|
Jerzy Janicki - "Czkawka"
OSTATNI TAKI WOJEWODA...
Niedawno zjechali do Warszawy pani Barbara Sieradzka i jej brat Leszek Biłyk. Stale mieszkają w Sao Paulo w Brazylii, ale właśnie podjęli zamiar podróży w Karpaty, a ściślej do Czarnohory. Mam im towarzyszyć w tej eskapadzie wraz z całą ekipą filmową. Zachodzi oczywiście logiczne pytanie, jakichże to emocji oczekuje to brazylijskie rodzeństwo od Karpat, które tak się mają do Planalto do Brasil lub Serra do Mar jak mrówka do słonia. Czymże ma im zaimponować jakiś Pikuj czy inna Howerla, kiedy tam dowolnie mogą się wspinać na Pico do Brasil, co ma metrów ponad trzy tysiące i ze trzy takie Pikuje ustawione jeden na drugim jeszcze nie dorównałyby wysokością temu brazylijskiemu kolosowi.
Ale za to tam Czeremosz nie szumi. Ani nie ma tam mieściny Mukaczew, która zwała się kiedyś Munkacz i należała do Węgier, a z tej racji hotelik w tym mieście nosił madziarską nazwę „Csillag", którą teraz przechrzczono na ukraińską „Zirkę", co wciąż oznacza to samo, a mianowicie gwiazdę. I otóż w pokoju numer 5 na pierwszym piętrze tego hotelu „Zirka" ostatni kwadrans swego życia spędził ojciec pani Barbary i Leszka -Alfred Biłyk.
Doktor Alfred Biłyk - ostatni wojewoda lwowski... To o nim właśnie mamy nakręcić ten film. Nie dlatego, że był wojewodą ostatnim, ale dlatego, że jak powiadają we Lwowie: dzisiaj już takich nie robią...
Zanim więc opowiem, jak doszło do śmierci Alfreda Biłyk, Przypomnijmy, kim był do czasu, gdy z nadania prezydenta Mościckiego objął we władanie Pałac Namiestnikowski na Guberntorskich Wałach. Pełnokrwisty Lwowiak, bo tam urodzony 25 września 1889 roku. Gimnazjum kończył w Brzeżanach, dzieląc ławkę szkolną z Edwardem Rydzem-Śmigłym. Zrozumiałe, że takie koleżeństwo w tamtych czasach nie mogło ograniczać się wyłącznie do wspólnego wkuwania łaciny i greki. Razem działali w Związku Strzeleckim, razem walczyli w Legionach, a kiedy po ukończeniu prawa otworzył Biłyk w Łodzi kancelarię adwokacką, rychło mu Smigły kazał togę zdejmować, mianując wojewodą wpierw tarnopolskim, a potem lwowskim. Zasiadł więc Biłyk na Gubernatorskich Wałach w tym imponującym empirowym Pałacu Namiestnikowskim, gdzie rządy swoje odprawiali Badeni, Potocki, Gołuchowski... Co krok tam historia. To tu, w apartamencie na pierwszym piętrze, wypalił z browninga Ukrainiec Siczyński w namiestnika Galicji hrabiego Potockiego. W siedem lat potem kwaterował w tych pokojach car batiuszka Mikołaj II, który z balkonu obwieszczał przerażonym lwowianom, że ich wraz z całą Galicją wciela do matuszki Rosji. W dwa lata później wprawdzie już nie żył, zamordowany przez bolszewików, ale z zaświatów jakby patronował swoim własnym oprawcom, którzy jego kiepskie wówczas proroctwo realizowali niestety w ćwierć wieku później.
Tam więc właśnie, na Gubernatorskich Wałach, zastał rodzinę Biłyków wrzesień 1939. Kiedy pierwsze czołgi i wozy pancerne Wehrmachtu stanęły na rogatkach Lwowa, wojewoda Alfred Biłyk wygłasza do mieszkańców miasta swoje słynne przemówienie. Mówi, że miasto, które zawsze było semper fidelis, odznaczone Krzyżem Virtuti Militari, bronić się będzie do upadłego. Mówi nadto, że on - wojewoda - nigdy tego miasta ani Jego mieszkańców nie opuści i wytrwa z nimi do końca.
Ponad pół wieku trwało przekonanie pośród tych, którzy słuchali radiowego wezwania wojewody, że słowa swego nie dotrzymał, o co zresztą nikt z mieszkańców pretensji nie wnosił, bo przestrzegał ich przed Niemcami, a przewidzieć nie mógł daty 17 września, która odmieniła gruntownie sens jego zapewnień. Otóż prawie nazajutrz po tym przemówieniu zjawił się we Lwowie premier Sławoj Składkowski i rozkazał Biłykowi udać się do Kut, gdzie wówczas już stacjonował ewakuujący się rząd. Wojewoda, acz wbrew własnej woli, rozkaz wypełnił, tyle że potem z Kut skierowano go dalej, do Munkacza na Węgrzech, gdzie miał swą siedzibę polski konsulat. Stamtąd dwukrotnie podejmował próbę przedarcia się do zajętego już przez bolszewików Lwowa, a kiedy okazało się to niemożliwe, zasiadł w pokoju numer 5 hotelu Csillag" do napisania listu-testamentu, który do dziś przechowywany jest w Instytucie Sikorskiego w Londynie. Pisał zaś tak:
„...Nie mogłem walczyć we Lwowie, gdyż zgodnie z wytycznymi Szefa Rządu opuściłem go w warunkach, które mogą słowa moje postawić w pozornej sprzeczności z tym czynem - dalsze moje życie zdaje się nie przedstawiać wartości dla Polski. Być internowanym do końca wojny nie chcę. Chcę ocalić honor. Po Polsce wszystkie moje myśli są przy Tobie, Marylu, Leszku, Basiu, Ewo i Jerzy. Żyjcie szczęśliwie, jeśli to będzie możliwe. Proszę, aby te moje słowa były rozgłoszone, aby nietkniętym został mój honor. Przede wszystkim niech otrzyma o tym wiadomość Wódz Naczelny Śmigły-Rydz, gen. Składkowski i moje miasto Lwów.
Podpisano:
Alfred Biłyk - wojewoda lwowski.
Munkacz 19.IX.1939".
Ale okazało się, że ten list wcale jeszcze nie był ostatnim. W dokumentach Instytutu Sikorskiego zachował się drugi jeszcze, skierowany do władz węgierskich. Przytaczam go w całości, aby współcześni Czytelnicy wszak i elektorowie dzisiejszych naszych, pożal się Boże, wojewodów, mogli pojąć, jakiego to formatu człowiekiem był autor tego tekstu i jakim niebywałym charakterem obdarzyć go musiała natura, że mógł spokojnie to wszystko pisać, będąc świadom, co za kwadrans nastąpi. Oto ostatnie słowa wojewody:
„Do Władz węgierskich, Munkacz.
- Powód mojej śmierci jest wskazany w załączonym liście do Poselstwa Polskiego w Budapeszcie
- List niniejszy upraszam przetłomaczyć i podać do wiadomości w prasie miejscowej i zagranicznej.
- Tysiąc dolarów w złocie i pięćset dolarów papierowych proszę przekazać p. woj. St. Jareckiemu (znajduje się w drodze między Korosmezi a Munkaczem).
- Resztę pieniędzy w złocie, banknotach (polskie, amerykańskie, rumuńskie) i moją własność, którą posiadam z sobą, zapisuję szoferowi Kazimierzowi Jasnukowi (znajduje się w Munkaczu i zamelduje się w hotelu). Z tego ma on pomóc moim urzędnikom w razie, gdyby ich spotkał, a w wypadku spotkania mojej rodziny proszę resztę tejże przekazać i zależnie od możliwości obu stron, pozostać razem.
- Najpierw jednak należy zapłacić z tych pieniędzy rachunek w hotelu i wszystkie koszty z pogrzebem włącznie, 5 (słownie pięć) dolarów przeznaczam jako napiwek w hotelu. Również proszę o tych 1500 dolarach, które woj. Jarecki ma otrzymać, dać wzmiankę w prasie, ponieważ pieniądze te otrzymałem w zaufaniu i chcę, aby wszyscy wiedzieli, że je oddałem.
- Wszystkie dokumenty i papiery proszę przekazać Posłowi Polskiemu w Budapeszcie. Są to ważne dokumenty osobiste (2 w teczkach, które tenże ma przekazać notariuszowi) i moje sprawozdania urzędowe.
Munkacz, 19.9.1939 - Alfred Biłyk s.k. wojewoda lwowski".
W kwadrans po napisaniu tego tekstu już nie żył. Strzałem z rewolweru w głowę odebrał sobie życie.
Długo, prawie całe lat sześćdziesiąt, niosło się echo tego wystrzału, bo ta nasza podróż do Munkacza A.D. 1998 jest właśnie tego echa odbiciem. Jedziemy przez gwarne i ruchliwe ulice miasta. Śniade twarze Cyganów, pszenicznej barwy warkocze mołodyć, jakieś ni to madziarskie, ni to huculskie kaftany, wszystko to razem jak bukiet pleciony przez historię, co raz kazała być miastu częścią Rusi, to znów Siedmiogrodu albo Słowacji. Nawet ten wieżobabelski język ulicy, spleciony z rumuńsko-węgiersko-ukraińskich narzeczy, poświadcza rodowód miasteczka. I już wiemy, że ten nasz film nie będzie miał puenty, jaką mogłaby być tutejsza pamięć o wrześniu 39. Ani oni tak naprawdę tutejsi, ani wiekowo nam równi, nawet ich w szkołach nie uczono, że tędy przetoczyła się kiedyś polska tragedia, że samochodami z taką samą jak nasza rejestracją pomykali ku Bukaresztowi ministrowie i generalicja. Nawet cieszą się, żeśmy Polacy, bo a nuż mamy na zbyciu krem Nivea, w niezwykłym tu poważaniu, albo polopirynę C. Jedno, co mogą dla nas zrobić, to zaspokoić nasze pytanie o drogę na cmentarz.
Ale nawet i tam nie natrafimy na puentę naszego filmu. Owszem, pośród tego lasu krzyży, półksiężyców, pięcioramiennych gwiazd - gdzieś pod samym murem, w topieli chaszczy i łopianów pordzewiałe owalne tabliczki zaświadczają o jakichś Kowalskich, Nowakach, Zielińskich, którym nie dane było uciekać już dalej. Leży ich tam może dziesięciu, może tuzin.
Leszek Biłyk, zbrojny w brazylijski scyzoryk, obskrobuje mozolnie mech z kamieni i rdzę z żelaznych krzyży, ale żadne z przywróconych do życia liter nie układają się w nazwisko ojca - A przecież musi tu gdzieś być na pewno! A może właśnie wprost przeciwnie, wszak wojewoda sam sobie odebrał życie, a samobójców ksiądz zwykł grzebać dopiero za murem, poza poświęconą po katolicku ziemią. I tak właśnie to sobie na koniec Leszek wytłumaczył.
Przeto celuje nasz operator obiektywem w szary mur ułożony z pustaków, Leszek przyklęka pod pniem wiekowego jesionu i do rozpostartej jedwabnej chusteczki, dotąd zdobiącej butonierkę szykownej marynarki z brazylijskiego tropiku, zgarnia palcami grudy mukaczewskiej ziemi. Za jakiś tydzień, już w Sao Paolo, pokaże to swoim wnukom, z których żaden nie będzie w stanie wypowiedzieć prawidłowo ani nazwiska dziadka Biłyka, ani jego miejsca pochówku - Munkacz, bo ani zgłoska „ł", ani tym bardziej „cz" nie mieści się w regułach portugalskiego języka.
Unosi się wolno z klęczek Leszek Biłyk i chociaż to nie przystoi porucznikowi 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich, co szarżował pod Wólką Węglową, wyrąbując przejście zdążającej z pomocą walczącej Warszawie armii Kutrzeby, rozgniata pięścią łzę w oku.
Pół wieku musiało upłynąć, aby Barbara i Leszek przywieźli z Sao Paulo kserokopie niezwykłego testamentu ojca i by wypełnić się mogło ostatnie życzenie lwowskiego wojewody, kiedy prosił, by jego słowa „były rozgłoszone, aby nietkniętym został mój honor". Dziś już i jego miasto Lwów, jak chciał, dowiaduje się, do jakiego stopnia był Alfred Biłyk semper fidelis i miastu, i pojęciu tak dziś nieznanemu - jak honor.
Może to i dobrze, że ta podróż nie znalazła swojej puenty. W rozumieniu estetyki dzisiejszej sztuki taki formalizm to nawet nie na miejscu. I nie na miejscu rozmyślania o honorze. Odbija mi się czkawką, kiedy czytam w dzisiejszej prasie o pewnym wojewodzie, co to wyposażył się w służbowe mieszkanie, utajając, że miał już własne, a i za nie czynszu nie płacił, i z jakichś tam pieniędzy publicznych nie rozliczył się jak należy. Toż jakaś tam odległa, bo odległa, ale jednak puenta, że czasy czasom nierówne ani wojewoda wojewodzie...
(Stanisław Kosiedowski) I jeszcze fragmenty listów Leszka Biłyka, które niedawno otrzymałem:
[...] Byłem z Panem Janickim w tamtych stronach, żeby zrobić film o Ojcu dla telewizji.
Niestety moja siostra, Basia Sieradzka [...], zrobiła pomyłkę, mówiąc że Ojciec chciał wracać do Lwowa, żeby się układać z zaborcami.
Ojciec wracał, żeby Lwowa bronić i na pewno, żeby tam zginąć. To jest jasne z jego przemówień i odezwy w lwowskiej gazecie.
[...] Szkoda, że wyszła pomyłka! Jak ja dostałem tutaj kopię, to już było za późno.[...]
W czwartym paragrafie Jerzy Janicki mówi " rychło mu Śmigly kazał togę zdejmować". Nie tak rychło, bo Ojciec otworzył kancelarię adwokacką pewno w 23 czy 24ym roku, a na wojewodę pierw pojechaliśmy do Tarnopola (gdzie mój Ojciec pewno "zdał egzamin"). To bylo w 1937 roku. Tam zdałem maturę. W 1938, w czerwcu Ojciec został przeniesiony do Lwowa, więc 48 lat minęło!
I nigdy nie miałem JEDWABNEJ chustki! -
Leszek Biłyk
Copyright © 2001 Jerzy Janicki Wszystkie prawa zastrzeżone.
| |