie chodzą. Niedługo przyjdzie żelazna miotła". Bo na początku te ziemie były administrowane przez wojsko, przez wywiad, kontrazwiedkę. NKWD było, ale właściwie jeszcze zupełnie nie wychodziło. Ono jeszcze nic nie robiło, ono się tylko przyglądało, ale jeszcze nie weszło w samo sedno rzeczy. Ale już wiedziałem, gdy Prędski i inni zgłaszali się. Potem był taki facet, protegowany Nałkowskiej, napisał powieść, już nie pamiętam czy o prostytutkach, nie wiem, taka jednorazowa powieść, Nałkowska się nim opiekowała i przyszedł do mnie, że go przysłała Nałkowska, czy ona ma przyjechać do Lwowa. Oczywiście odradziłem. Potem Wołoszynowski. Był przed wojną redaktorem „Polski Zbrojnej", a poza tym jego stryj był senatorem gdzieś z Łucka. Pamiętam też taką rozmowę z nim na ulicy, bo bałem się już mówić w związku, więc chodziliśmy po ulicach. Wołoszynowski mnie pytał: „Właściwie co mam robić? Czy mogę jeszcze tu zostać?" On mi to przypomniał w Oborach po wojnie, „Niech pan wieje czym prędzej'" To już zresztą był ten okres, kiedy czułem, że będę aresztowany. „Niech pan wieje czyi" prędzej!".

    Dan, który zajął się mną i obiecywał, że mnie jakoś wyciągnie, zaczął mnie bardzo namawiać, żebym wstąpił do „Czerwonego Sztandaru", który już od dawna wychodził, że to jest najbezpieczniejsze dla mnie miejsce. Pasternak już tam był. Dość długo się wahałem. W tym czasie spotkałem we Lwowie żonę Adama Pragiera, która była wybitną działaczką PPS. Znałem ją, mieliśmy wspólnych przyjaciół, m.in. pepesowca Alfreda Krygiera, spotykaliśmy go czasem u Pragierów, Ucieszyłem się szalenie, że ją spotkałem. Umówiłem się z nią na spotkanie w kawiarence, w jakiejś bocznej ulicy. Spotkałem się z nią trzy czy cztery razy. Więc rozumiesz: kłamałem, że jestem komunistą, a jednocześnie ucieszyłem się, że mam kontakt z PPS. Wdawałem się w jakąś historię fatalną, to jest najgorsze. I powiedziałem jej o propozycji Dana, propozycji — zdawałem sobie sprawę — uzgodnionej z redaktorem „Czerwonego Sztandaru". A ona mówi; „Jak najbardziej, panie Aleksandrze!" Myślałem, że ona jest jakąś agenturą PPS. „Jak najbardziej, proszę pana, powinien pan wstąpić!" Rzecz, do której się najzupełniej nie nadaję. Ale myślę, że może coś mogę zrobić. Tymczasem okazało się, że grubo się pomyliłem. Jestem więc w tym zespole redakcyjnym, jest kupa ludzi. Jest Ważyk, który wtedy inaczej się nazywał i miał wyższą rangę niż ja, jest Janusz Kowalewski (teraz na emigracji), jest Stryjkowski. Natrafiłem niedawno u dramaturga Grubińskiego na informację, że byłem jakąś grubą szyszką „Czerwonego Sztandaru". Tymczasem ja i Ważyk byliśmy reporterami miejskimi, przez tych sześć czy siedem tygodni pracy w „Czerwonym Sztandarze" zdołałem umieścić trzy czy pięć małych notatek o zebraniach w fabrykach. Druga funkcja, którą spełniałem w „Czerwonym Sztandarze", to była nocna korekta, zresztą to już była czynność najbardziej odpowiedzialna, drżałem, robiąc korektę. Najmniejsza omyłka, a nie tytko zecer idzie do mamra, także i korektor oczywiście za to odpowiada. A przecież można było iść do mamra i za przeniesienie nazwiska Stalina do nowego wiersza. A ja miałem obsesję. Mnie się ciągłe zdawało, że w końcu za mojej korekty wyjdzie straszna gafa, jedna literka będzie zmieniona i wyjdzie Sralin, zamiast Stalina. Ciągle pilnowałem tego Sralina. Wiesz, pamiętam jedną historię, Iwaszkiewicz kiedyś w młodości pokazał mi korektę jakiejś swojej prozy, gdzie deszcz okrył schody drobną sratką. Więc bałem się, żeby nie było to samo ze Stalinem. To była cała moja czynność. Byłem jednak wariatuńcio, bo i tam nie wytrzymałem. Tam był m.in. sowiecki redaktor, z Polaków, ale z Polaków już dawno niepolskich, Mańkowski, czy Malinowski, cham, enkawudysta, ale niesłychanie sprytny. A sztab to byli przede wszystkim trzej, a zwłaszcza dwaj starzy komuniści. Jeden taki święty Franciszek partii, człowiek idealnej dobroci, szlachetny, ze wszystkimi szlachetnymi motywacjami, jakie tylko istnieją. Najbardziej bohaterski z więźniów Berezy, jeden z kilku, którzy nigdy nie podpisali żadnych deklaracji, bo w Berezie niektórzy komuniści w końcu podpisywali jakieś deklaracje, jeżeli chcieli wyjść na wolność. Długo był w Berezie. Znany komunista, był pierwszym sowieckim zrzutem w Polsce pod okupacją; zginął właśnie podczas lądowania, szlachetny człowiek. Tu jest miejsce na to, abym wybiegł naprzód. Mianowicie w kilka dni po naszym aresztowaniu, co mój śledczy pokazał jako dowód mojej winy, ukazał się artykuł w „Czerwonym Sztandarze" bardzo głośny. Opisywali nas w nim jako bandę ciemnych typów, kryminalistów, pijaków, kurwiarzy, rozpustników, którzy urządzali orgie, napadali na kelnerki w tym klubie, gdzie nas aresztowano. Oczywiście, o Broniewskim — że dwójkarz, stary dwójkarz.

    Miłosz: O Broniewskim?

    Wat: Tak. Wat — stary trockista. Ale główny tenor, że pijacy, rozpustnicy, którzy urządzali orgie, wybijali szyby, straszliwe historie, wczoraj urządzili pijacką orgię. Chodziło o to, żeby w oczach tak zwanego polskiego społeczeństwa konserwatywnego nas obrzydzić. Podpisany był ten szlachetny komunista, który uwielbiał Władzia Broniewskiego jako poetę i jako człowieka, i mnie bardzo lubił, zawsze mi okazywał w redakcji wiele sympatii. Czasem nawet mnie ostrzegał, że niepotrzebnie powiedziałem to albo tamto. Jedwabny człowiek. I właśnie, że szlachetny, że dobry, że miał taką świetną renomę, właśnie dlatego musiał podpisać ten artykuł enkawudowski. Więc w tej strasznej redakcji, która jest moją plamą, właściwie nie napisałem niczego złego, tylko sprawozdania z zebrań fabrycznych. O tyle można było powiedzieć, że sprawozdania te były niedobre, że nie napisałem tego, co widziałem. Pisałem, że przemawiali tacy i tacy, że wybrano takich i takich do zarządu. Ale chodziłem po fabrykach i widziałem nędzę robotników, straszną biedę we Lwowie. W fabryce czekolady robotnice mdlały przy pracy z głodu. Znowu ta dwuklasowość, bo jednocześnie wszyscy ci ważniacy mieli się bardzo dobrze, jak na lwowskie stosunki. Ważniacy i spekulanci. Jeszcze może taki obrazek ze Lwowa. Kwitła zupełnie niewiarygodna spekulacja. We Lwowie były takie dwie ulice, popularnie nazywano je jeszcze przed wojną kurwim dołkiem, bo tam właśnie były hoteliki z prostytutkami i to było centrum gospodarczego życia. Dniem i nocą pełno sowietów, handel walutą, złotem, brylantami, wszystkim co chcesz. Prostytutki. Jeszcze nie wywożono wtedy, to był początek. Okazywało się, że już gdzieś w listopadzie spekulanci czarnej giełdy zaczęli krążyć między Warszawą a Lwowem, zwłaszcza, że którejś nocy Rosjanie skasowali polską walutę. Wtedy pracowałem w „Czerwonym Sztandarze". Nie puszczono nas. Zatrzymano nas po prostu, cały zespół drukarni i redakcji, dlatego, że w jutrzejszym porannym wydaniu miał być dekret o przejściu na walutę sowiecką, na ruble i czerwonce. Więc chodziło o to, żeby na mieście się nie dowiedziano. Ale okazało się, że niedługo potem waluta polska stała się przedmiotem tak fantastycznej spekulacji, że setki ludzi z Warszawy, zwłaszcza Żydów, przedostawało się do Lwowa, kupowało za psie pieniądze te złote i wywoziło do Warszawy. I na odwrót. Niesamowite. Były październikowe uroczystości, ulice, którymi miał przejść pochód, zablokowane, wiele dzielnic przedtem zablokowanych ze wszystkich stron przez armię, przez policję, przez NKWD. Widziałem to. Jako członek zarządu związku miałem bilet wstępu. Te straszne gęby lumpenproletariatu, który szedł, maszerował: Moskwo moja, Moskwa moja... lwowskich ludzi. Wszystkie męty, wszystko się od razu przyłączyło. Niesłychanie dużo tych mętów. Aha, wracam do redakcji. Pracowała tam, a propos, zupełnie zrusyfikowana córka Baudouina de Courtenay z mężem, oficerem armii rosyjskiej. Nie wytrzymywałem. Więc zrobiłem jedną rzecz bardzo groźną, mianowicie przeczytałem, będąc w redakcji (Ważyk przy tym był, mieliśmy biurka obok siebie) przemówienie Mołotowa o cieniu Polski, o upiorze, który nigdy już nie powstanie itd. To był przedruk z „Prawdy". I wtedy wybuchnąłem. Powiedziałem: co jak co, ale polskie pismo, w języku polskim, nie ma prawa takich rzeczy drukować. I inne jeszcze wybuchy.

    Miłosz: Przecież wtedy oficjalna linia była: Nikakoj Polszi nikogda nie budiet!

    Wat: Ja wiem, ja wiem. Wiedzieliśmy o tym, m.in. ja. Ale razem z Broniewskim myślałem, że to jest taktyka, że to się mówi na zewnątrz. Broniewski wierzył w Polskę radziecką. I właściwie myśleliśmy, że bez reklamy, potajemnie, jakiś Piemont kulturalny we Lwowie da się zrobić. Bardzo się wzmogła wtedy w związku kampania antypolska. Było takie zebranie, gdzie Ukraińcy upierali się przy tym, aby uznać polskich literatów z Warszawy za bieżeńców. A my wszyscy uważaliśmy to za antypolskie posunięcie. I tu była ogromna walka, bo i Kacizne się do nas przyłączył, bardzo zresztą odważnie. Przyjechał wtedy do Lwowa rosyjski pisarz Pawlenko, o którym wiedzieliśmy, że jest kimś bardzo wybitnym. Poszedłem z Władziem Broniewskim do Pawlenki do hotelu na dużą rozmowę, skarżyć się na Ukraińców, którzy nie dają nam żyć. Powiadam do Pawlenki: „Proszę pana, tu jest duża grupa polskich pisarzy, uczonych. Inni też chcą przylgnąć, przecież z tego można zrobić przeciwko Niemcom polski Piemont kulturalny". To był znowu szczyt naiwności politycznej, rozumiesz, wtedy kiedy Rosjanie drżeli przed Niemcami. Potem już w Ałma Acie dowiedziałem się, że Pawlenko jest starym czekistą. Wszyscy literaci w Ałma Acie twierdzili, że tym, który zasypał Mandelsztama za wierszyk o Stalinie, był Pawlenko. Patrzył na nas bardzo wyrozumiale jak na wariatów, jak na dzieci i bardzo tak jakoś dobrotliwie, po ojcowsku, radził mnie i Broniewskiemu: „A ja wam radzę, rzućcie wy do diabła ten Lwów, który jest dla was bardzo niebezpieczny i jedźcie do Moskwy. Jeżeli się zgodzicie, to mogę wam to nawet ułatwić". Okazuje się, że rada była bardzo dobra. W trzy cztery tygodnie później zaaresztowali nas. Ale jestem przekonany, że Pawlenko się do tego nie przyczynił, że rozmowy nie powtórzył, bo na pewno uważał, że jesteśmy piekielnie naiwni i że wsadzenie nas nie leży w niczyim interesie, a we Lwowie będziemy siedzieli.

    Miłosz: Ale związek jeszcze wtedy nie był właściwym związkiem?

    Wat: Nie, za moich czasów związek jeszcze nie był właściwym związkiem.

    Miłosz: A jak było ze związkiem Ortwina?

    Wat: Właśnie. Dobre pytanie. Jak było ze związkiem Ortwina? Teraz, gdy robiłem porządki, wpadłem na list, który mi tłumaczy pewne rzeczy, list Parnickiego. Parnicki mi pisze, że Ortwin bardzo wysoko cenił Lucyfera. Zgłosiłem się do Ortwina, gdy tylko przyjechałem do Lwowa. W jego mieszkaniu był lokal dawnego Związku Literatów. Jak to się wtedy nazywało, Związek Zawodowy Literatów Polskich, Sekcja Lwowska, prezes Ortwin przyjmuje w takie i takie dnie, sekretarz Parnicki o tej i tej godzinie. Spodziewałem się, że Ortwin mnie bardzo źle przyjmie. Tymczasem przyjął mnie bardzo dobrze, serdecznie. Urzędował. Gdy założono ten org-komitet, Ortwin dostał polecenie, aby rozwiązał Związek. Nie rozwiązał. Parę razy jeszcze u niego byłem, potem bałem się już chodzić, ze względu na niego i na siebie. Ale na początku, w dniach, kiedy miał przyjmować, siedział i czekał na interesantów. Interesantów tych było coraz mniej, bywali, przychodzili, ale coraz mniej. Parnicki też urzędował. Nie wstąpił do nowego związku, natomiast mnóstwo endeków, po-endeków, to wszystko do związku wstąpiło, to wszystko bardzo zabiegało o dobre stosunki itd. Wiedziałem, że jest coraz gorzej. Plątałem się zresztą, nie wytrzymywałem, to kłamałem, to znowu aby odkłamać robiłem wyskoki rozpaczliwe. Ale zapomniałem powiedzieć o najczarniejszej karcie. W tymże „Czerwonym Sztandarze" przeczesanie. A tam już siedziało sporo eks-trockistów, nie mówiąc o Danie. Danowi włos z głowy nie spadł, bo on, jak mam pewne dowody sądzić, sprzedał się, to znaczy zabezpieczył się, był w porozumieniu NKWD, z tym, że miał składać meldunki. Prawdopodobnie składał jak najlepsze, jestem nawet tego pewien. Ale któregoś dnia przyszła do redakcji taka grupa, dwoje czy troje, jedna ładna ruda dziewczyna, groźna, właśnie z tych zawodówek, przyszła badać personalia. Wszyscy są obecni, zadała pytania, każdy musi mówić o sobie, musi powiedzieć swoją biografię. Wszyscy siedzą, pełno inkwizytorów, oczu i właśnie to była ta jedyna moja rozmowa, jedyna samokrytyka, gdzie zagrałem jak aktor, wiedziałem, że gram o swoje życie i o życie Oli. Bo już przedtem było takie przeczesanie i jednego takiego eks-trockistę wyrzucono z redakcji i zaraz po wyrzuceniu aresztowano. Więc zagrałem. W tej chwili nie mogę sobie tego odtworzyć, dość dobrze pamiętam co mówiłem. Zagrałem oczywiście jak aktor, rozszczepiłem się. Rozumiesz, to bardzo ważne przeżycie. Potem zrozumiałem Ważyka, zrozumiałem wielu ludzi za czasów Bieruta, zrozumiałem ten akt rozszczepienia. Jesteś, masz jeszcze pięć minut i w ciągu tych pięciu minut musisz w sobie dokonać wyraźnego rozszczepienia. Jak gilotyna, musisz odciąć jedną połowę od drugiej. I musisz czuć w sobie, żeś odciął, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie, zapłaczesz się. Inkwizytorzy mają wspaniałe oczy i świetnie wyostrzony słuch. Byli kuci na cztery nogi, sam redaktor, ten Malinowski, enkawudysta, prawdopodobnie dawny czekista. Bardzo dobroduszny, ale taki, który na śmierć pośle bez wahania, choć w manierach taki dobroduszny. Straszną szkołę dawał jednemu z tych komunistów, którego nazwiska niestety nie pamiętam, który był uosobieniem najgorszego co jest w komunizmie. Za czasów bierutowskich doszedł do wysokich stanowisk. Był najpierw redaktorem gazety w Łodzi, potem został szefem rozgłośni na obce języki. Warszawa miała najbardziej egzotyczne języki. To kosztowało miliony. I kiedy nastał Gomułka, nawet Gomułka nie mógł się go pozbyć. Ten wielki budynek, gdzie się rozpierał — tam były karabiny maszynowe, była własna policja. W „Czerwonym Sztandarze" fakt był jednym z czołowych publicystów i Malinowski go nienawidził, dał mu straszliwą szkołę. Bo on - Rosjanin, Polak ale zrusyfikowany, zupełne cyniczny, nie wierzył w to wszystko. I tych gorliwców właściwie nie lubił. Komunista, który nie lubił gorliwców. A on był super-gorliwiec. I pamiętam, jak spojrzałem na zegarek i powiedziałem sobie: za pięć minut będę musiał mówić. I przez te pięć minut muszę zrobić operację wewnętrzną. Ja rzeczywiście poczułem, że... trrrach. Jest aktor-Wat, Aleksander Wat, i jestem ja, który został tylko jako oko za kulisami, który tylko patrzy, jak 10 się odbywa, jak ten aktor działa, jak mówi, jakie ma gesty, intonacje - wszystko. Dobrze pamiętam swoją intonację. Wróciłem potem do domu do Oli. Byłem spocony, pot się ze mnie jeszcze lał. Zdaje się, że znakomicie zagrałem. Przyznałem się, że mówiłem, iż dyktatura, terror, strach, że wszyscy boją się w Związku Radzieckim, lecz że przekonałem się, że byłem w błędzie. Niby ten terror. Więc znowu argument, że zrozumiałem mądrość tej polityki, która rzeczywiście z jakąś naukową ścisłością przewidziała sytuację obecną. A poza tym strach — to dobrze zagrałem. Na miłość boską — mówię — nikt z was tu obecnych nie może wątpić, przecież pełno tu teraz sowieckich ludzi, z którymi mamy kontakt codziennie, przecież nikt z was nie może wątpić, ja się przekonałem (oczywiście nie w tych słowach, bardziej sofistycznie), że w tych ludziach sowieckich nie ma cienia strachu. Nawet na odwrót, co w nich uderza, to samoczynność, samorzutność, spontaniczność, inicjatywa. I przytoczyłem tę scenę na podwórzu z komendantem, który bez najmniejszego wahania zadecydował: „Chcesz konia? Masz konia!" Przecież komendant taki musi się potem wyliczyć, musi pisać sprawozdania. Gdzie podział tego konia? A on bez niczego: Masz konia, zabrali ci konia? wierzę ci, masz konia. Więc wszyscy widzimy, że nie ma strachu, więc rozumiecie sami, że ja się przekonałem. Zagrałem na nich, zaszantażowałem ich, po prostu dałem im do zrozumienia, że jeżeli będą wątpili w szczerość tego, co ja mówię, to znaczy, że sami są nieszczerzy. Bo tutaj przecież mamy czarno na białym, widzimy tych sowieckich ludzi, widzimy jacy są pełni energii, dynamiki, że niczego się nie boją, że na własną rękę decydują o wszystkim itd. To było moje gruntowne i ważne przeżycie. Opłakiwałem. Nie, nie wyrzucili mnie. Co prawda, kiwał głową jeden z tych głównych komunistów w redakcji. Nawet dobroduszny facet, potem był w Polsce redaktorem „Polski Zbrojnej", raczej dobry człowiek, major czy pułkownik armii Berlinga, który umarł już z dziesięć lat temu. Mówił wtedy: „Owszem, owszem, wasza samokrytyka była przekonywająca, ale zapomnieliście o jednym, czego nie było wolno. Przyjaźniliście się ze Stawarem". Tak, że — wiesz — mnie się wtedy wydawało, że wyszedłem z opałów, że uratowałem się na razie. Jednocześnie poczułem szaloną ulgę, że nie będę już musiał mówić z Panczem, że już złożyłem samokrytykę, że mam już za sobą tę historię. Ale jak mi ten to powiedział, zrozumiałem, że to jest tylko prolongata: „Tak, ale ze Stawarem", Otóż wiedziałem, że po kawiarniach i w związku moja przyjaźń ze Stawarem jest ciągle omawiana.


    (Mój wiek. Pamiętnik mówiony. Część I, Londyn 1977, s. 263-280.)

  • Copyright by Barbara Winklowa Warszawa 1992

    Powrót
    Licznik