PL
ENG
DE
RUS
ZYGMUNT ALBERT
KAŹŃ PROFESORÓW LWOWSKICH W LIPCU 1941 ROKU W trzecim roku II wojny światowej Niemcy hitlerowskie zdecydowały się uderzyć na Związek Radziecki. Przygotowały się do tego bardzo starannie, tak militarnie, jak i politycznie. Przy okazji zniszczenia wrogiego sobie ideologicznie państwa postanowili Niemcy rozprawić się nie tylko z Żydami i radzieckimi przywódcami, lecz również z polską inteligencją, zamieszkałą na wschód od Sanu. Nie chodziło tu o odstawienie wspomnianych warstw narodów do więzień czy obozów koncentracyjnych, lecz o fizyczne ich zniszczenie, o likwidację, jak to sami Niemcy powszechnie nazywali. Posłuchajmy zresztą, co powiedział generalny gubernator Hans Frank na temat aresztowanych w 1939 r. krakowskich profesorów: „Nie da się opisać, ileśmy mieli zawracania głowy z krakowskimi profesorami. Gdybyśmy sprawę tę załatwili na miejscu, miałaby ona całkiem inny przebieg. Proszę więc Panów usilnie, by nie kierowali już Panowie nikogo więcej do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz podejmowali likwidację na miejscu lub wyznaczali zgodną z przepisami karę. Każdy inny sposób postępowania stanowi obciążenie dla Rzeszy i dodatkowe utrudnienie dla nas. Posługujemy się tutaj całkiem innymi metodami i musimy je stosować nadal"1. Przemówienie to wygłosił Frank do przedstawicieli SS i policji dnia 30 V 1940 r., ale nie zostało ono podane do wiadomości nawet ogółu Niemców. Polacy dowiedzieli się o tej złowieszczej groźbie dopiero po wojnie, ale odczuwali ją na własnym ciele już wcześniej, po rozpoczęciu wojny we wrześniu 1939 r. jako że zagłada inteligencji i w ogóle warstw przywódczych polskich została zadecydowana już przed wojną. Oskarżyciel brytyjski Sir David Maxwell-Fyfe w dniu 29 sierpnia 1946 r. w czasie 214 dnia rozprawy norymberskiej przytoczył przemówienie Himmlera, wygłoszone w 1941 r. do oficerów dywizji SS-Leibstandarte: „Bardzo często członkowie Waffen SS rozmyślają na temat deportacji, jakie tu mają miejsce. I mnie przyszło to na myśl, gdy patrzyłem na tak trudną pracę policji bezpieczeństwa wykonywaną tam przy pomocy naszych ludzi. Zupełnie tak samo było w Polsce podczas 40-stopniowego mrozu, gdy musieliśmy pędzić tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy ludzi, gdy musieliśmy mieć w sobie dość bezwzględności, by — co powinniście usłyszeć, lecz natychmiast zapomnieć — rozstrzelać tysiące czołowych osobistości spośród Polaków". Dla tych celów zostały przez Heinricha Himmlera, ministra Rzeszy, naczelnego dowódcę hitlerowskiej policji i równocześnie dowódcę osławionej organizacji SS-Ochronnych Sztafet (Schutz-Staffeln), utworzone specjalne oddziały Einsatzkommanda. Jednostki te pod dowództwem wysokich oficerów SS i policji miały podążać tuż za armią, wkraczać z gotowymi listami proskrypcyjnymi do zdobytych miast, natychmiast aresztować prominentne osoby i rozstrzeliwać je. Hitler i Himmler przestrzegali, że działalność tych specjalnych oddziałów nie podlega kontroli ani prokuratur, ani sądów, a jakakolwiek próba mieszania się tych instancji w działalność oddziałów będzie tępiona. Lwów został zajęty przez armię niemiecką 30 czerwca 1941 r., gorąco witaną przez część Ukraińców. Natychmiast pojawiły się na ulicach Lwowa liczne grupy młodzieży ukraińskiej z żółto-niebieskimi opaskami na ramieniu lub kokardami o tych barwach w klapie marynarek. Ci młodzi ludzie wywlekali z domów Żydów, każąc im sprzątać gołymi rękami szkło z rozbitych okien, gęsto zaścielające ulice. Następnego dnia weszło do miast kilka Einsatzkommando, wśród nich jedno pod dowództwem SS-Brigadenführera dra Eberharda Schoengartha. Ten człowiek w randze generała był już dobrze znany Polakom w Generalnej Guberni. Właśnie jego oddział na polecenie Himmlera aresztował profesorów krakowskich 6 XI 1939 r. i odesłał do obozów koncentracyjnych. Wielu z nich zmarło w obozie lub wkrótce po zwolnieniu. Grupa Schoengartha rozpoczęła swą działalność we Lwowie już następnego dnia po wkroczeniu, aresztując przede wszystkim Żydów. Dnia 2 lipca przed południem uwięziła b. premiera rządu Rzeczypospolitej, 59-letniego prof. Politechniki, Kazimierza Bartla. Żonę i córkę profesora natychmiast wyrzucono z mieszkania, pozwalając zabrać jedynie osobiste rzeczy. Profesora umieszczono w budynku dawnej dyrekcji elektrowni przy ul. Pełczyńskiej, gdzie była wówczas siedziba dowództwa grup Schoengartha. Nikt z Polaków nie zdawał sobie sprawy, że aresztowanie prof. Bartla było tylko wstępem do tragedii, jaka rozegrała się w następnym dniu. Nocą z 3 na 4 lipca 1941 r. między godziną 22 a 2 kilka oddziałów złożonych z członków SS, policji i polowej żandarmerii pod dowództwem oficerów SS rozjechało się po mieście i przeprowadziło aresztowania profesorów wyższych uczelni we Lwowie. Poza profesorami zabierano wszystkich obecnych w mieszkaniu mężczyzn powyżej 18 roku życia. Na ogół panował pośpiech, kazano się szybko ubierać (część profesorów już spała), przeprowadzano zwykle powierzchowną rewizję, rabując przy tej okazji złoto, dewizy, inne przedmioty wartościowe i w jednym przypadku maszynę do pisania. Dowódcy poszczególnych grup przeprowadzających aresztowania dobrze wiedzieli, jaki los czeka zatrzymanych przez nich profesorów i ich synów. Syn prof. Cieszyńskiego, mimo, że miał 20 lat, nie został zabrany z ojcem. Widocznie drgnęło coś w sercu oficera i zlitował się nad matką. Był to jedyny wypadek niezabrania mężczyzny powyżej 18 lat. Komisarz policji Kurt, aresztujący prof. Sołowija, wypytywał jego córkę p. Mięsowiczową, czy ma jeszcze inne dzieci poza obecnym w mieszkaniu 19-letnim synem Adamem. Nie orientując się, o co chodzi oficerowi, powiedziała, że ma jeszcze córkę. Na następne pytanie, czy może z nią się widywać odpowiedziała twierdząco. To było zapewne ostateczną przyczyną, że syn jej został zabrany z 82-letnim dziadkiem. Te dwa wypadki świadczą o tym, że oficerowie aresztujący zabierając ojców mogli pozostawić bodaj synów przy życiu, ale jedyny wyjątek potwierdził tylko regułę okrucieństwa hitlerowskiego. Kierownika Zakładu Anatomii Patologicznej, 63-letniego prof. Witolda Nowickiego, aresztowano z 29-letnim synem Jerzym, doktorem medycyny, starszym asystentem Zakładu Higieny. Jerzy dostał się we wrześniu 1939 r. do niewoli radzieckiej i dzięki usilnym staraniom ojca został z niej wiosną 1941 r. zwolniony, ale po pół roku został zamordowany wraz z ojcem przez hitlerowców. Pediatrę, 67-letniego prof. Stanisława Progulskiego, zabrano z synem, 29-letnim inżynierem Andrzejem. Szczęśliwie drugiego dorosłego syna nie było wówczas w domu, dzięki czemu ocalał od masakry. Wraz z 70-letnim prof. medycyny sądowej Włodzimierzem Sieradzkim aresztowano jego sublokatora Wolischa, a z 44-letnim prof. chirurgii Władysławem Dobrzanieckim jego rówieśnika, przyjaciela, dra praw Tadeusza Tapkowskiego i męża gospodyni domu Eugeniusza Kosteckiego. Gestapowcy zapytali Kosteckiego, czy należy do służby, a gdy zaprzeczył, zabrali go. Napad na dom internisty prof. Jana Greka doprowadził również do uwięzienia znanego wybitnego krytyka i tłumacza arcydzieł literatury francuskiej, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który uciekł we wrześniu 1939 r. przed Niemcami z Warszawy i schronił się u swego szwagra, jako że obaj pożenili się z siostrami Marią i Zofią Pareńskimi, uwiecznionymi przez Wyspiańskiego w Weselu. Grek i Boy-Żeleński mieli w chwili śmierci po 66 lat. W domu 60-letniego chirurga, prof. Tadeusza Ostrowskiego zastał oddział Einsatzkommanda większą liczbę osób. Schronił się tu jego przyjaciel, uczeń Rydygiera, 69-letni chirurg Stanisław Ruff z żoną Anną i 30-letnim synem inżynierem Adamem, pielęgniarka i społecznica Maria Reymanowa, nauczycielka języka angielskiego Katarzyna Demko i 29-letni ksiądz, dr teologii Władysław Komornicki, którego brat był ożeniony z jedną z córek pani Ostrowskiej z pierwszego małżeństwa. Wszystkich mężczyzn uprowadzono. W domach Greków i Ostrowskich nie skończyło się na zabraniu mężczyzn. Po 2 godzinach wrócili zwiastuni śmierci ponownie i wśród jeszcze większego pośpiechu zabrali wszystkie kobiety, w tym i służbę. Nie ulega wątpliwości, że celem wymordowania właścicieli i współmieszkańców tych dwóch domów był zwykły rabunek. Oba mieszkania były bardzo zamożne, pełne antyków, cennych dywanów, obrazów. Hitlerowcy mogli słusznie domyślać się, że znajdą tu również dużej wartości klejnoty i złoto. Uważając mieszanie Ostrowskich za bezpieczne, oddały arystokratyczne rodziny Badenich i Jabłonowskich na przechowanie swe najcenniejsze rzeczy, nic więc dziwnego, że hitlerowcy postanowili wszystko to zagrabić. Mógł w tym mieć swój udział Holender Pieter Nikolaas Menten, który kupiwszy po I wojnie światowej majątek w Polsce znał dobrze stosunki lwowskie i bywając w domach zamożnych, w tym i profesorskich, dobrze wiedział, które domy były szczególnie zamożne. Faktem jest, że człowiek ten, wówczas w mundurze formacji SS, uzyskał z gestapo świadectwo zgonu państwa Ostrowskich, dzięki czemu mógł kupić za bezcen ich mieszkanie, a być może i mieszkanie Greków. Czy był on już we Lwowie w czasie aresztowania profesorów, czy może był nawet jednym z aresztujących, tego sąd holenderski nie dowiódł. Udowodniono mu natomiast w sądzie amsterdamskim wymordowanie na czele gestapowców dużej grupy Polaków i Żydów — swych sąsiadów w jego majątku Uryczu i w Podhorodcach. Była to z jego strony zemsta osobista połączona z masakrą dokonaną na Żydach. Świadczy to, że ten człowiek nie zawahałby się przed wymordowaniem profesorów, by zagarnąć ich majątek. Tej pamiętnej nocy aresztowano doc. ginekologii, 49-letniego Stanisława Mączewskiego i 40-letniego docenta okulistyki Jerzego Grzędzielskiego. Ten ostatni został zabrany w miejsce nie żyjącego już swego szefa, prof. Adama Bednarskiego. Gdy hitlerowcy wtargnęli do mieszkania wdowy i ta oświadczyła, że mąż nie żyje, zapytano ją kto jest następcą. Zgodnie z prawdą i niczego nie przeczuwając podała Bednarska nazwisko Grzędzielskiego. Gestapowcy pojechali natychmiast do jego mieszkania i uwięzili go. Prof. Roman Rencki, 74-letni internista, wyszedł przed 3 dniami z więzienia i teraz wpadł w szpony gestapo; 51-letni chirurg prof. Henryk Hilarowicz został również dołączony do grupy aresztowanych. Był on trzecim wybitnym chirurgiem uwięzionym tej nocy. Obok Wydziału Lekarskiego, który stracił jednej nocy 12 profesorów i docentów, Politechnika utraciła ich wraz z prof. Bartlem ośmiu. Kierownik Katedry Matematyki 57-letni Włodzimierz Stożek został aresztowany z 2 synami: 29-letnim inżynierem Eustachym i 24-letnim absolwentem politechniki Emanuelem. Kierownika Katedry Miernictwa 61-letniego prof. Kaspra Weigla zabrano wraz z 33-letnim synem, mgrem praw Józefem. Aresztowany 52-letni kierownik Katedry Mechaniki Teoretycznej prof. Kazimierz Vetulani mieszkał samotnie i tylko sąsiadka Lidia Szargułowa widziała przez szybę w drzwiach, jak pogwizdującego sprowadzali gestapowcy po schodach do auta. Taki sam los spotkał 55-letniego kierownika Katedry Pomiarów Maszynowych prof. Romana Witkiewicza. Wraz z nim zabrano jego sublokatora, woźnego Politechniki, Józefa Wojtynę. Tejże nocy inna ekipa aresztowała brata żony prof. Witkiewicza, a to 43-letniego kierownika Katedry Chorób Zakaźnych Zwierząt Małych Akademii Medycyny Weterynaryjnej, prof. Edwarda Hamerskiego. Wśród pozostałych uwięzionych członków Politechniki znalazł się 60-letni kierownik Katedry Technologii Nafty i Gazów Ziemnych prof. Stanisław Pilat. Tego wybitnego znawcę wymienionej dyscypliny w kilka dni po jego śmierci poszukiwały władze niemieckie, pragnąc wykorzystać jego dużą wiedzę. Za późno. Ofiarą gestapo padł również 53-letni kierownik Katedry Pomiarów Elektrycznych i kierownik Laboratorium Elektrotechnicznego, prof. Włodzimierz Krukowski. Ostatnim wśród 8 aresztowanych profesorów Politechniki był 60-letni kierownik Katedry Matematyki, Antoni Łomnicki. Poza 12 profesorami Wydziału Lekarskiego Uniwersytet stracił tej pamiętnej nocy jeszcze 2 profesorów. Jednym z nich był już wspomniany kierownik Katedry Romanistyki Tadeusz Boy-Żeleński, drugim 56-letni kierownik Katedry Prawa Cywilnego prof. Roman Longchamps de Berier. Wraz z ojcem Romanem zabrano aż 3 synów: 25-letniego Bronisława, absolwenta Politechniki, 23-letniego Zygmunta, również absolwenta Politechniki, i 18-letniego Kazimierza, absolwenta liceum. Jedynie czwartego, 16-letniego syna, pozostawiono nieszczęsnej matce. Zachowanie się gestapowców w czasie aresztowania było zróżnicowane: rzadziej od względnie łagodnego, częściej do brutalnego. Dr Hilarowiczowa opowiadała mi, że gdy mąż ubierał się, a ona była silnie podenerwowana, oficerowie gestapo trzymając na rękach i głaszcząc jej dwa koty pokpiwali, pytając dlaczego ona się tak denerwuje, czyżby nie wierzyła w niewinność swego męża? A przecież dobrze wiedzieli, że zabierają całkowicie niewinnego męża na śmierć. Olga Nowicka chciała wręczyć mężowi mydło i ręcznik, na co usłyszała brutalną prawdę: „On tego nie potrzebuje". Gdy w kilka tygodni później pocieszałem ją, że mąż i syn przebywają gdzieś w obozie, stale słyszałem jej rozpaczliwe pytanie, dlaczego gestapowiec powiedział, że „on tego nie potrzebuje?" Niestety, on dobrze wiedział co mówi. Wtargnąwszy do domu prof. Longchamps de Berier zachowywali się brutalnie, wytrącili profesorowi papierośnicę z ręki, nie pozwolili wziąć płaszczy, krzyczeli, że nie będą im potrzebne, nie pozwolili żonie i matce pożegnać ani odprowadzić do bramy swych najbliższych. Prof. Cieszyńskiemu nie pozwolono wziąć lekarstwa nasercowego, które od dłuższego czasu zażywał. W mieszkaniu Ostrowskich, Cieszyńskich, Greków, Hilarowiczów rabowali przede wszystkim złoto, biżuterię i obce pieniądze, wypychając nimi swe kieszenie. Jak pisała gospodyni prof. Dobrzanieckiego, Józefa Kostecka, hitlerowcy opróżnili kasę z biżuterii i dolarów, zabrali 3 pary irchowych rękawiczek i inne rzeczy, które zapakowali do walizki. W domu były antyki, dywany perskie, obrazy znanych malarzy polskich; wszystko to zostało zrabowane i wywiezione trzeciego dnia po morderstwie. Wszystkich aresztowanych zwożono do b. Zakładu im. Abrahamowiczów, znajdującego się przy ul. Abrahamowiczów (obecnie ul. Boya). Zachowanie się gestapowców wobec uwięzionych w tym budynku było niesłychanie brutalne: inż. Adama Ruffa zastrzelono, gdy dostał ataku epileptycznego, panią Ostrowską zmuszono do zmywania krwi z podłogi, a gdy w czasie mycia wypadł jej zza bluzki woreczek z kosztownościami gestapowiec nie tylko, że go odebrał, ale kopnął ją z całej siły. Oto, co mówił prof. Groër, jedyny z aresztowanych profesorów, który ocalał: „Zawieziono nas do bursy Abrahamowiczów. Samochód wjechał na podwórze: brutalnie popychając wtłoczono nas do budynku i ustawiono w korytarzu twarzą do ściany. Było tam już wielu profesorów. Głowy kazali nam opuścić w dół. Jeżeli ktoś się poruszył, uderzali go kolbą albo pięścią w głowę. Raz, gdy wprowadzono nową grupę aresztowanych, spróbowałem odwrócić głowę, ale otrzymawszy natychmiast uderzenie kolbą, więcej tego nie próbowałem. Była może 12-30 w nocy, a stałem tak nieruchomo mniej więcej do godziny 2. Tymczasem przywożono coraz to nowych profesorów i ustawiano obok. Mniej więcej co 10 minut z piwnicy budynku dobiegał krzyk i odgłosy wystrzałów, a jeden z pilnujących nas Niemców wypowiadał po każdym wystrzale: »Einer weniger«2, co raczej uważałem za próbę zastraszenia nas. Nie można wykluczyć, że swe zwolnienie zawdzięczał profesor Groër przedwojennej znajomości z Holendrem Pieterem v. Mentenem, który w lipcu 1941 r. pojawił się na bruku lwowskim w mundurze hitlerowskiej formacji SS i należał właśnie do grupy gen. SS Schoengartha. Menten, jak już wspomniano, kupił przed wojną majątek ziemski w Polsce i chętnie zawierał znajomości z członkami polskiej elity. Człowiek ten poznał domy profesorskie i obecnie mógł wskazać, które rodziny warto wymordować, aby zawładnąć ich dobrami. Na to, że Menten mógł ocalić Groëra od śmierci wskazuje fakt, że gdy tuż po wojnie toczyła się rozprawa w sądzie holenderskim w Amsterdamie przeciw niemu za wysługiwanie się hitlerowcom, Groër, jak mi powiedział w 1980 r. prokurator holenderski Peters, wystawił świadectwo dla sądu, że Menten dobrze zachowywał się wobec ludności polskiej i Żydów. Dopiero w 1980 r. dowiedzieliśmy się, że Menten wraz z innymi gestapowcami wymordował w 1941 r. Polaków i Żydów w swym majątku i okolicy, tj. w Uryczu i Podhorodcach. Pogłoska, że prof. Groër ocalał, gdyż oświadczył gestapowcom w Zakładzie Abrahamowiczów, że czuje się Niemcem, jest więcej niż nieprawdziwa. Przede wszystkim wkrótce po zwolnieniu go w dniu 4 VII został usunięty przez Niemców z mieszkania, co, jak dobrze wiemy, nigdy nie czynili oni w stosunku do swych rodaków. Gdy został otwarty w 1942 r. przez Niemców lwowski Wydział Lekarski, pragnęła pracować w Klinice Groëra dr Hildegarde Charlotte Becker z Hamburga. Czytałem odpowiedź udzieloną jej przez dyrektora Wydziału, Niemca, doc. Karla Schulzego. Wyjaśnił on, że jako Niemka nie może podlegać nie-Niemcowi Groërowi, ale otrzyma etat w Zakładzie Patologii, kierowanym przez Niemkę Schuster i wówczas będzie mogła pracować u prof. Groëra. Wreszcie, gdy 11 XI 1942 r. gestapo, obawiając się wybuchu powstania aresztowało blisko 80 Polaków jako zakładników, w tym 10 docentów i profesorów Wydziału Lekarskiego, znalazł się wśród nich i prof. Groër. Wszystko to świadczy, jak bezpodstawne było posądzenie go o odstępstwo od narodowości polskiej. Wielu profesorów Politechniki mieszkało przy ul. Nabielaka, biegnącej naprzeciw Wzgórz Wuleckich, na opodal których mieścił się Zakład Wychowawczy im. Abrahamowiczów. Aresztowanie profesorów mieszkających przy tej ulicy postawiło na nogi nie tylko ich rodziny, ale również i sąsiadów. Wielu z nich zaglądając przez okna oczekiwało z niecierpliwością świtu. Posłuchajmy ich relacji. Inżynier Tadeusz Gumowski mieszkał wraz z rodziną przy ul. Nabielaka 53. W nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. obudziła ich kontrola książki meldunkowej, przeprowadzana przez Niemców i Ukraińców. Relacjonuje on: „[...] Kilka chwil przesiedziałem w ogrodzie. Zaczęło świtać i wtedy zauważyłem, że na stokach Wzgórz Wuleckich żołnierze kopią dół. Zaniepokoiło mnie to ogromnie. Powiadomiłem rodzinę i od tego czasu nie opuszczaliśmy okna. Dół był wykopany w ciągu około 30'. Skazanych przyprowadzano czwórkami od strony zabudowań »Abrahamów« (bo tak o ile sobie przypominam te zabudowania się nazywały)7 i ustawiano ich nad samym brzegiem dołu twarzą do nas. Pluton egzekucyjny stał po drugiej stronie
grobu8. Po salwie prawie wszyscy wpadali bezpośrednio do dołu. Siostra inż. Gumowskiego, dr med. Zofia Nowak-Przygodzka, zamieszkała po wojnie w Paryżu, podała: Pani Łomnicka tak opisała egzekucję. Po aresztowaniu męża Artysta plastyk Maria Załęska, mieszkająca również przy ul. Nabielaka, podała: Zofia Orlińska-Skowronowa relacjonuje: Najdokładniejszą jednak relację o rozstrzelaniu profesorów podał
inż. Karol Cieszkowski: Dnia 16 V 1945 poszedłem z prof. Politechniki Stanisławem Ochęduszko i inż. Cieszkowskim na miejsce kaźni profesorów. Na podstawie wskazówek inż. Cieszkowskiego obliczaliśmy z zegarkiem w ręku czas schodzenia czwórek skazańców po dość stromym zboczu, ustawiania się nad wykopaną jamą i rozstrzelania. Trwało to dwie minuty. Rozstrzelanie zatem około dziesięciu czwórek trwało 20 minut, a wraz z zasypaniem grobu około 30-40 minut. Jakże szybko można odebrać życie blisko 40 ludziom, jak łatwo uzurpować sobie prawo decydowania o życiu i śmierci innych! Warto podkreślić, że ludzie przeznaczeni do rozstrzelania zdawali sobie sprawę, co ich czeka, skoro co kilka minut odłączano od nich po 4 osoby i po chwili słyszeli salwy karabinowe. Ostatnią rozstrzelaną była profesorowa Ostrowska. Czyżby miała to być zemsta gestapowców za to, że w czasie rabunku dokonywanego w mieszkaniu podczas aresztowania powiedziała głośno „bandyci", na co usłyszała „stul pysk"? Oczywiście, że relacje poszczególnych osób różniły się między sobą w szczegółach, ale każdemu lekarzowi i psychologowi wiadomo, że im silniejsze i okrutniejsze wrażenie, tym pewne szczegóły ryją się mocniej w pamięć, podczas gdy inne, równie silne mogą nawet całkowicie zaniknąć. Nasze trwanie zapisów wrażeń w mózgu jest ograniczone i jeśli mogę przytoczyć obecnie tyle szczegółów z tragedii profesorów, to tylko dlatego, że wszystkie ujrzane i zasłyszane szczegóły natychmiast skrzętnie zapisywałem. Gdy inż. Cieszkowski opowiedział, że jeden z rozstrzeliwanych profesorów chwilę przed salwą obrócił się do oficera i szybko zaczął coś do niego mówić, żywo gestykulując rękami, domyśliłem się, że to mógł być prof. Cieszyński, świetnie władający językiem niemieckim i zawsze żywo reagujący. Po wielu latach zapytałem syna, Tomasza Cieszyńskiego, kogo on rozpoznałby w tej postaci; bez wahania wymienił swego ojca. Aleksander Drożdżyński i Jan Zaborowski w książce Oberlaender15 piszą, że profesorowie zostali rozstrzelani w dwóch miejscach, co było jednak tylko wytworem ich fantazji. Na moją prośbę, według moich dokładnych wskazówek redaktor Andrzej Ziemilski sfotografował miejsce kaźni leżące na zboczu Wzgórz Wuleckich, widoczne z domu przy ulicy Nabielaka. Wspomniani autorzy otrzymali ode mnie takie zdjęcie i okazali je świadkowi rozstrzelania profesorów Helenie Kucharowej, zamieszkałej przy ul. Małachowskiego 2, która obserwowała wraz z mężem egzekucję. Potwierdziła ona, że istotnie przedstawia ono miejsce rozstrzelania profesorów, czyli że tak mieszkańcy ul. Nabielaka, jak i ul. Małachowskiego widzieli to samo miejsce egzekucji. Mimo tego Drożdżyński i Zaborowski, nie wiadomo na jakiej podstawie, orzekli, że Kucharowa i mieszkańcy ul. Nabielaka widzieli dwa różne miejsca stracenia profesorów. Niestety, ten bezpodstawny wymysł jest powtarzany przez innych autorów16. Wymaga jeszcze wyjaśnienia sprawa wyprowadzenia skazańców z budynku Zakładu im. Abrahamowiczów na miejsce stracenia. Zwolniony przez gestapo prof. Groër przebywał na podwórzu znajdującym się na tyłach Zakładu, gdyż wolno mu było wyjść do domu dopiero po wygaśnięciu godziny policyjnej, tj. po 6 rano. Obserwował zatem wszystko, co się działo na zapleczu budynku. Jak już to było powiedziane, zeznał on, że o 4 rano wyszła przez drzwi tylne z budynku na podwórze grupa profesorów złożona z około 15-20 osób, udała się następnie przez bramę podwórzową (rys.) na ulicę Abrahamowiczów i podążyła nią w kierunku Wzgórz Wuleckich. Groër z całą stanowczością kilkakrotnie oświadczył mi, że we wspomnianej grupie nie było profesorów Renckiego i Sołowija. Po wyjściu powyższej grupy profesorów Groër widział, jak panie Ostrowska (może Grekowa) i Ruffowa zmywały z krwi schody tylnego wyjścia z budynku na podwórze, po czym weszły do gmachu. Kobiet wychodzących z profesorami Groër jednak nie widział, a przecież świadkowie rozstrzeliwania widzieli je wśród skazańców. Groër widział 15-20 osób wyprowadzanych, świadkowie stracenia twierdzą, że ofiar było około 40, a Żydzi ekshumujący zwłoki profesorów naliczyli ich w grobie 38. Według moich dokładnych danych aresztowano z 3 na 4 VII 49 osób. W pewnym miejscu (patrz rysunek)20 zauważyłem ślady po wykopach, odrzuconą ziemię. W miejscu, które było rodzajem wnęki w skarpie, na powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, darń była wyrównana, pobrudzona gliną i miała liczne ślady krwi, które mój pies zaczął zlizywać. Gdy chodziłem po tej darni, ziemia w widoczny sposób się uginała, co wskazywało, że pod nią znajduje się coś elastycznego, a więc ciała. Miejsce egzekucji było tak wybrane, że absolutnie znikąd nie było widoczne (patrz przekrój). Nieprawdą też jest, jak swego czasu w „Przekroju" pisał jeden ocalały Żyd, że z okien widziano egzekucję. Najbliższe okna, zresztą zakryte skarpą, były w odległości nie mniejszej jak 500 m". Relacja dr Schneigerta dowodzi, że około połowy grupy profesorskiej i ich bliskich umieszczono w aucie ciężarowym, zawieziono nieco dalszą okrężną drogą w pobliże miejsca stracenia21, wyładowano i po krótkim marszu piechotą dołączono do grupy pierwszej (rys.). Wobec tego, że prof. Groër widział tylko 15-20 wyprowadzanych osób, a więc około połowy rozstrzelanych, należy przypuszczać, że grupę opisywaną w relacji dr. Schneigerta wyprowadzono z Zakładu im. Abrahamowiczów na ulicę tejże nazwy główną, frontową bramą, a nie przez podwórze. Jednak w obu wspomnianych grupach nie widziano kobiet, a przecież było ich około 4, gdyż piąta, Katarzyna Demko, pozostała na podwórzu Zakładu. Znowu należy przypuścić, że grupę kobiet wyprowadzono osobno, a skoro nie widział ich prof. Groër, wyszły one również główną bramą, wprost na ulicę. Czy kazano im iść pieszo jak grupie pierwszej, czy też podwieziono autem jak grupę drugą, nie wiadomo. Czym tłumaczyć podział skazańców na trzy grupy? Chyba chodziło o zmylenie czujności więźniów, aby gestapowcy mogli spokojnie doprowadzić wszystkich na miejsce stracenia. Doktor Schneigert trafił wskazaną przez kolegę drogą na grób profesorów, czyli wskazówka jego była trafna i prawdziwa. Niesłusznie jednak zaprzeczał dr Schneigert, by ktokolwiek mógł widzieć scenę rozstrzeliwania profesorów. Jak stwierdziłem na planie Lwowa, odległość w linii powietrznej miejsca kaźni od budynków przy ul. Nabielaka wynosi 400 m i z tej odległości można było nawet gołym okiem, a co dopiero przez lornetkę widzieć egzekucję. Zresztą zdjęcia ul. Nabielaka, wykonane z miejsca kaźni, i odwrotnie: miejsca kaźni z ul. Nabielaka, wykazują niezbicie, że widoczność była zupełnie możliwa. Doktor Schneigert był niewątpliwie pierwszym człowiekiem, który pojawił się na grobie profesorów, gdyż od ich śmierci upłynęło zaledwie 3 godziny. Można sobie łatwo wyobrazić jego wstrząs, gdy ujrzał zakrwawioną ziemię i odczuł uginanie się ciał swoich nauczycieli pod stopami. Dr Schneigert dodatkowo wyjaśnił mi, że do miejsca wyładowania ofiar prowadziła ulica brukowana, natomiast dalej istniał tylko wykop przyszłej ulicy. To tłumaczy, dlaczego auto dalej nie pojechało. Należy jeszcze poruszyć sprawę śmierci doc. Stanisława Mączewskiego i nauczycielki języka angielskiego, Katarzyny Demko. Prof. Groër odchodząc o 6 rano do domu widział jeszcze dużą grupę, a wśród nich Mączewskiego i Demko. Demko byłaby zwolniona, gdyż dostała się do grupy służby i Wojtyny, a ci mieli odejść do domu po 6 rano. Na zapytanie gestapowca, czy wszyscy w tej grupie są służbą, Demko zaprzeczyła i została natychmiast przesunięta do grupy mającej iść do więzienia. Wobec tego, że pozostałe kobiety z grupy profesorskiej zaprowadzono już na miejsce stracenia, nie można było jej tego dnia zamordować. Uśmiercono ją, tak jak i doc. Mączewskiego, później, zapewne następnego dnia. Pozostaje jednak zagadką, dlaczego doc. Mączewskiego odłączono od grupy profesorskiej? Nie wiadomo, czy kiedyś uda się tę zagadkę rozwiązać. W każdym razie i doc. Mączewskiego, i Katarzynę Demko uśmiercono, gdyż nigdy nie pojawili się od tego czasu wśród żywych. Następnego dnia po aresztowaniu, tj. 4 lipca, po wygaśnięciu godziny policyjnej o 6 rano, pobiegły przerażone żony i matki do swych rodzin i przyjaciół. Pani Witkiewiczowa dowiedziała się, że poza mężem straciła tej nocy również brata, prof. Edwarda Hamerskiego. Pani Mięsowiczowa straciła nie tylko ojca i syna, lecz również szwagra, prof. Włodzimierza Sieradzkiego, oraz kuzyna, prof. Longchamps de Berier z 3 synami. Pani Progulska podążyła do swej przyjaciółki Nowickiej i tam dowiedziała się, że i ona również straciła męża i syna. Samotnie, lub po kilka razem, rozpoczęły profesorowe poszukiwanie swych mężów i synów. Nikt im nie chciał, czasem i nie potrafił dać wyjaśnienia, co się stało z aresztowanymi i gdzie są więzieni. Ani w dowództwie gestapo przy ul. Pełczyńskiej, ani w wojskowej Komendzie Miasta w ratuszu, ani w Zakładzie im. Abrahamowiczów nikt o niczym nie wiedział, nikt o niczym nie słyszał. Co najwyżej niektóre panie usłyszały wyjaśnienie w gestapo, że „aresztowania dokonało frontowe gestapo, ale ono poszło dalej na wschód i my tu nic nie wiemy". Była to tylko częściowa prawda, gdyż część grupy Schoengartha pozostała we Lwowie, utworzyła dowództwo dla Lwowa i dystryktu Galicja i miała w dokładnej ewidencji wszystkich pomordowanych. Pani Cieszyńska i Nowicka, każda z osobna, udały się do ratusza i rozmawiały z dwoma różnymi wyższymi oficerami; pierwsza mówiła z lek. stomatologiem, który, jak się okazało, znał jej męża. Obaj ci oficerowie, gdy usłyszeli co zaszło tej nocy, przerazili się i przynaglali do natychmiastowego pójścia do gestapo, „bo może jeszcze nie jest za późno". Było jednak za późno. Obaj oficerowie dobrze znali metody gestapo. Cieszyńska wniosła podanie do gestapo z prośbą o wiadomości o jej mężu. Po kilku tygodniach została wezwana do gmachu przy ul. Pełczyńskiej, gdzie oświadczono jej, że mąż umarł na serce, być może z powodu zbyt ciężkiej pracy. Docent Krukowska również nie mogła się w pierwszych dniach dowiedzieć o losie męża. Dopiero kilka dni później powiedziano jej w gestapo, że aresztowani zostali wywiezieni ze Lwowa. Dnia 4 sierpnia powiedziano jej jednak, że mąż zmarł na serce 7 lipca. Inny gestapowiec zdementował to i twierdził, że wszyscy aresztowani zostali wcześniej wywiezieni. Doc. Witold Grabowski, korzystając ze znajomości z niemieckim oficerem, lekarzem, prosił go z początkiem lipca, by dowiedział się, gdzie przebywają aresztowani profesorowie. Lekarz ów udał się do gestapo i po powrocie oświadczył, że „rumieni się po czubki palców, gdyż wszyscy oni zginęli". Również i mnie, Ukrainiec, prof. interny Marian Panczyszyn, oświadczył w kwietniu 1942 r., że mój szef, prof. Witold Nowicki, zginął tej lipcowej nocy22. W Zakładzie Anatomii Patologicznej mieściła się wojskowa placówka anatomopatologiczna, której szefem był Oberfeldarzt dr Gerhard Sponholz. Pewnego razu opowiedział mi, że gdy zaprzyjaźniony z nim doc. dr Karl Schulze otwierał jako dyrektor Wydział Lekarski i udał się w październiku 1941 r. do gestapo z zapytaniem, czy może liczyć na współpracę aresztowanych profesorów, otrzymał odpowiedź, że żaden z nich nie pozostał przy życiu23. Jak już wspomniano, jeden z podoficerów formacji SS, który był w grupie aresztujących Groëra, następnie nachodził dom profesora. Zapytany przez prof. Groëra, co się stało z pozostałymi profesorami, otwarcie powiedział, że wszyscy zostali owej nocy rozstrzelani. Dr Eyer, lekarz, oficer, kierownik Instytutu Przeciwdurowego we Lwowie oświadczył doc. Schusterównej, że powinna ona swą siostrę Nowicką przygotować na to, że jej mąż i syn nie żyją. Te wszystkie fakty świadczą o tym, że gestapo na ogół nie kryło przed Niemcami faktu zamordowania przez siebie profesorów. Mordercy byli pewni wygranej wojny, a ich wódz Hitler powiedział, że nikt nie sądzi zwycięzców. Okazało się zresztą po wojnie, że przeważnie i pokonanych nie sądziło się i nie sądzi za zbrodnie przeciw ludzkości. Wkrótce po morderstwie gestapo przestało kryć i przed Polakami, że jest ono jego sprawcą. Wdowa po prof. Piłacie otrzymała na własne żądanie z dowództwa gestapo przy ul. Pełczyńskiej świadectwo zgonu męża. Było to wyraźne stwierdzenie, kto był sprawcą tej okrutnej i bezpodstawnej zbrodni. Również Menten uzyskał z gestapo przy ul. Pełczyńskiej świadectwo zgonu państwa Ostrowskich, które widział u niego prof. Groër. Dnia 11 lipca, a więc w tydzień po krwawej nocy z 3 na 4, zostali uwięzieni dwaj dalsi profesorowie, tym razem obaj z Akademii Handlu Zagranicznego: 51-letni matematyk Stanisław Ruziewicz i 53-letni ekonomista Henryk Korowicz. Zabrano ich z domu po południu i wszelkie poszukiwania na gestapo i komisariatach policji ukraińskiej okazały się bezowocne. Nikt rzekomo nie wiedział ani słyszał o tych aresztowaniach. W gmachu gestapo przy ul. Pełczyńskiej nadal był więziony prof. Kazimierz Bartel. Widocznie gestapo lwowskie oczekiwało na instrukcje ze swej centrali w Berlinie. Jak pisał w liście do żony w dniu 16 VII 1941 r., nie przesłuchiwano go w ogóle: „Z rozmów prywatnych z oficerami wnoszę, że niebezpieczeństwo może wypływać z mego stanowiska premiera. W Moskwie umawiałem się (!!) ze Stalinem, tu miałem wielkie jakieś stanowiska (!) echa tego dochodziły przecież i do nas tu — mowa Churchila i Sikorskiego — tak mi wprost mówili, każą organizować współpracę z bolszewikami, a któż do tego jest najbardziej przygotowany". Współwięzień Antoni Stefanowicz potwierdził mi, że Bartel nie był przesłuchiwany i nie odbyła się żadna rozprawa sądowa. Gdy podczas pobytu w więzieniu przy ul. Pełczyńskiej zachowanie się gestapowców wobec Bartla było względnie poprawne, pozwolono na przynoszenie mu obiadów z domu, pisanie i otrzymywanie listów od żony, to po przeniesieniu ich obu do więzienia przy ul. Łąckiego, co według Bartlowej nastąpiło około 21 lipca, stało się ono brutalne, ale obiady nadal otrzymywał z domu. Wyzywano go od pachołków żydokomuny i pewnego razu, jak podał Stefanowicz, gestapowiec kazał Bartlowi czyścić buty Ukraińcowi z Hilfsgestapo, „by polski profesor i minister czyścił buty parobkowi ukraińskiemu od koni". Bartel był załamany psychicznie i, jak pisał mi Stefanowicz, nie mógł zrozumieć istoty całej tragedii. Należy wątpić w spotkanie Bartla ze Stalinem, ale istotnie wyjeżdżał on do Moskwy, jak oświadczyła mi Bartlowa, w sprawie tłumaczenia na język rosyjski dzieła Perspektywa malarska. Oczywiście, że mógł dziwić wyjazd w takiej sprawie aż do Moskwy, skoro można było ją załatwić na miejscu we Lwowie24. Wielu dziwiło, że Bartel nie wyjechał do Moskwy z wycieczką zorganizowaną dla profesorów wyższych uczelni Lwowa w 1940 r., lecz samotnie w innym czasie24. Rosjanie, którzy cechują się w swej polityce dalekowzrocznością, mogli myśleć o Bartlu jako o przyszłym przywódcy narodu polskiego. Oczywiście nie wchodzę w to, czy byłby on na tę rolę się zgodził. Przetrzymywanie jego przez Niemców i to na początku w dobrych warunkach nasuwa myśl, że i oni mogli myśleć o Bartlu jako ewentualnym przywódcy. Nie można wykluczyć, że gdy w 1941 r. szli od zwycięstwa do zwycięstwa, zrezygnowali z Bartla i dlatego 26 VII o świcie zamordowali go na rozkaz Himmlera. Hamburski dziennik „Die Welt" doniósł 2 VIII 1968 r., że odnaleziono w Norymberdze tajny dokument hitlerowskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych opatrzony znakami NG 4567 dowodzący, że nuncjusz papieski Cezare Orsenigo interweniował 26 V 1942 r. w tym Ministerstwie u podsekretarza stanu Ernsta von Weizsäckera w sprawie uwięzionych lwowskich profesorów, których nazwiska wymienił. Weizsäcker zwrócił uwagę, że interwencja ta jest pozbawiona formalnych podstaw, gdyż wśród aresztowanych nie było osób duchownych. Oczywiście było to nieprawdą, gdyż, jak wiadomo, wśród zamordowanych profesorów znalazł się również ksiądz, dr teologii Władysław Komornicki. Weizsäcker, jak wynika z dokumentu, dowiedział się jednak od gestapo, jaki los spotkał profesorów, gdyż dopisał na nim własnoręcznie słowo „liquidiert". Do tego miejsca informacje „Die Welt" są oparte na oryginalnym dokumencie. Następna natomiast informacja jest raczej domysłem. Czytamy, że centrala gestapo w Berlinie poleciła swej filii we Lwowie wybadać, czy aresztowany były premier Kazimierz Bartel zgodziłby się kolaborować z Niemcami za cenę uratowania swego życia. Prof. Bartel bez chwili wahania odrzucił tę propozycję i wówczas na osobisty rozkaz Hitlera został stracony. Jan Weinstein25 przytoczył w paryskich „Zeszytach Historycznych" treść pospiesznego pisma (Schnellbrief), podpisanego przez Müllera, zastępcę szefa Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa (Heydricha) wysłanego do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Otóż w piśmie tym czytamy, że polski profesor Kazimierz Bartel Już na początku 1941 r. prowadził z rosyjskimi władzami pertraktacje, mające na celu utworzenie pod jego przewodnictwem rządu krajowego (Landesregierung), który by potem wespół ze Związkiem Sowieckim miał wypowiedzieć wojnę Niemcom. W związku z powyższym bawił on kilkakrotnie w Moskwie. Kontrofensywa niemiecka położyła kres tym machinacjom. Bartel został 26 VII 1941 r. zasądzony zgodnie z prawem. Nie posiadamy żadnego potwierdzenia „winy" Bartla, ale z całą pewnością został on zgładzony bez wyroku sądowego, gdyż wiedziałby coś na ten temat Antoni Stefanowicz przebywający w więzieniu z profesorem. O powierzeniu odpowiedzialnego politycznego stanowiska prof. Bartlowi myślały nie tylko władze radzieckie i niemieckie. Generał Sikorski po zawarciu ugody ze Stalinem pragnął mianować Bartla ambasadorem polskim w ZSRR. Jak pisał prof. Kot26, Sikorski oceniał postawę Bartla w latach 1939-1941 jako pełną godności, rozumu i odwagi i poszukiwał go w Związku Radzieckim. Nie znalazłszy go tam, desygnował na to stanowisko prof. Kota. Warto nadmienić, że willę Bartlów przy ul. Herburtów 5 zajął szef lwowskiego gestapo — dr Eberhard Schoengarth, mieszkanie Ostrowskich wyrabował v. Menten, a mieszkanie prof. Dobrzanieckiego zajął przyjaciel Mentena, Ukrainiec, dr med. Wreciono, brat komendanta ukraińskiej policji we Lwowie. Gdy zarysowała się hitlerowska klęska wojenna, przystąpiło gestapo w 1943 r. do zacierania śladów swych zbrodni na Polakach, Żydach, Ukraińcach, Rosjanach i innych narodach. Utworzono z Żydów-niewolników, tzw. Sonderkommando 1005, które miało za zadanie odkopywanie grobów, wydobywanie trupów, przewożenie ich do Lasu Krzywczyckiego i palenie. Masowe, 4-letnie mordowanie ludzi we Lwowie odbywało się na tzw. Piaskach Janowskich i w Lesie Krzywczyckim, znajdującym się za rogatką łyczakowską. Prawdopodobnie prof. Bartel zginął na Piaskach Janowskich i tam został pogrzebany. W Lesie Krzywczyckim mordowano początkowo jeńców radzieckich, a potem Polaków i przede wszystkim Żydów. Opis tworzenia i działalności oddziału 1005 podał Leon Weliczker w swej interesującej pracy pt. Brygada śmierci „Sonderkommando 1005". Inny członek tej brygady, Żyd Edward Gleich, potwierdził słowa Weliczkera w obszernym zeznaniu przekazanym mi pisemnie. Odwiedziłem 3 IX 1944 r. wraz z Tomaszem Cieszyńskim i 3 Żydami, członkami Sonderkommando 1005, zlikwidowany obóz w Lesie Krzywczyckim. Ślady kilkunastu masowych grobów (wielkości od 5 x5 do 7 x7 — głębokość różna) były wciąż jeszcze dobrze widoczne, choć zwłoki zostały wykopane i spalone. Przy próbnych kopaniach widać było ziemię gęsto przepojoną krwią. Wszędzie czuć było gnijące zwłoki, choć dawno już były spalone. Jakaż organizacja była potrzebna, aby setki tysięcy zdrowych osób, mężczyzn, kobiet i dzieci zabić, pogrzebać, a następnie ekshumować i spalić. Ileż to dziesiąt-tysięcy żywych Żydów przywożono tu autami, kazano im się rozebrać, po czym zabijano i od razu palono. Następnie przesypywano na sitach popioły, wydobywając z nich złote zęby i ukryte kosztowności w przewodzie pokarmowym i narządzie rodnym kobiecym po czym nie spalone całkowicie kości mielono w żwirowym młynie i rozsiewano wraz z popiołami po lesie. Czasem w ciągu 1 dnia zabijano 2400 Żydów lub palono 3000 ekshumowanych. Weliczker i Gleich podali, że w przeddzień wielkiego święta żydowskiego Jom-Kipur, tj. 8 X 1943 r. późnym wieczorem wyruszyła z obozu w Lesie Krzywczyckim ekipa 20 Żydów pod dowództwem esesowców na Wzgórze Wuleckie, by odkopać zwłoki profesorów i ich towarzyszy. Gdy mimo kopania na głębokość kilku metrów zwłok nie odnaleziono, udał się jeden z oficerów do gestapo przy ul. Pełczyńskiej i stamtąd przyjechał wyższy rangą oficer, Kurt Stawizki. Bez wahania wskazał na właściwe miejsce, co mogło być dowodem, że brał udział w rozstrzeliwaniu profesorów. Należy zresztą pamiętać, że każdy grób był w ścisłej ewidencji gestapo i że w każdym grobie znana była dokładna liczba osób w nim leżących. Żydzi zwrócili uwagę, że tym razem byli to „ludzie z wyższej sfery", gdyż ubrania były porządne i wypadały z kieszeni złote zegarki i łańcuszki, wieczne pióra z nazwiskami Witold Nowicki, Tadeusz Ostrowski. Żydzi domyślali się, że chodzi o grób profesorów, tak dobrze znanych we Lwowie. Wobec tego, że łączono z tymi profesorami też prof. Bartla, który zginął jednak 24 dni później od nich, o czym wykopujący zwłoki nie wiedzieli, wymieniano jednym tchem nazwisko Bartla z Ostrowskim, Nowickim, Stożkiem i innymi. Byłem zapytywany przez niektórych zainteresowanych tym morderstwem, czy nie dołączono trupa Bartla do grobu profesorów. Jakiż cel mieliby Niemcy w takim postępowaniu? Czyż mieliby rozkopywać grób tylko dlatego, aby koniecznie wszyscy profesorowie byli w jednym grobie? Moim zdaniem Bartel, Ruziewicz, Korowicz i Mączewski zostali zastrzeleni i pogrzebani w innym miejscu, zapewne na Piaskach Janowskich, leżących na przedmieściu Lwowa. Ekshumowane zwłoki rozstrzelanych na Wzgórzach Wuleckich profesorów i ich współtowarzyszy przewieziono bezzwłocznie do Lasu Krzywczyckiego i następnego dnia, tj. 9 października, dorzucono je do kilkuset innych trupów i spalono wspólnie na olbrzymim stosie. Zachowane resztki kości zmielono w żwirowym młynie i wraz z popiołami rozrzucono po okolicznym lesie. Dnia 6 maja 1945 r. udałem się z pisarzem radzieckim Władymirem Bielajewem nad opróżniony grób profesorów, leżący na zboczu Wzgórz Wuleckich. Bielajew zajmował się tragedią profesorów i publikował dane o niej27. Znalazł on uprzednio w tym miejscu kilka łusek z pocisków karabinka, strzęp ubrania i kość skroniową, rozpoznaną przez prof. anatomii Tadeusza Marciniaka jako ludzką. Sam obecnie znalazłem jeszcze jedną łuskę, strzęp innego ubrania i kość śródręcza ludzkiego. Gdyby się przekopało jeszcze raz zasypany grób, na pewno znalazłoby się więcej rzeczy udowadniających zbrodnię hitlerowską. Doc. Karolina Lanckorońska, uwięziona w 1943 r. przez Hansa Krügera28, komendanta gestapo w Stanisławowie, dowiedziała się od niego, że należał on do grupy aresztującej profesorów tragicznej nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. Krüger podchmielony alkoholem, będąc pewny, że podzieli ona los jego 250 ofiar, nauczycieli szkół średnich i podstawowych, adwokatów, sędziów, lekarzy oraz dziesiątków tysięcy Żydów przyznał się do uczestnictwa w tej zbrodni. Lanckorońska dzięki interwencji włoskiego dworu królewskiego została w ostatniej chwili zabrana ze szponów Krügera do lwowskiego gestapo. Tu spotkała Waltera Kutschmanna, wroga Krügera, któremu wyjawiła, że zna tajemnicę śmierci lwowskich profesorów. Kutschmann spowodował w Berlinie proces przeciw Krügerowi, na którym Krüger został zasądzony za zdradę tajemnicy służbowej29. Lanckorońską zesłano do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, skąd została jednak zwolniona wskutek starań jej przyjaciela, prof. C. Burckhardta, prezesa międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. Bardzo interesujący opis tych przejść umieściła Lanckorońska w numerach 46-4830 londyńskiego „Orła Białego", a częściowo powtórzony przeze mnie w 1964 r. Wielu Polaków mylnie sądzi do dziś. że masakry profesorów dokonali Ukraińcy. Gdyby tak było, prokurator hamburski nie przyznałby po wojnie, że było to dzieło jego rodaków — Niemców. Gdy docent Helena Krukowska wniosła do sądu w Ludwigsburgu skargę o zamordowanie jej męża, prof. Włodzimierza i pozostałych profesorów, prokurator Below napisał jej, że winnymi morderstwa są: Himmler, Frank, Schongarth, SS-Standartenflihrer Heim i prawdopodobnie SS-Hauptscharfuhrer Horst Waldenburger, ale ci wszyscy ludzie nie żyją, a pozostałych winnych poszukuje się. Prokurator ów przyznał, że tylko ekipa rozstrzeliwująca składała się z Ukraińców, tłumaczy, ubranych w mundury formacji SS. W 1976 r. zwrócił się do mnie prokurator Nachtigall-Marten z Hamburga, by mu podać nazwiska gestapowców, którzy aresztowali lwowskich profesorów. Podałem nazwiska oficerów: Hansa Krügera, Waltera Kutschmanna, Kurta Stawizkiego i komisarza policji Kurta, podoficerów Hackego i Kohlera oraz Holendra Pietera Nikolaasa Mentena. Po wojnie, przebywając stale za granicą, wyczytała doc. Lanckorońska w gazecie, że w Münster toczy się proces przeciw Krügerowi za wymordowanie tysięcy Żydów, ale nie Polaków, w Stanisławowie. Zgłosiła się na rozprawę jako świadek i zeznawała przeciw Krügerowi obwiniając go o zamordowanie profesorów. Sąd jednak przyjął, że brak jest dowodów, by Krüger mordował profesorów we Lwowie, uważając, że mogły to być tylko jego przechwałki i próby zastraszenia aresztowanej. Krüger za swe zbrodnie w Stanisławowie został jednak zasądzony na dożywocie. Według przepisów zachodnioniemieckich, ten, kto został skazany na najwyższy wymiar kary (w Niemczech nie ma kary śmierci), nie może być pociągany do odpowiedzialności za inne, choćby najcięższe zbrodnie. To właśnie uniemożliwiło sądzić Krügera za morderstwo profesorów. Na żądanie Władysława Żeleńskiego prokurator przesłuchał Krügera, ale ten wyparł się udziału w zbrodni lwowskiej. Prokurator zawiesił dochodzenie uważając, że dalsze wyjaśnienie należy już tylko do historyków. Wszelkie starania doc. Lanckorońskiej, doc. Krukowskiej, Władysława Żeleńskiego — bratanka Tadeusza Boya i innych nie posunęły naprzód sprawy postawienia przed sądem sprawców krwawej nocy lipcowej. Władysław Żeleński ogłosił szereg artykułów w londyńskich „Wiadomościach" na temat zbrodni we
Lwowie31. Sprostował on również w czasopiśmie „Die Welt" kłamliwą informację, że mord dokonany na profesorach był po prostu na tle rasowym, jako że zamordowani mieli być Żydami. Żeleński wykazał, że wśród 22 profesorów rozstrzelanych 4 lipca nie było ani jednego Żyda32. Sądząc z tego, że gestapo owej lipcowej nocy poszukiwało zmarłych w czasie wojny: okulistę prof. Adama Bednarskiego i dermatologa prof. Romana Leszczyńskiego33, należy przypuszczać, że lista powstała jeszcze w Krakowie. Wskutek odcięcia granicą od Lwowa w Krakowie nie wiedziano, kto w tym czasie zmarł. Najbardziej prawdopodobne wydaje się, że krakowskie gestapo przed wybuchem wojny niemiecko-radziecki ej zażądało od Ukraińców, studentów lub absolwentów wyższych uczelni lwowskich, podania nazwisk i adresów znanych im profesorów. Stąd taka względnie krótka, na szczęście, lista. W 1954 r. z inicjatywy prof. dermatologii Henryka Mierzeckiego powstał we Wrocławiu Międzyuczelniany Komitet Uczczenia Pamięci Lwowskich Pracowników Nauki, którego celem było zebranie funduszów na budowę pomnika we Wrocławiu. Dzięki energii i staraniu członka tego Komitetu, prof. Wiktora Wiśniowskiego, 3 X 1964 r. przy placu Grunwaldzkim nastąpiło uroczyste odsłonięcie pomnika, dzieła artysty rzeźbiarza Borysa Michałowskiego, przez b. rektora Uniwersytetu Lwowskiego, prof. Stanisława Kulczyńskiego, wówczas zastępcę przewodniczącego Rady Państwa. Niestety, wskutek nakazu władz istnieje na pomniku napis, że został on wystawiony ku czci wszystkich polskich naukowców zabitych i zmarłych w czasie okupacji hitlerowskiej, zamiast imiennie ku czci pomordowanych profesorów lwowskich. Prof. Kulczyński w swoim pięknym przemówieniu w czasie odsłonięcia pomnika mówił wyłącznie o rozstrzelanych profesorach lwowskich. W 1966 r. w 25 rocznicę śmierci profesorów odsłonięto w kościele o.o. Franciszkanów w Krakowie tablicę z nazwiskami ofiar hitleryzmu. Niestety, opuszczone zostało nazwisko prof. Stanisława Ruziewicza. Opodal tej tablicy istnieje osobno umieszczone epitafium ku czci prof. Kazimierza Bartla. Dnia 29 VI 1981 r. kilka dni przed 40 rocznicą zamordowania lwowskich profesorów odsłonięto dwie tablice z nazwiskami ofiar hitleryzmu: jedną z inicjatywy prof. Włodzimierza Trzebiatowskiego w holu Oddziału Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu przy ul. Podwale 75 i drugą z inicjatywy rektora Uniwersytetu prof. Kazimierza Urbanika w korytarzu głównego gmachu Uniwersytetu. Odsłonięcie tej ostatniej było połączone z uroczystą sesją naukową zorganizowaną przez Uniwersytet. W przeddzień 36 rocznicy wygłoszenia pierwszego wykładu w języku polskim na Uniwersytecie i Politechnice34 we Wrocławiu, tj. 14 XI 1981 r., nastąpiło odsłonięcie kolejnej tablicy z nazwiskami pomordowanych profesorów, tym razem przed pomnikiem przy placu Grunwaldzkim, wzniesionym w 1964 r. Tablicę ufundowały senaty szkół akademickich miasta Wrocławia. W ten sposób pomnik przestał być anonimowy; ludzie, którzy nie szczędzili nań pieniędzy, wreszcie doczekali się, że ich szlachetne intencje spełniły się. Uroczystość odbyła się w wysoce wzniosłym nastroju. Wokół pomnika przy dźwiękach marsza żałobnego Chopina zgromadziły się poczty sztandarowe młodzieży wszystkich uczelni akademickich, delegacja Armii Krajowej ziemi lwowskiej ze sztandarem, wszyscy rektorzy i prorektorzy w togach, z insygniami, rodziny pomordowanych profesorów, ich uczniowie, przyjaciele oraz tłumy mieszkańców Wrocławia. Pierwszy przemówił przewodniczący Kolegium Rektorów, rektor Akademii Medycznej, prof. Marian Wilimowski, po czym w imieniu uczniów pomordowanych profesorów prof. Wiktor Wiśniowski, a w imieniu Polskiej Akademii Nauk prof. Bogusław Bobrański. Odsłonięcia tablicy dokonała wdowa po profesorze Witkiewiczu, dr Maria Witkiewiczowa. Biskup Urban poświęcił tablicę, pomnik i urnę z ziemią przywiezioną z miejsca kaźni we Lwowie, a następnie odprawił egzekwie żałobne, jako że zabici nie mieli pogrzebu. Urnę wmurował doc. Tomasz Cieszyński, syn zamordowanego prof. Antoniego Cieszyńskiego. Po złożeniu wieńców i kwiatów, zebrani odśpiewali Rotę Konopnickiej i po odegraniu marsza żałobnego Chopina nastąpiło zakończenie uroczystości. Również we Lwowie zamierzano uczcić pamięć profesorów pomordowanych przez hitlerowców. W miejscu kaźni na stoku Wzgórz Wuleckich zaczęto w 1956 r. budować pomnik. Stanęły rusztowania, powstały kontury pomnika, wkrótce jednak zaprzestano dalszej budowy i po latach rozebrano rusztowanie, wyrównując teren po usunięciu zaczątków budowy. Rozstrzelanie lwowskich profesorów było tematem szczegółowego opracowania już w 1964 r. Dzięki staraniom prof. Józefa Bogusza ukazała się w pierwszym oświęcimskim zeszycie „Przeglądu Lekarskiego" praca
Zygmunta Alberta pt. Zamordowanie 25 profesorów wyższych uczelni we Lwowie przez hitlerowców w lipcu 1941
r.35 Nieznacznie zmieniona i skrócona ta sama praca została opublikowana w II tomie książki
Okupacja i
medycyna36. Niech ta księga, podobnie jak wmurowane tablice i pomnik, będą naszym hołdem złożonym pomordowanym profesorom i niech trwale przypominają o nich następnym pokoleniom. Oby taka zbrodnia nigdy więcej się nie powtórzyła. 1 Okupacja i ruch oporu w Dzienniku Hansa Franka, t. I: 1939-1942, Warszawa 3970, s. 217-2)8.
|
Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.